Całe brazylijskie życie jest nadzorowane przez wielką, nadrzędną i niewidzialną siłę, przed którą nie uciekną ani chrześcijanie, ani buddyści, ani wyznawcy Jedi. I wcale nie chodzi mi o Wi-Fi.
Cokolwiek ma tu się wydarzyć – od prób obalenia rządu po zjedzenie podwieczorku – zależy od wszechobecnego gorąca. Teraz chciałbym się zająć tym drugim z wymienionych, i to nie dlatego, że wywożenie prezydenta na taczce jest mniej interesujące – po prostu musi poczekać na swoją kolej.
Zatem co do jedzenia – w Brazylii je się dokładnie tyle razy, ile byś chciał, pomnożone przez to, ile razy dziennie jeść musisz. Mimo tego w windach (na tabliczce pokazujące maksymalne obciążenie) cały czas jest napisane: „5 osób, ok. 350 kg. Albo jeden Amerykanin”. Wedle tego jakże wiarygodnego pomiaru statystycznego, jakim jest winda, przeciętny Brazylijczyk waży 70 kg, co wydaje mi się osobiście bardzo prawdopodobne. Już wyjaśniam dlaczego.
Dostępny PDF
RAJ DLA MIĘSOŻERCÓW
Wegetarianie mogą czuć się w Brazylii trochę nieswojo z powodu ilości spożywanego tu mięsa. Na zdjęciu szaszłyki wołowe, wieprzowe i drobiowe w towarzystwie pieczywa czosnkowego i wszędobylskiej brazylijskiej oranżady z owoców guarany.
NASYCIĆ OCZY I BRZUCH
Jedynie wspaniałości brazylijskiego stołu są w stanie odwrócić uwagę od takiego krajobrazu.
BOSKI SMAK
Oranżada z guarany występuje w niezliczonych odmianach, nawet uduchowionych. „Guaraná Jezus” ma smak unikalny, przez co jest niemożliwy do opisania.
KOMUNIKACJA GŁOWA–BRZUCH
Najpierw muszę zaznaczyć jedną rzecz. Brazylijczycy nie są chudzi dlatego, że ociekając cukrem, tłuszczem i kaloriami, ciężko jest upolować coś przy pomocy dmuchawki. To naprawdę cywilizowane społeczeństwo, które już nie biega z łukiem po lasach. Znaczy się, niektórzy na terenie Amazonki jeszcze to robią, ale oni chyba nie wiedzą, że są Brazylijczykami. A nawet jeśli, to mało ich to obchodzi (mnie też by nie obchodziło, kogo mam obwiniać za brak powszechnej służby zdrowia na terenie mojej wioski, gdyby wąż boa czy inna tarantula właśnie spożywała moje kolano).
Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że Brazylijczycy w większości po prostu nie chcą się obżerać. Jest na to po pierwsze za gorąco; po drugie, ciągle wypacają z siebie zbędną wodę; po trzecie, Brazylijki grubych nie lubią. Wszystko na niekorzyść wielkiego, złotego, kuszącego, sieciowego „M”.
Zauważyłem też inny powód. Tubylcy strasznie wolno jedzą, co daje czas na dotarcie sygnału z brzucha do mózgu, że ten już jest pełny, i w konsekwencji jedzą mniej. Ja przez większość czasu staram się ten sygnał wyprzedzić i zawsze jadam szybko, czym zaskakuję wszystkich naokoło. Jednakże do tej pory nie zrozumieli mojego wytłumaczenia, że należy jeść szybko, bo nie wiadomo, kiedy przyjdzie ktoś ze wschodu i zabierze. Wychodzi na to, że mają trochę inne doświadczenia historyczne.
Poza tym wszystkim, tutaj jedzenie nie stygnie tak szybko jak u nas, więc po cóż mają się spieszyć? Tak naprawdę nadają sobie tempo tylko przy jedzeniu słodyczy, bo jest bardzo prawdopodobne, że ta gałka lodów, którą mają na łyżeczce, zmieni się w kałużę na spodniach podczas pokonywania drogi miska–buzia.
W SAMO POŁUDNIE
Teraz opiszę stronę techniczno-nieszczegółową głównych posiłków. Dzień w południowej Brazylii zaczyna się od café da manhã, co oznacza poranną kawę dosłownie i w przenośni, bo oprócz tej kawy nic większego nie dostaniesz – ot jakieś ciastko czy owocek przy okazji. Nie musimy jednak na tym zbyt długo ciągnąć, bo już o godzinie 12 czeka nas obiad. Nie lekki lunch, jak w krajach południowoeuropejskich, tylko pełny i ciężki obiad. Odbywa się tak wcześnie właśnie z powodu pogody (przez większość dnia po godzinie 12 będzie zwyczajnie za gorąco, by wiosłować widelcem).
Jeżeli kiedyś zostaniecie zaproszeni na ten obiad, zwany almoço, to nikt was nie zapyta: „Na co macie ochotę?”. Usłyszycie natomiast nieśmiertelne hasło: „Co chcesz do ryżu i fasoli?”. Jest to baza tutejszych obiadów, pochłaniana na kilogramy. Co ciekawe, ta fasola – wyłącznie czerwona – nigdy nie jest moczona przed gotowaniem. Wrzuca się ją do garnka ciśnieniowego, gdzie po niecałej godzinie nabierze smaku, konsystencji i właściwości naszej fasolki po bretońsku.
W tym momencie przysięgam, co następuje: nigdy nie miałem po tym daniu żadnych problemów gastrycznych. Nie jestem kucharzem, chemikiem ani biologiem, więc nie wiem, na czym to dokładniej polega, ale sądzę, że magia leży właśnie w tym dodawanym ryżu. Na ten temat niech lepiej wypowie się profesjonalista, który spędził okres studiów na badaniu wpływu fasoli na życie biologiczno-społeczne.
Do tego podaje się zwykle wołowinę przyrządzoną na jeden z miliona sposobów i masę wszelakiej, mało egzotycznej zieleniny. Całość natomiast posypywana jest tutejszym czarodziejskim proszkiem – czymś między mąką a bułką tartą stworzoną z manioku. Nazywam go czarodziejskim, bo nie ma absolutnie żadnego smaku, nie daje nic od siebie, a mimo to nikt nie potrafi go sobie odmówić. Ja też nie.
NA OSTRO
Typowy podwieczorek. Dżem jest wykonany z ostrej papryki, co kłóci się trochę z polską ideą tego smarowidła.
Z ŁĄKI NA STÓŁ
Miliony brazylijskich krów są źródłem popularnych tutaj hamburgerów.
SERCE DLA DZIECI
Grillowane serca drobiowe, przysmak miejscowych dzieci.
ANANASY I INNE FRYKASY
Między obiadem a kolacją czeka café da tarde, czyli kawa popołudniowa, która zrywa ze stereotypem, że kawa akompaniuje jedynie słodyczom. W czasie takich „podwieczorków” często korzysta się z zalety bycia otoczonym przez pastwiska pełne krów. Dzięki temu, jeśli nie lubimy kawy, możemy napić się mleka i rozkoszować przysmakami mlekopochodnymi. Czyli setką rodzajów serów, mazideł będących masłem, śmietaną lub czymś pomiędzy masłem a śmietaną, a przede wszystkim typowym pão de queijo, czyli małymi bułeczkami serowymi. Mimo że jadam to często, nie potrafię wyczerpująco opisać, czym to jest. Wygląda jak… chleb z sera, który nie jest ani jednym, ani drugim i dokładnie tak samo smakuje.
Na sam koniec czeka kolacja, która zaczyna się późnym wieczorem, a jej skład zależy od naszego lenistwa. Często jest to podgrzany almoço, ale możemy też trafić na dynię faszerowaną krewetkami, strogonowa czy pieczonego ananasa z cynamonem.
Tak czy owak, jeżeli ktoś nie jest zbytnim fanem jedzenia egzotyczno-nieznanego, spokojnie da sobie radę na brazylijskim południu i nawet nie będzie zmuszony do wybrzydzania podczas najbardziej typowego obiadu. Od razu też uspokajam – nigdy tu nie wkładają do garnka małp. Bo są zamknięte w zoo. I za szybko biegają.