Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2015 na stronie nr. 14.

Tekst i zdjęcia: Anita Demianowicz,

Perskie lekcje rowerowe


Wszystkie podróże kształcą, a te rowerowe dają specyficzną lekcję. Jazda przez Iran, który nie leży na głównych turystycznych szlakach, stanowi wyzwanie. Wysiłek wynagradzają efekty poznawcze. Przeżycie irańskiej przygody to zaliczenie wyższego poziomu edukacji.

Piski opon na mokrym asfalcie i dźwięki klaksonów, będące rodzajem pozdrowienia przez pierwszy tydzień jazdy głównymi drogami, dawały się we znaki. Jazda rowerem jest przyjemna, gdy dopisuje pogoda, sprzęt nie sprawia problemów, a krajobraz dostarcza ekstatycznych przeżyć. Trochę gorzej to wygląda, gdy leje deszcz, wiatr utrudnia utrzymanie się w siodełku, a kierowcy podczas mijania nie zachowują bezpiecznej odległości. Jeszcze trudniej, gdy dętki robią psikusy, po kilka razy z rzędu wypuszczając powietrze. Mimo wszystko w takich sytuacjach myśl o zmianie środka transportu nie przychodzi do głowy. Podróż bez problemów stałaby się pozbawioną adrenaliny i nowych doświadczeń zwykłą wycieczką, która niczego by nie nauczyła.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

LEKCJA I: Z SIODEŁKA WIDAĆ INACZEJ

 

Po co się tak męczycie? – To pytanie powtarzało się niczym refren. – Przecież benzyna w Iranie jest taka tania – stwierdzali inni, nie rozumiejąc, że dobrowolnie przedkładamy fizyczny wysiłek nad wygodę jazdy samochodem. Czasem rozkładaliśmy więc mapę i kreśliliśmy po niej palcem trasę, którą wraz z innymi uczestnikami projektu Rowerowe Jamboree zamierzaliśmy pokonać. Jazda przez Iran była częścią znacznie szerszego przedsięwzięcia: sztafety rowerowej prowadzącej z Polski, przez Ukrainę, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Irak, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgistan, Chiny, do Japonii. Całość podzielona została na dziewięć etapów. W każdym z nich brali udział inni uczestnicy.
W podróżowaniu rowerem jest coś, czego nie dostarcza żaden inny środek transportu. Mijane obrazy nie zlewają się w całość. Jest czas na to, by widzieć, a nie tylko patrzeć, i by słyszeć, a nie tylko słuchać. Jest czas na to, by się zatrzymać i poznawać ludzi. Rower pozwala przeżyć przygody, które za pośrednictwem innych środków komunikacji nie byłyby możliwe.

 

KOCHANI W KOHANIE

Dzieci lgnęły do turystów rowerzystów. Nie odstępowały ich na krok nawet podczas robienia zakupów. Tu we wsi o nazwie Kohan.

GOŚCIE MIMO WOLI

Mieszkańcy „nowego miasta” Binalood gonili rowerzystów przez 20 km, zatarasowali drogę transparentami „Welcome to Binalood”, a potem zabrali na obiad. Następnie zorganizowali nocleg i zwiedzanie Meszhedu, świętego miejsca islamu.

POSTRACH SZOS

Benzyna w Iranie jest bardzo tania. Dzięki niej każdy może mieć rozrywkę za grosze – jazdę w kółko po miasteczku i okolicach (i straszenie przypadkowych rowerzystów).

 

LEKCJA II: DA SIĘ WJECHAĆ WSZĘDZIE

 

Zmęczenie hałasem ulicy i chęć skrócenia trasy skłoniły nas do zboczenia z głównych dróg. – Jungle, jungle! – Usłyszeliśmy krzyk. Mężczyzna wyskoczył z samochodu i zaczął wymachiwać rękami, tłumacząc, że dalej jechać się nie da, bo nie ma asfaltu. Podobnych ostrzeżeń było kilka. Tłumaczenia, że nie ma przejazdu, nie przekonywały nas jednak. Wielbiciele czterech kółek często nie mogą zrozumieć, że tam gdzie nie przedrze się wóz, rower da radę.
Zanurzyliśmy się w dżunglę, której ścieżki prowadziły w stronę gór Elburs, pasma górskiego w północnej części Wyżyny Irańskiej. Jedyne, czego byliśmy pewni, to że na wysokości 2049 m n.p.m. czeka przełęcz, reszta była tajemnicą. Dość szybko natura, o jedności z którą marzyliśmy, dała się nam porządnie we znaki. Nasze rowery grzęzły w błocie, a my razem z nimi. Ziemia w połączeniu z wciąż padającym deszczem zamieniała się w glinę, która betonowała koła rowerów. Wklejała się w podeszwy trekkingowego obuwia, utrudniając chodzenie.
Każdy rower z osobna wspólnie taszczyliśmy pod górę. Krok po kroku, metr za metrem, pokonywaliśmy kolejne wzniesienia. Droga na przełęcz i zjazd w dół miały zająć jeden dzień. Pierwszego dnia pod wieczór od przełęczy wciąż dzielił nas spory odcinek. Mieliśmy wrażenie, że im bliżej podchodzimy, tym ona bardziej się oddala.
Nie poddawaliśmy się jednak, bo dostaliśmy to, czego chcieliśmy. Była przygoda w irańskich górach, spotkanie z irańskimi „cyganami”, którzy pomagali wpychać rowery, popalając po drodze marihuanę, która (wbrew temu, co sami sądzili) wcale nie dodawała im mocy. Był też nocleg w namiocie z porannym widokiem na skąpane w chmurach góry. Była wreszcie przełęcz, na którą wprawdzie nie wjechaliśmy, ale finalnie wraz z rowerami dotarliśmy.
Cel został osiągnięty. A potem był już tylko wielokilometrowy zjazd z wiatrem wiejącym w plecy i widoki, które odsłoniły zupełnie nowe oblicze Iranu: pustynne krajobrazy w szerokiej palecie barw ziemi, poprzetykane odcieniami czerwieni i pomarańczy porzuconych osad zbudowanych z suszonej cegły.

 

 

LEKCJA III: TRUDNO BYĆ NIEWIDZIALNYM

 

„Proszę pokazać paszport” było jednym z najczęściej powtarzanych zdań w Iranie. Pierwszy raz usłyszeliśmy je na lotnisku w Teheranie. Policjant uśmiechał się promiennie. Kolejni spotkani w drodze już tacy swobodni nie bywali. Paszport sprawdzali regularnie i z aptekarską dokładnością. Nie tylko stronę z wizą, lecz wszystkie. Bywało, że nad dokumentem zbierało się całe konsylium.
Zauważali nas jednak nie tylko policjanci, ale i miejscowi. Nieustanne pozowanie do zdjęć niemal z każdą napotkaną osobą, z całymi rodzinami, które mijały nas samochodami, z mieszkańcami każdego małego miasteczka czy wsi było na porządku dziennym, podobnie jak herbata, którą częstowano nas zawsze i wszędzie. Rower zwykle w wielu sytuacjach pomagał, choć czasem marzyło się o tym, aby przynajmniej na chwilę móc stać się niewidzialnym, szczególnie dla stróżów prawa.

 

SZŁA KARAWANA

Najlepszy nocleg pod słońcem – na terenie XIII-wiecznego, zabytkowego karawanseraju w Robat-e Sha.

WESPÓŁ W ZESPÓŁ

Mozolna wspinaczka z obciążonym sakwami rowerem ku przełęczy znajdującej się na wysokości 2049 m n.p.m.

PODPORA ROWERZYSTÓW

O coś trzeba było oprzeć ciężkie rowery. Policja nie protestowała.

 

LEKCJA IV: SPAĆ MOŻNA GDZIEKOLWIEK

 

W tym kraju wielu niespodzianek namiot można rozbić niemal wszędzie: na polu uprawnym, w rowie melioracyjnym, pośród wydm, w ruinach niedaleko drogi, w sadzie, a także przy zabytku, XIII-wiecznym karawanseraju. Chcieliśmy zobaczyć dawne miejsce stacjonowania karawan, w którym zwierzęta i ludzie mogli kiedyś znaleźć odpoczynek oraz schronienie przed palącym słońcem. Zajazdy dla karawan były budowane wzdłuż szlaków komunikacyjnych – dziś znajdują się raczej poza nimi.
Droga do karawanseraju w Robat-e Sha prowadziła pofałdowanym terenem. Pod koniec dnia każdy kolejny podjazd wydawał się coraz bardziej stromy, a pomysł zwiedzania zabytku coraz mniej atrakcyjny. Na miejscu odnaleźliśmy jednak nie tylko przepiękne ruiny, ale również propozycję noclegu. Współcześnie karawan już nie ma, ale rowerzystom, którzy cały dobytek wiozą ze sobą, według opiekunów ruin, też należy się porządny wypoczynek.

 

 

LEKCJA V: PRZED POLICJĄ DA SIĘ UCIEC

 

Niewielki budynek z czerwonej cegły w mieście Hokmabad był otoczony murem i drutem kolczastym. Pokazano nam, że mamy do niego wejść. Rowery oparliśmy o maskę policyjnego radiowozu. – Tu będziecie spali – zakomunikowano.
Policyjna eskorta towarzyszyła nam przez kilkadziesiąt kilometrów na trasie z Istgah-e Jajarm do Hokmabad. Po licznych i trudnych próbach porozumienia, głównie ich nakazach i naszych protestach, nietypowa konwersacja zakończyła się u drzwi budynku koranicznego przedszkola, w którym mogliśmy zaanektować kawałek podłogi do spania. Tego dnia byliśmy miejską atrakcją. Wokół miejsca naszego noclegu krążyły motorki i samochody z ciekawskimi Irańczykami próbującymi zajrzeć przez okna. W przedszkolu pojawili się miejscowi notable i zagoniono nas do pamiątkowych zdjęć.
Gdy ostatni gapie zniknęli, ogrodzenie zamknięto na kłódkę. Nie wiadomo, czy dla naszego bezpieczeństwa, by nikt nie dostał się do środka, czy żebyśmy to my nie mogli się ewakuować. Wrażenie uwięzienia skłoniło do podjęcia decyzji o ucieczce z samego rana. Nie było wątpliwości, że policyjna eskorta będzie chciała nam towarzyszyć w dalszej drodze. I nie byłoby większego problemu, gdyby nie rozbieżność w wyborze dalszej trasy. Chcieliśmy trzymać się jak najdalej od głównych dróg, policja zaś chciała, byśmy właśnie nimi jechali.
Ucieczka przypominała amerykański thriller. O piątej rano przerzuciliśmy nasz ekwipunek i rowery przez wykończony kolczastym drutem mur i co sił w nogach ruszyliśmy przez miasto, by jak najszybciej opuścić jego granice. W Iranie niejednokrotnie miałam wrażenie, że znalazłam się w surrealistycznym świecie, w którym z jednej strony tak wiele jest zakazane, a z drugiej – niemal wszystko jest możliwe.