Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2015 na stronie nr. 20.

Jak wygląda raj dla narciarzy? Jest biały i puszysty jak śnieg. Szczyty ciągną się aż po horyzont. Wokół wielkie przestrzenie przecięte nitkami nartostrad i las wyciągów. To Val Thorens i sąsiednie stacje Les Menuires, Courcheval czy Val d’Isère. Na dźwięk tych nazw miłośnikom dwóch desek szybciej bije serce. W ubiegłym wieku nie było tu nic. Tylko wiatr hulał po zboczach Alp Sabaudzkich.

Słynne sabaudzkie stacje to dowód na to, że człowiek może ujarzmić surowe góry. Courchevel, które przyciąga gwiazdy z pierwszych stron gazet, powstało w 1946 roku. Jest to stacja zbudowana od zera, wymyślona przez architektów przy deskach kreślarskich. Trudno też uwierzyć, że na zboczach sąsiedniej doliny Belleville, przeciętej siecią wyciągów narciarskich, 50 lat temu pasły się tylko krowy. Ludzie żyli biednie, utrzymując się głównie z produkcji serów. Ale wszystko zmieniło się, kiedy wizjoner i pasterz Nicolas Jay postanowił zbudować tutaj drugie Courchevel. W 1961 roku powstał pierwszy apartamentowiec. Zresztą nie bez sprzeciwu miejscowych rolników, którzy z początku woleli swoje krowy i sery niż narciarzy. W muzeum historycznym w Saint Martin można obejrzeć atrybuty minionego świata – drewniane maselnice, stare krosna, narzędzia gospodarskie. W kontraście z tym wyrosło nowoczesne miasteczko narciarskie z hotelami, basenami i spa.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

SANNA NOCNA

W Trzech Dolinach na wymagających narciarzy czeka 600 kilometrów świetnych tras, a na miłośników jazdy sankami najdłuższy w Europie tor (na zdjęciu), liczący 6 km – start i meta w Val Thorens.

RODZINNA STACJA

Taka nazwa przylgnęła do Les Menuires, gdzie rodzice bez stresu szusują na nartach, podczas gdy ich pociechy trafiają pod troskliwą opiekę instruktorów w dziecięcej wiosce Pio-Piou.

MEGA TYROLKA

Jedna z ciekawszych atrakcji w Val Thorens. Jazda na linie ponad przepaścią przyprawia o dreszcze. To najwyższa taka tyrolka na świecie (1300 m n.p.m.).

 

OSTRA JAZDA W AMFITEATRZE

 

Jeszcze śmielej poczynali sobie zuchwali inżynierowie w sąsiedniej dolinie Val Thorens, którym przewodził Pierre Schnebelen. W 1963 roku postanowił utworzyć tu narciarską mekkę. Mieszkańcy okolicznych wiosek krytykowali pomysł, pamiętając straszne lawiny w sąsiednich dolinach. Mówili: „Pierre to szaleniec, porywa się z motyką na księżyc”. Ale przedsiębiorczy inżynier w końcu dostał od rządu francuskiego 1,7 mln franków na swój eksperyment. W 1971 roku otworzył tu pierwszy orczyk. Kilka lat później na lodowej pustyni powstała najwyższa kolejka Europy, nazwana Cime Caron. Wtedy zaczął się boom – okazało się, że sześć tysięcy przygotowanych łóżek dla gości już nie wystarcza.
Film dokumentalny w muzeum pokazuje cud narodzin stacji, w której jak grzyby po deszczu wyrosły wyciągi, a przy nich apartamentowce, hotele z basenami i garażami podziemnymi (jest zakaz ruchu samochodowego), a nawet pole golfowe. W merostwie przyznają, że Val Thorens w ciągu 45 lat stało się zimowym eldorado: – Na początku dawano bezpłatne skipassy. Ściągali tu również Francuzi poszukujący odmiany w życiu, niektórzy wykładali własne pieniądze.
Jeśli zawitacie tu zimą, przygotujcie się na ostrą jazdę. W końcu cztery razy z rzędu Val Thorens zdobywało miano najlepszej stacji narciarskiej świata. Międzynarodowe jury oceniało nie tylko przygotowanie stoków, długość i jakość tras, ale też warunki śniegowe. A że jest to najwyżej położony ośrodek narciarski w świecie (2300 m n.p.m.), śnieg zawsze dopisuje. Stacja powstała w naturalnym amfiteatrze otoczonym przez sześć lodowców, co dodatkowo gwarantuje wspaniałą jazdę. Wokół księżycowa sceneria, bez osłony przed słońcem i wiatrem. Za to wszędzie świetne trasy dla klasyków narciarstwa, miłośników freeride’u i jazdy off-piste, a dla tych, którzy nie jeżdżą na nartach – najdłuższa trasa saneczkowa w Europie.
Startujemy już „z progu”, bo większość hoteli stoi na stokach. Przy słonecznej pogodzie obowiązkowo trzeba się wybrać na najwyższy szczyt Cime de Caron (3195 m n.p.m.). Ruszamy kolejką, w której mieści się 160 osób. Na górze wita nas kosmiczna konstrukcja, złożona ze stalowych rur. W dali morze połyskujących w słońcu trzytysięczników, nad którymi góruje Mont Blanc. To najlepszy moment, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Warto się też posilić w restauracji prowadzonej na samym szczycie przez Szwedów, którzy zakochali się w tym miejscu. Oczywiście zamawiamy sabaudzki przysmak, czyli serowe fondue.
A potem w dół! Do wyboru mamy ponad 140 kilometrów nartostrad, w tym popularne Rosael, Christine i Combe de Caron – jedna z najtrudniejszych. Można zaszaleć w snowparku (doskonały halfpipe) lub zjechać sześciokilometrową trasą saneczkową. W lesie wyciągów nikt się nie zgubi, bo jazda zawsze kończy się w centrum stacji. Koniecznie też trzeba przejechać się „tyrolką”. Jedzie się przypiętym do liny, z nartami na plecach, a pod nogami przepaść. Ta przyjemność kosztuje 50 euro.

 

 

SZUSY Z SZEJKAMI

 

– Jeśli chodzi o różnorodność stoków, to Val Thorens nie ma sobie równych. Ale snobujący się Rosjanie wolą sąsiednie stacje Courchevel i Meribel. Jeśli nawet zatrzymują się w Thorens, to każą się tam wozić na shopping – śmieje się Maciek, przemiły instruktor, od 30 lat pracujący we francuskich Alpach. Na koniec zabiera nas do największej alpejskiej dyskoteki Le Malaysia, położonej na stoku. W końcu Val Thorens słynie z luzu i hucznych imprez. Do tańca zagrzewają didżeje, ludzie wywijają na stołach w butach narciarskich. Maciek pamięta dziewczyny, które chciały, aby nauczył je jeździć na nartach tylko po to, żeby mogły dotrzeć do dyskoteki i potem zjechać do hotelu. – Czasem trafiają się też narciarki z krajów arabskich, bez czapek, ciepłej bielizny, kompletnie nieprzygotowane – mówi. – Idziemy wtedy do sklepu, żeby kupić, co trzeba. – A po nartach można zajrzeć do hotelu Althapura, nazywanego najwyżej położonym pałacem lodowym w Alpach – goście grzeją się przy rozpalonym kominku, sącząc francuskiego szampana.
Na zboczach sabaudzkich dolin można bez odpinania nart przejechać setki kilometrów. Tylko w Trzech Dolinach, obejmujących Val Thorens, Courchevel, Les Menuires i Méribel jest ponad 300 tras liczących 600 km i ponad 200 wyciągów, zdolnych w godzinę przewieźć 260 tysięcy osób! Nie trzeba korzystać ze skibusów i samochodów, żeby przenieść się na sąsiednie stoki.
Jeśli wytrzymacie towarzystwo rozkapryszonych rosyjskich krezusów, arabskich szejków, płacących bez zmrużenia oka po tysiąc euro za dobę, wybierzcie Courchevel. Głośno było o nim po tym, jak przyjaciel Putina, miliarder Abramowicz, chciał kupić kurort, ale mer nie uległ rosyjskiemu nuworyszowi. Do dzisiaj miejscowi wspominają, jak Michaił Prochorow, też na liście najbogatszych Rosjan, zawitał tu na zimowe ferie z haremem młodych ślicznotek.
Dla rodzin z dziećmi bardziej odpowiednia będzie stacja Les Menuires z ciepłą, francuską atmosferą. Upodobali ją sobie państwo Chirac. Pani prezydentowa jest widywana na spacerach z pieskiem i to bez żadnej ochrony. A dla najmłodszych narciarzy jest zawsze mnóstwo atrakcji. Można pociechy powierzyć instruktorom z École du Ski Française (ESF) i swobodnie wypuścić się na stok. Specjaliści w dziecięcej wiosce Pio-Piou zaopiekują się nawet trzymiesięcznymi pociechami. Stacja wygląda jak wielkomiejskie osiedle, co trochę nie pasuje do monumentalnych gór. Bez zarzutu spełnia jednak swoje zadanie – wyciągi są na wyciągnięcie ręki.

 

NA CZEŚĆ MISTRZA

Val d’Isère rozsławił mistrz olimpijski w narciarstwie alpejskim Jean-Claude Killy, na którego cześć cały rejon narciarski nazwano „Espace Killy”.

BĘDZIE JAZDA!

Słońce i setki kilometrów tras narciarskich do wyboru. W ciągu jednego dnia można być w Courchevel, Saint Martin i Val Thorens.

WYCIĄG PRZEMYSŁOWY

Na najwyższy szczyt Cime Caron (3195 m n.p.m.) wjeżdża się wygodnie kolejką zabierającą 160 osób. Widać stąd Mont Blanc w morzu trzytysięczników. To najlepsza okazja na zrobienie sobie pamiątkowych zdjęć.

 

METREM NA SZCZYT

 

Stąd już skok do Val d’Isère, jednego z najlepszych ośrodków narciarskich na całym globie. Trudno nie skorzystać z okazji, zwłaszcza że to tylko godzina jazdy samochodem (kursują też wahadłowe autobusy). Z pobliskim ośrodkiem Tignes, wybudowanym dla potrzeb zimowej olimpiady w Albertville, Val d’Isère tworzy region narciarski Espace Killy. Jest tutaj 300 kilometrów doskonale przygotowanych tras zjazdowych. Prowadzą po przepięknych szczytach Val d’Isère – Solaise i Bellevarde, a także zjawiskowej górze Grande Motte (3653 m n.p.m.). Stoki są szerokie, trasy widać jak na dłoni. Ale można skręcić w urocze puste żleby, częściowo otulone lasami. Jesteśmy sami, alpejskie słońce cudownie grzeje.
Lodowiec zapewnia śnieg od końca listopada do maja. Dodatkową gratką dla początkujących narciarzy są darmowe wyciągi. Nigdy nie ma na nich tłoku, nawet w ferie, jak mówią miejscowi. Chociaż w trzytysięcznym Val d’Isère w szczycie sezonu przebywa ponad 30 tysięcy gości. Narciarstwo zaczęło się tu w 1930 roku, kiedy powstał pierwszy wyciąg orczykowy (orczyków wciąż jest mnóstwo). Z początku jazdy na nartach uczyli austriaccy instruktorzy, aż Francuzi z zazdrości wzięli się do roboty i stworzyli jedną z najlepszych szkół narciarskich świata.
Po kilku przesiadkach na wyciągach i przejeździe koleją linową Funival, przechodzącą tunelem skalnym pod górą Bellevarde, stajemy na najwyższym szczycie Grande Motte (3653 m n.p.m.). Widok olśniewa. Mrużymy oczy w słońcu, obserwując akrobacje snowboardzistów i łyżwiarzy kręcących piruety na zamarzniętym Lac du Chevril.
Choć Espace Killy to głównie raj dla amatorów freeride’u, bawimy się doskonale. I gdyby nie głupia kontuzja barku, która przytrafia mi się na wyciągu, mogłabym stwierdzić: „góry zdobyte, serce się raduje”. Jeszcze parę zjazdów i dojeżdżamy do La Folie Douce, kultowego centrum alpejskiego clubbingu. Głośna muzyka, niektóre panie w futrach, roztańczony tłum przytupuje w butach narciarskich. Na stołach królują zapiekanki, czasem ktoś zamawia homary.
Przy piwie rozmawiamy z Mathieu Bozzetto, wielokrotnym mistrzem świata w snowboardzie. Nie szczędzi cennych rad, jak osiągnąć perfekcję w jeździe na desce. Za wzór stawia Jeana-Claude’a Killy (od jego nazwiska wzięto nazwę regionu), trzykrotnego mistrza olimpijskiego w biegu zjazdowym, rodem z Val d’Isère. – Jaki był? – pytamy. – Uśmiechał się, nawet gdy przegrywał.
W radosnym nastroju ruszamy w miasto, kierując się w stronę oświetlonej tysiącami lampek Avenue Olympique. To główna promenada Val d’Isère. Po obu stronach zabytkowe, kameralne domy. W barokowym kościele Saint Bernard de Menthon odbywa się akurat festiwal muzyki klasycznej Classicaval. Tradycyjnie zapraszani tu francuscy filharmonicy najpierw jeżdżą na nartach, a potem koncertują. Podczas jazzowych improwizacji bawią publiczność, wymieniając się z nią opiniami na temat warunków na stokach. Narty i jazz? W zimowym królestwie Sabaudii na wolność nie ma limitu. Całe szczęście.