Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2015 na stronie nr. 80.

Tekst i zdjęcia: Piotr Kruze,

Bezradna niepodległość


Kontrasty w tym kraju są niewyobrażalne. Tutaj nie ma nic „pomiędzy”. Pięć minut od placówki dyplomatycznej znajduję lokalne targowisko. Gdy tam idę, muszę patrzeć pod nogi, bo w chodnikach i jezdni zdarzają się metrowe dziury. W ogromnym kurzu handluje się owocami, kurczakami, chlebem, ciuchami i oenzetowskimi lekami. Spacer po bazarze pozwala zrozumieć, czemu na Haiti wybuchła epidemia cholery.

Między stertami śmieci wałęsają się psy i szczury. Na skrzyżowaniach stolicy, Port-au-Prince zalega cuchnąca woda. Raul – poznany w internecie Peruwiańczyk, który odebrał mnie spod dworca – ostrzegł, żebym nie jadł niczego kupowanego na ulicy. Nie musiał dwa razy powtarzać. Kawałek dalej położony był nowoczesny supermarket. Przy wjeździe stali ochroniarze z długą bronią i w zbrojach, jakie w Polsce nosi prewencja. W środku zakupy robili sami dyplomaci, pracownicy organizacji humanitarnych oraz bogaci Haitańczycy. Wszystko jest tu sprowadzane z zagranicy.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

MEMENTO

Ruiny katedry w Port-au-Prince, zniszczonej podczas trzęsienia ziemi 12 stycznia 2010 r. Epicentrum znajdowało się 25 km od miasta. W całym kraju zginęło 316 tysięcy osób.

BŁĘKITNY PATROL

Wojska misji stabilizacyjnej ONZ działają tu od 2004 roku w celu „niedopuszczenia do dalszych niepokojów w kraju, zagrażających międzynarodowemu pokojowi i bezpieczeństwu w regionie”. W roku 2010 mandat misji rozszerzono o pomoc i odbudowę państwa po kataklizmie.

STOLICA BIEDY I UPADKU

Centrum milionowego i stołecznego Port-au-Prince. Haiti jest najbiedniejszym krajem zachodniej półkuli i jednym z najuboższych w świecie – 153. miejsce pod względem rozwoju i zamożności. Z biedą i wszechogarniającym nieporządkiem nie radzą sobie kolejne rządy.

 

NIEPOKORNY KLEJNOT

 

W niedzielę pojechałem do centrum. Moim przewodnikiem był Harold, Haitańczyk mówiący trochę po angielsku. Raul powierza mu wszystkich swoich couchsurferów. Głównym punktem miasta jest plac, wokół którego stoją pomniki czterech ojców niepodległości: Toussaint L’Ouverture, Dessalines, Christophe i Pétion. Chociaż za życia często z sobą walczyli (Pétion i Christophe podzielili Haiti na dwa państwa i władali odpowiednio – republiką i cesarstwem), teraz ich posągi dumnie wznoszą się w stolicy. W 1804 roku wyrwali niepodległość od potężnej Francji, przed którą drżał cały ówczesny świat. Murzyńskiego powstania nie był w stanie stłumić sam geniusz wojny Napoleon, który nie chciał pogodzić się z utratą „klejnotu Antyli”. Pierwszy konsul na San Domingo stracił kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy i swojego szwagra, generała Leclerca.
Haiti jako drugi kraj na zachodniej półkuli zrzucił więc jarzmo kolonializmu. Usunięto białych plantatorów i zaczęto budować pierwsze we współczesnym świecie państwo czarnych, czego niestety opłakane skutki widać do dzisiaj. Historia Haiti i afrykańskiej Liberii uczy, że nie ma gorszego władcy od wyzwolonego niewolnika. Położona nieopodal Jamajka była brytyjską kolonią aż do lat 1960. – teraz jest jednym z najbogatszych państw karaibskich. Także sąsiednia Dominikana w porównaniu z Haiti wydaje się być rajem i ostoją cywilizacji.
Ruiny tutejszej katedry przypominają o trzęsieniu ziemi sprzed prawie sześciu lat. Po drodze mijamy brazylijskie patrole żołnierzy ONZ w błękitnych hełmach. Uwagę przykuwają też autobusy pomalowane we wszystkie kolory tęczy. W przeciwieństwie do znajdującego się nieopodal Pałacu Prezydenckiego katedra nie jest odbudowywana. Dla nielicznych turystów ma być obowiązkowym punktem programu. Podobnie jak Targ Żelazny, gdzie można kupić lokalne wyroby. Po blisko 30-minutowym spacerze za kilka dolarów kupuję jakieś drewniane figurki. Pytam, czy mają może obraz Czarnej Madonny z blizną. Mieli. Być może charakterystyczna podwójna blizna na jej prawym policzku jest wzorowana na obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej, która na Haiti trafiła wraz z polskimi żołnierzami Napoleona.
Wracamy tą samą drogą wśród strasznie wyglądających domów i pustych drewnianych straganów. Niedziela nie jest dniem pracy. Mimo niewielkiego ruchu Harold nie rozpędza się. Musi uważać na zwały śmieci stojące na skrzyżowaniach. Powoli zaczynam przyzwyczajać się do smrodu.

 

 

BIAŁE GETTO

 

Raul był jednym z najlepszych couchsurferów, jakich miałem do tej pory. Znalazł dla mnie czas nawet w swoje urodziny. Prosto z dworca pojechaliśmy na imprezę. Na zamkniętym luksusowym osiedlu bawili się biali. Dominowali Latynosi, dlatego królowała salsa. Tańczono wokół basenu oświetlonego lampami, zupełnie jak w filmach. Wzbudziłem ogólną wesołość, mówiąc, że jestem turystą i przyjechałem na Haiti... pozwiedzać.
Trzeba przyznać, że ci z ONZ faktycznie pracują tutaj ciężko, po dziesięć godzin dziennie. Na weekend czekają z utęsknieniem. Biali żyją trochę jak w getcie. Nie jest ich zbyt wielu, poznają się i spotykają właśnie w weekendy. Nie ma tu kin, teatrów czy centrów handlowych. Do tego dochodzą przerwy w dostawach wody czy prądu. (Bogatsze domy mają trzy źródła energii elektrycznej: sieć miejską, akumulatory ładowane bateriami słonecznymi oraz agregaty). Mało kto ma przyjaciół Haitańczyków. Po ulicach chodzi się tylko w dzień. W czasie jazdy samochodem trzeba zamykać drzwi, bo jasna skóra przyciąga ulicznych żebraków, którzy krążą wokół pojazdów, kiedy te stoją w niewyobrażalnie długich korkach. Kiedy nie dostaną żadnych pieniędzy, potrafią otworzyć drzwi i zabrać pierwszą rzecz, jaka wpadnie im w ręce.

 

U DALEKICH KUZYNÓW

Autor reportażu z proboszczem parafii Cazale – wioski zamieszkanej przez potomków polskich legionistów Bonapartego, którzy po nieudanej kampanii Francuzów pozostali na wyspie jako jeńcy lub dezerterzy. W kaplicy obok kościoła znajduje się obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.

BIAŁY PRZYJECHAŁ

W haitańskich wioskach czas płynie wolno, a wizyta białego człowieka zawsze jest wydarzeniem.

PRZYGOTOWANI NA FRANCUZÓW

Największa atrakcja turystyczna – twierdza La Citadelle la Feriere w pobliżu Cap Haitien. Jej zadaniem miała być obrona wyspy przed ponownym francuskim najazdem. Zgromadzona amunicja wystarczyłaby na rok oblężenia.


Większość z poznanych białych została co najmniej raz napadnięta. Na Raulu pół roku temu rozbito butelkę. Skończyło się na dziesięciu szwach i zabranym portfelu. Dodał, że po pięciu latach spędzonych na misjach w Afryce można do tego przywyknąć. Pogodził się też z samotnością. Normalne życie w cywilizowanym miejscu szybko go nudzi. To jest dobre na wakacje. Pytałem, czemu akurat wybrał Haiti. Odpowiedział, że stąd ma tylko 8 godzin samolotem do Limy, a inne kraje były jeszcze gorsze. Jakie? – Afganistan.
Zadaję sobie pytanie: po co ja tutaj przyjechałem? Chyba chciałem sobie udowodnić, że jestem w stanie pojechać wszędzie i nic nie jest mi straszne. Miałem nawet za sobą podróż tap-tapem, czyli lokalnym autobusem przerobionym z pick-upa. Po francusku umiem tylko powiedzieć: bonjour, merci i voulez-vous coucher avec moi ce soir, ale duży odsetek chorych na AIDS skutecznie zniechęca do zadawania tego pytania. Czasami pomaga hiszpański czy angielski – bo też prawie każdy żebrak potrafi powiedzieć: „Give me one dollar, please”.

 

 

CZARNY WERSAL

 

W Port-au-Prince spędziłem ponad tydzień. Czas było ruszać dalej – do Cap Haitien. Wpakowałem się do starego amerykańskiego autobusu szkolnego, ostrożnie ominąwszy dziury w podłodze. Kierowca był królem drogi, mknął jak szalony, nie zatrzymując się ani nie zwalniając. Rowerzyści i wolniejsze samochody pryskali na pobocze. Pasażerowie co chwila krzyczeli do szofera, że trochę przesadza, ale na niewiele to się zdało. W końcu zatrzymaliśmy się na jakiś posiłek. A kiedy poszedłem na stację kupić coś do jedzenia, mój autobus zaczął odjeżdżać. Rzuciłem się w pogoń, budząc powszechną wesołość, bo król szosy przejechał kilkaset metrów tylko po to, aby przeparkować.
U celu podróży znalazłem najpierw hotel (w Haiti są one dwa razy droższe niż w sąsiedniej Dominikanie – pokój bez klimatyzacji to 35 USD). Następnego dnia poszedłem pozwiedzać to drugie miasto Haiti, zresztą dużo ładniejsze niż stolica. Ostatnie trzęsienie ziemi nie zniszczyło go, a centrum zachowało swój dziewiętnastowieczny charakter. Przy ulicach stoją barwne domy w stylu kolonialnym. Ogólnie Cap Haitien stwarza wrażenie miejsca bardziej przyjaznego i bezpiecznego niż Port-au-Prince. W oczy rzucają się jeszcze znaki ostrzegawcze przed tsunami. W razie pojawienia się wielkiej fali trzeba szybko uciekać do góry.
W pobliżu miasta znajduje się La Citadelle la Ferrière (osiemnastowieczna twierdza) oraz ruiny pałacu Sans Souci – siedziby króla. Są to jedne z niewielu prawdziwych atrakcji turystycznych Haiti. Miałem szczęście zwiedzić je z Haitanką Valdyne. Studiowała turystykę i chętnie zgodziła się towarzyszyć mi w wycieczce do cytadeli. (Przy okazji jako zatwardziała adwentystka próbowała mnie nawrócić). Dzięki niej miałem gwarancję, że wszędzie trafię za normalną stawkę, ona zaś była zadowolona, że poznała obcokrajowca.

 

BĘDĄC MŁODĄ HAITANKĄ...

Sympatyczna Valdyne, studentka turystyki i przewodniczka po cytadeli. Według jej matki – mądra, zdolna i pracowita, tylko że... potrzebuje pieniędzy, no i wizy.

UWAGA TSUNAMI!

Dziewiętnastowieczne śródmieście Cap Haitien. Z prawej widoczny niebieski znak ostrzegający przed niszczącymi tsunami, które towarzyszą trzęsieniom ziemi.

W słoneczny dzień cytadela robi wspaniałe wrażenie. Niczym orle gniazdo spoczywa na szczycie góry, a same jej mury wznoszą się na wysokość 40 metrów. Prowadzi tam tylko jedna droga, bo poza tym twierdza otoczona jest gęstymi krzakami bądź przepaściami, co czyniło ją kiedyś niemożliwą do zdobycia. Turyści odwiedzający fortecę mogą też podziwiać ogromne zasoby amunicji, które miały wystarczyć na całoroczne oblężenie. Budowano ją przez 15 lat. Z rozkazu władcy Królestwa Haiti, Henryka I Christophe’a, pracowało tu dwadzieścia tysięcy robotników. W razie ewentualnego francuskiego ataku na wyspę cytadela miała służyć jako schronienie dla króla i jego dworu, który normalnie rezydował w położonym poniżej pałacu Sans Souci. Z tej wspaniałej królewskiej rezydencji, która miała dorównać Wersalowi czy Poczdamowi, zachowały się tylko ruiny. Mimo że zniszczony, pałac oddziałuje jednak na wyobraźnię. Spacer pośród jego murów pozwala na przykład wyobrazić sobie megalomanię króla Henryka...
Z wędrówki po historii przeniósł nas do współczesności wrzask kilkudziesięciu przedszkolaków, którzy bardzo ucieszyli się na widok białego turysty. Ruszyła szarża w naszą stronę, dzieciaki otoczyły mnie, a co odważniejsi dotykali mojej dziwnej skóry, którą zazwyczaj ogląda się tylko w telewizji.

 

 

EGZOTYCZNY NARZECZONY

 

Na koniec Valdyne poprowadziła mnie do swojej rodzinnej wioski. Nie wiodła tam właściwie żadna utarta droga. Kilkakrotnie nawet pokonywaliśmy rzekę w płytszych miejscach. Widać było, że Valdyne chciała się wszystkim pochwalić egzotycznym znajomym. Przedstawiła mnie swojej mamie i siostrze, i jeszcze bratu, i sąsiadce, i sprzedawczyni z pobliskiego sklepu.
Mama po angielsku zapytała, czy jestem chłopakiem jej córki. Ale nie zdążyłem odpowiedzieć, bo zaraz zarzuciła mnie potokiem słów – o tym, że Valdyne jest taka mądra, i zdolna, i pracowita, i że tak bardzo chce podróżować. Tylko że potrzebuje pieniędzy i wizy... Że już jutro wyjeżdżam? Pewnie pracuję w Port-au-Prince? – Aaa... turysta. Ale musisz do nas wrócić w przyszłym roku! Koniecznie! Obiecaj to mojej córce.
Dla dobra polsko-haitańskiej przyjaźni dyplomatycznie przyrzekłem, że wrócę.