Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2015 na stronie nr. 28.

Tekst i zdjęcia: Emilia Hinc,

Przystanek Dakar


Gdyby został zbudowany przez kobiety, na pewno byłby pięknym miastem. Fasady budynków mieniłyby się wesołymi kolorami, ich linia byłaby prosta i dystyngowana. Zupełnie jak sukienki Senegalek, pełne barw, żywe i radosne, które przemieniają ich właścicielki w piękne ptaki zdobiące tutejsze ulice.

Dakar został wzniesiony jednak przez mężczyzn, prawdopodobnie pozbawionych odpowiedniej wiedzy, przez co wiele budowli wykazuje znaczne odchylenie od osi, widoczne zresztą gołym okiem. Nieukończone domy straszą, czekając na lepsze czasy. Większość z nich jest nieotynkowana lub pomazana czarną farbą. Nieliczne pokryte są kafelkami, co ma służyć utrzymaniu ich w lepszym stanie.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

DEMOKRACJA MARABUTÓW

 

Różowe jezioro

Kąpiel w słonym kisielu truskawkowym – takie skojarzenia przynosi zanurzenie się w Jeziorze Różowym (jezioro Retba). Leży ono 40 km na północny wschód od Dakaru i przyciąga turystów nietypową barwą oraz zasoleniem – 380 gramów soli na litr wody, czyli większym niż w Morzu Martwym. Można swobodnie położyć się na plecach i dryfować, a woda nie da utonąć. Jednak każde zranienie lub ukąszenie komara odczuwa się podwójnie, bo sól wżera się w podrażniony naskórek. Po wyjściu ze słonej mazi niezbędna jest kąpiel w słodkiej wodzie. Jezioro jest miejscem pracy poławiaczy soli, tzw. sauniers. Uzbrojeni w pałki o metalowych ostrych końcówkach rozbijają skorupę soli pokrywającą dno akwenu, a następnie ładują towar na pirogi, którymi dostarczają sól na ląd. Roczne jej wydobycie sięga tu 100 tysięcy ton. Praca poławiacza soli jest bardzo ciężka, dlatego większość z nich wykonuje ją nie dłużej niż rok. A skąd bierze się różowy kolor jeziora? Odpowiedzialne za to są algi, które produkują czerwony pigment. Pozwala im to przetrwać w zasolonej wodzie. Najbardziej intensywny kolor można zaobserwować w szczycie pory suchej, czyli od października do kwietnia. Niestety, wskutek nikłych opadów deszczu w tym rejonie przewiduje się, że w niedługim czasie jezioro Retba ulegnie całkowitemu wysuszeniu.

Senegal, w którym średnia wieku mieszkańców wynosi 18 lat, potrzebuje nowych mieszkań. Własny kąt jest marzeniem większości młodych. – Moim pragnieniem jest wybudowanie domu – zwierza mi się Abu. – Wtedy byłbym szczęśliwy. Jednak nie wiem, czy to się kiedykolwiek spełni. W Senegalu jeśli pracujesz, musisz dzielić się pieniędzmi z całą rodziną, zarówno rodzicami, jak i wujkami czy ciotkami. Często więc utrzymujesz kilkanaście osób. Ci, którym udaje się odłożyć trochę pieniędzy, kupują ziemię i zaczynają budować. Kiedy kończą się fundusze, budowa staje i może czekać na wznowienie latami.
Architektura, której nie można odmówić uroku, powstała tu w epoce kolonializmu, m.in. wizytówka Dakaru – śnieżnobiały Pałac Prezydencki, którego pilnują złote lwy. Poprawne są budynki przeznaczone na siedziby ministerstw czy ambasad, a piękne prywatne rezydencje znajdziemy w dzielnicy Almadies na północnym zachodzie miasta. To ta część, którą zamieszkują bogaci, przeważnie biali. W przyjemnej dzielnicy Ouakam niszczeje niedokończony kompleks luksusowych hoteli. – Budowa została rozpoczęta za rządów dawnego prezydenta Abdoulaye Wade’a – wyjaśnia Pape, chłopak, którego poznałam w drugim tygodniu mojego pobytu w Senegalu. – Gdy nastąpiła zmiana na stanowisku prezydenta i rządy objął Macky Sall, dopatrzono się nieprawidłowości i przerwano prace.
Pape uważa, że Macky, jak go pieszczotliwie nazywają Senegalczycy, jest całkiem niezły jako przywódca, jednak za bardzo zajmuje się rozliczaniem poprzedniej ekipy, zamiast skupić się na tym, by w kraju żyło się lepiej. Lepszego zdania o Mackym jest Sig – mój tutejszy gospodarz, a zarazem kierowca, przewodnik i „ochroniarz” – który uważa, że za sprawą prezydenta zostały podjęte ważne działania, m.in. budowa dróg. Sig, mimo że nigdy nie głosował, bo jako muzyk skoncentrowany jest na innej sferze życia niż polityka, cieszy się, że wybory wygrał Sall, bo to dobry prezydent...
A ten nie wygrałby, gdyby nie miał za sobą ważnych marabutów. To właśnie ich wsparcie gwarantuje politykom sukcesy – bo ludzie zagłosują tak, jak nakaże im osoba świątobliwa, którą muzułmanie darzą najwyższym szacunkiem. Marabuci tworzą własne państwo w państwie, a wierni są wobec nich bardziej lojalni niż wobec prezydenta i kraju. Ich surowe oblicza widnieją wszędzie – na murach, sklepach, a nawet samochodach.
Dla przeciętnego Senegalczyka Europa jest Francją. O Francji mówi się często. Jest to mieszanka uwielbienia i nienawiści. Prawie każdy ma kogoś w tym kraju – matkę, brata, kuzynkę. Każdy tam był albo chciałby być. Wprawdzie językiem powszechnie używanym jest wolof (mowa Wolofów, dominującej grupy etnicznej w Senegalu i Gambii), ale większość rozumie francuski, który jest też językiem urzędowym. Nurtuje mnie więc pytanie, jak wobec tego po pięciu dekadach wolności odbiera się tu czasy kolonializmu? Czy ludziom żyje się teraz lepiej?
– Oczywiście, że lepiej, może jesteśmy biedni, ale przynajmniej wolni! – przekonuje Sig. – Lepiej być biednym i wyprostowanym niż bogatym i na kolanach.
– Co ty tam wiesz – oponuje matka Siga, która zaprosiła mnie na rybę z ryżem, czyli thiep. Jako katoliczka lubi wypić do posiłku butelkę czerwonego wina. Wiara jej tego nie zabrania, a po każdej szklaneczce Louise jest bardziej rozmowna. – Lepiej nam wszystkim się żyło w epoce kolonializmu. Był porządek, wszystko funkcjonowało jak należy!
– Ale nie byliśmy wolni...
– Byliśmy wolni! Byliśmy skolonizowani, ale wolni. Mogłeś robić wszystko, co chciałeś. To dzisiaj nie ma wolności, bo muzułmanie wszystko kontrolują i mówią mi, że nie mogę wypić wina do posiłku.

 

MAŁE WYBRZEŻE KATOLIKÓW

Uliczka w rybackim miasteczku Mbour niedaleko Dakaru, na tzw. Małym Wybrzeżu. To region w muzułmańskim Senegalu wyjątkowy, bo zamieszkany przez dużą społeczność katolicką.

ZŁOWIĆ KAPITANA

Na plaży Camberene w Dakarze każdego dnia żony i dzieci rybaków czekają na ich powrót, aby pomóc wyciągnąć sieci z morza. Potem świeżo złowione kapitany (fr. capitaine), dorady i sardynki są sprzedawane na pobliskim targu.

W STROJACH WIZYTOWYCH

Senegalscy chłopcy w tradycyjnych strojach, gotowi do składania sąsiadom wizyt i zbierania prezentów. To zwyczaj praktykowany przy okazji Korité – święta zakończenia Ramadanu.

 

UCZTA U IZYDORA

 

Wyspa Godność

Wyspa Ngor to maleńka wysepka położona na północnym zachodzie Dakaru. Jej nazwa w języku wolof oznacza godność. Dostać się na nią można jedynie drogą morską na pokładzie jednej z piróg. Aby dotrzeć do miejsca, z którego odpływają, trzeba przejść przez rybackie miasteczko Ngor. Najlepiej skorzystać z pomocy tubylca, ponieważ ciasna zabudowa i ogólny rozgardiasz mogą przysporzyć kłopotów w znalezieniu domu Abaka, sprzed którego odpływają łodzie. Miasteczko żyje własnym rytmem, niezmiennym od lat. Nie ma tu też miejsca na intymność w europejskim rozumieniu – mieszkańcy spędzają czas na wspólnych podwórkach, a w niektórych domach nie ma nawet drzwi. Przepłynięcie na wysepkę nie zajmuje więcej niż 10 minut. Na brzegu turyści od razu witani są przez sprzedawców pamiątek. Wyspa zaskakuje spokojem, w przeciwieństwie do stolicy Senegalu. Nie ma ani elektryczności, ani samochodów. Jest miejscem wakacji bogatych mieszkańców Dakaru oraz turystów, którzy zaczęli na niej stawiać letnie domy już w latach 1950. Swoje rezydencje na wyspie posiadają m.in. France Gall, Peter Gabriel oraz raper Akon. Każdego roku 11 maja w szalonym rytmie reggae na Ngor obchodzone są kolejne rocznice śmierci Boba Marleya.

Tutejsze meczety nie są imponujące. Jednak ich obecności nie da się przeoczyć. Uzbrojone w głośniki, kilka razy dziennie dają o sobie znać. Emocjonalne kazania niosą się po całej okolicy. Ale megafony raczej uniemożliwiają zrozumienie poszczególnych słów. Odbiór utrudnia i to, że zarówno modły, jak i pieśni wykonywane są w języku arabskim, którego w Senegalu prawie nikt nie zna. Przypomina to czasy, gdy msze w Polsce odbywały się po łacinie. Dzielę się moimi spostrzeżeniami z Izydorem, u którego spędzam święto Korité, czyli zakończenia Ramadanu. – Masz rację – przytakuje mi Izy – w ogóle nie wiem, o czym oni mówią. To nielogiczne, bo nie ma żadnej duchowej wymiany, tylko powtarzanie wyuczonych regułek.
W dzień Korité ludzie na ulicach są uśmiechnięci oraz pięknie ubrani – kupują lub szyją nowe stroje i buty. Kobiety uwijają się w kuchni, przygotowując jedzenie. W Senegalu każdy może przyjść do rodziny na posiłek bez zapowiedzi, więc szykuje się duże ilości jedzenia. W święto w domu pojawia się mięso, w odróżnieniu od dnia zwykłego, kiedy podstawą posiłku jest (tańsza) ryba. Kobiety są zajęte gotowaniem, natomiast mężczyźni siedzą w pokoju i dyskutują, oglądając telewizję. Siedzę wraz z nimi. Potem, już przy stole, dostaję miejsce także z męską częścią rodziny. Jemy z jednego naczynia kurczaka z makaronem i cebulowym sosem. Każdy ma swoją łyżkę. Izydor odkraja i podrzuca mi co smaczniejsze kąski. Przy drugim stole jedzą kobiety. Mama Izydora, jako seniorka rodu, ma przywilej jedzenia odrębnie. Obok na podłodze ucztują dzieci i służba.
Po posiłku nadchodzi czas odwiedzin. Wizyty i rewizyty ciągną się do późnego wieczora. Dzieci nakładają tradycyjne ubrania i chodzą od domu do domu, zbierając prezenty. Kiedyś były nimi jajka, ryż, owoce, dziś daje się przede wszystkim pieniądze. Izydor śmieje się na wspomnienie dzieciństwa, kiedy to wraz z kuzynami tak zapominali się w zbieraniu prezentów, że gubili drogę i wracali do domu następnego dnia.

 

 

HANDEL Z TOUBĄ

 

W Senegalu liczą się trzy marki, których logo można zobaczyć w każdym zakątku kraju. Dwie pierwsze to liderzy telefonii komórkowej – Orange i Tigo. Komórkę posiada bowiem każdy Senegalczyk. Nawet matka Izydora, która swoje dni spędza, siedząc na ganku i obserwując życie ulicy, chowa między fałdami zielonej sukni własny telefon. Żebrzący chłopak ubrany w łachmany ma go także. Odkąd senegalski rynek zalały towary z Chin, komórki znalazły się w zasięgu każdego. Nic to jednak w porównaniu do najważniejszej w Senegalu marki – Touba.
Jest kawa Touba, restauracje Touba, zakłady fryzjerskie i krawieckie Touba. Są przewoźnicy Touba i sklepy Touba. Touba patronuje właściwie wszystkim przedsięwzięciom komercyjnym, choć nie jest marką w prawdziwym tego słowa znaczeniu. To nazwa dużego miasta w środkowym Senegalu, które dla tutejszych muzułmanów jest tym, czym Mekka dla Arabów. Touba, która jest najbardziej znana z mieszczącego się w niej Wielkiego Meczetu, to jedyne miasto na świecie, gdzie bezwzględnie zabronione jest palenie tytoniu i picie alkoholu, a ubiór i zachowanie muszą być zgodne z prawem szariatu. Oprócz potężnego wymiaru religijnego Touba ma ogromny potencjał komercyjny: każdy towar opatrzony nazwą świętego miasta jest przecież bardziej pożądany i ceniony.
Z terenów przylegających do Touby wywodzą się najbardziej zdesperowani sprzedawcy uliczni, na których ciągle natykam się w Dakarze. Od dziecka uczeni życia w ascezie, są najbardziej zmotywowanymi kupcami. Ich sposób działania wyjaśnił mi Sig: – Kilkuletni chłopcy z wiejskich terenów regionu Baol lub Kayor są oddawani przez rodziców na naukę islamu w Dakarze. W zamian muszą żebrać, aby uzbierać pieniądze na utrzymanie siebie i ich nauczyciela. Żywią się resztkami, bo też wychowywani są w pogardzie dla ziemskich zbytków oraz w bezgranicznym oddaniu marabutowi. Po podrośnięciu zaczynają handlować. Kupują towar w tanim sklepie lub dostają go w zastaw i wychodzą na ulice – by któremuś z kierowców stojących na światłach sprzedać garnek, kołdrę czy obrazek. Ponieważ nie mają większych potrzeb, całość zarobku inwestują w towar. Dzięki takiej konsekwencji w ciągu kilku lat udaje im się postawić pierwszy własny butik, a w następnych latach kolejne sklepy. Zyskiem dzielą się z marabutem, który ich wychował.
– Muszę coś kupić, ale dzisiaj tego nie zrobię – mówi mi Pape podczas naszego spaceru po Plateau, historycznym centrum Dakaru. – Jeśli będziesz ze mną, sprzedawca zechce dwa razy więcej, ni ż jak przyjdę sam. Jestem tu już wystarczająco długo, by wiedzieć, że mówi prawdę. Jako biała osoba jestem automatycznie postrzegana jako bogata. Wydaje mi się też, że nigdzie nie słyszałam tyle o pieniądzach co tutaj.

 

KREATORKA PIĘKNA

Senegalskie kobiety umieją podkreślić swoją urodę kolorowymi strojami. Khady jest kreatorką mody i szyje suknie z tkanin barwionych metodą batiku (przy udziale farby i wosku).

SENEGALSKI SOUVENIR

Drewniane figurki, obrazki, plecione koszyki – z Senegalu nie można wyjechać bez pamiątki.

SIG WYPROSTOWANY

Kierowca, ochroniarz i przewodnik po Dakarze w jednej osobie. W przeciwieństwie do swojej mamy Sig woli być biedniejszym a wyprostowanym niż bogatszym i skolonizowanym. W tle Pomnik Odrodzenia Afrykańskiego.

 

GRUNT TO RODZINKA

 

W Senegalu o wszystkim decyduje rodzina. Narzuca młodej osobie, kiedy i z kim powinna zawrzeć związek małżeński, jaką szkołę ma wybrać, w jakim zawodzie się kształcić. I jeżeli ktoś próbuje się wyłamać z przyjętego porządku, rodzina się od niego odcina. A Senegalczyk pozbawiony kontaktów z rodziną jest nikim! Ten emocjonalny szantaż dobrze obrazuje historia Abu, który marzył, by zostać muzykiem. Jednak muzykowanie w Senegalu nie jest powodem do dumy. Nawet Youssou N`Dour, który jest najbardziej znanym piosenkarzem Czarnej Afryki, początkowo napotkał opór swojej rodziny.
W Senegalu nie istnieje państwowy system opieki nad osieroconymi dziećmi. W przypadku śmierci rodziców lub porzucenia dziecka pieczę nad nim przejmują krewni. Abu, w wieku dwóch lat porzucony przez rodziców, przez całe dzieciństwo był zdany na łaskę losu i dalszej rodziny. Często bity, sypiał na ulicy i cierpiał głód. Jak twierdzi, silna wiara pozwoliła mu wyjść na prostą. W tajemnicy przed rodziną zaczął studiować muzykę. Zapisał się też do katolickiego chóru. Ale sekret wyszedł na jaw i krewni zmusili go, by rozstał się z muzyką.
Fatou, która zarabia sprzątaniem w domach Europejczyków, ma dwa marzenia: wykształcić córkę i szczęśliwie ożenić syna. Ciężko pracuje, by opłacić koszty edukacji dziewczyny, która zostanie księgową. Musi też przygotować się na ślub syna. Podpytuję, czy wybrała mu narzeczoną, ale Fatou prycha, że nikomu nie będzie wybierać małżonków. Mówi, że jako matka pana młodego jest winna rodzinie panny młodej pewną sumę, natomiast rodzina dziewczyny musi zapłacić za wesele. Fatou, która nie wtrąca się do wyboru syna, reprezentuje wyjątkowo nowoczesne podejście do tematu.
Sig, który ożenił się z Niemką, od dwóch tygodni jest sam. Żona zostawiła go i wyjechała do Niemiec. Zwierza się z małżeńskich problemów: – Ann początkowo czuła się dobrze w Dakarze, podobało jej się tutejsze życie, ale z każdym dniem była smutniejsza. Wszystko zaczęło ją denerwować, moi przyjaciele i rodzina. – Próbuję bronić Ann, wyznając, że ja też nie zniosłabym codziennych wizyt jego kolegów, biesiadowania i częstych nieobecności męża w domu. – To Ann zdecydowała się na przeprowadzkę do Senegalu i to ona powinna się przystosować do naszego trybu życia. Jeśli żyjesz w Afryce, nie możesz patrzeć oczami Europejczyka – nie zgadza się Sig.

 

 

MÓWISZ „GRAOUL” I ŻYJESZ!

 

Senegalskie kobiety są naprawdę piękne. I nie widzę ani jednej przygarbionej, wszystkie noszą się prosto. Czy to od dźwigania ciężarów na głowie, czy to kwestia morfologii? Nie wiem. Kolorowe sukienki pięknie komponują się z ciemną skórą, choć niektóre kobiety nie są z niej zadowolone i smarują się wybielającymi maściami.
To, co podoba się senegalskim mężczyznom, to kobiece krągłości. Chuda kobieta nie jest atrakcyjna. – Nie rozumiem mężczyzn na Zachodzie – kręci głową Sig. – Wmawiają wam, że kobiety powinny być szczupłe, przez co katujecie się dietami, spędzacie pół dnia na siłowni, a przecież to duży tyłek i pełne piersi są oznaką kobiecości. U nas szczupła nie ma dużego powodzenia. – Słucham tego z zadowoleniem, zajadając waniliowe lody z mango. No przecież ma rację!
Zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Sig zajmuje się nalewaniem benzyny, a ja zatykam rękoma uszy. Pracownicy stacji słuchają głośnych muzułmańskich pieśni, które dla mnie brzmią jak krzyki mordowanego. Nie mogę tego znieść, ponieważ nie jestem przyzwyczajona do tak wysokich dźwięków.
– Gdybym miała tego słuchać dłużej niż 10 minut, chyba popełniłabym samobójstwo – rzucam niezbyt mądrze, tak jak to bywa w przyjacielskiej rozmowie. Sig uśmiecha się i kręci głową: – W Afryce nikt nie popełnia samobójstwa. Cokolwiek by się działo, trzeba przez to przejść. Mówisz „graoul” („nic nie szkodzi”) i dalej żyjesz. Graoul Emilia, graoul!