Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2015 na stronie nr. 24.

Tekst i zdjęcia: Wojciech Śmieja,

Diaboliada czyli bandy św. Mikołaja


Polska Polska / Europa
Poznaj zwyczaj

Nie wszyscy wpuszczą do domu Śmierć i resztę. To nie to, co kiedyś. Kiedy Łąka była prawdziwą wsią, to nie było domu, w którym by jej nie ugoszczono. Zresztą Śmiertki miały wtedy ścisłą rejonizację. Wieś dzieliła się na część zamieszkaną przez Dolan i Górzan. Dolanie i Górzanie mieli swoje Śmiertki, swoich Świętych i swoje Diabły. Żyd i Baba też byli swoi.

Dzisiejsza Łąka to modelowe suburbium. Lokalizacja jest idealna: dokładnie w połowie drogi między dwumilionową aglomeracją śląską a zielonymi stokami Beskidów. Pod nosem ma się zabytkową Pszczynę z legendą księżnej Daisy, a sama wieś leży między dwoma jeziorami. Dawna Puszcza Pszczyńska z żubrami też jest pod nosem. Wysokie ceny działek nie zniechęcają i we wsi powstało wiele nowych domów, kolejne rezydencje są w trakcie budowy. Ich mieszkańcy raczej pracują daleko, wracają późno, a wieś to dla nich tylko ładna sceneria do grillowania. Do wielu takich nowych domów Śmiertka, nauczona doświadczeniem kilku ostatnich lat, nawet nie puka. Dom zamknięty na głucho. Mieszkańcy udają, że ich nie ma. Może tam myślą, że są nieśmiertelni? A może nowi łączanie uważają, że latanie „po Mikołajstwie” w przebraniu Diabła albo Żyda to obciach?    
Radosław Stokłosa ich naprostuje. Pan Radek to dziś przedsiębiorca, kiedyś Diabeł, a gdzieś w międzyczasie dyplomowany etnograf, który tradycji Mikołajostwa poświęcił swoje magisterium: – Przebieranie się za różne mitologiczne stworzenia zdarzało się prawie w każdym kraju Europy. Szczególnie w okresie przesilenia zimowego, gdy świat znajdował się w mocy sił ciemności. We Włoszech są to Mamuthones, w Hiszpanii La Vijanera, w Bułgarii są to Kukeri, u nas było to swojskie chodzenie z turoniem albo wodzenie niedźwiedzia. Ochoczo zanurzamy się w prehistorycznym rytuale płodności i przywdziewamy zwierzęce skóry albo przerażające uniformy. Takich już nas rysowali w grotach Lascaux. I prawdziwą wiochę robią ci, którzy o tym nie wiedzą, a nie ci nieliczni, którzy kultywują ponadczasowy obrzęd.
Nie wiem, czy ci, którzy wpuszczają bandę odpustową, mają tak głęboką wiedzę jak Stokłosa, ale zdecydowana większość mieszkańców, gdy nadchodzi niedziela odpustu (pierwsza niedziela po dniu św. Mikołaja, patrona tutejszej parafii), jest przygotowana na zanurzenie się w archetypowych wizjach, czyli wizytach czterech lub pięciu band Mikołajowych. To dziś standard. Jeśli będzie ich mniej, to odpust zostanie uznany za nieudany.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

ŻYD ZA BARDZO NOWOCZESNY

Mimo widocznej kreatywności projektanta tego stroju nazbyt awangardowe hasło towarzyszące tej tradycyjnej postaci nie zachwyciło tutejszych.

ŚMIERTKA ATAKUJE

Szokujące spotkanie... Jak pisał ks. Józef Baka w „Uwagach śmierci niechybnej” (1766 rok): „Śmierć – matula/ jak cebula/ gdy przyciska/ łzy wyciska”.

Z PRZYGRYWKĄ

Kiedy po Łące maszeruje kilka takich ekip, wieś rozbrzmiewa kakofonią melodii i rytmów, a odpust uważa się za udany.

 

PRAGMATYCZNE BYCIE KOZĄ

 

Bartek Szałachwij (Szała) ma dwadzieścia lat i wcale z Łąki nie pochodzi. Jego rodzice sprowadzili się tu jakieś 15 lat temu. Tata spod Biłgoraja, mama spod Makowa Podhalańskiego. Ciężko dorabiali się w Italii, on jako ogrodnik, ona – pielęgniarka, by wybudować tu wymarzony domek. Szała jako dziecko nie znał śląskiej gwary, za to ładnie mówił po włosku. Tak się jednak stało, że wsiąkł w otoczenie i dziś we wsi jest dobrze znany. Chodzi do technikum budowlanego w Czechowicach-Dziedzicach. Jak tylko skończy szkołę, wyjedzie do Anglii – tam w budowlance wciąż jest robota dla takich jak on. I to dobrze płatna. Szała przez 364 dni w roku jest twardym realistą, ale ten jeden dzień rezerwuje sobie na szaleństwo. – W tym roku lotom chyba ostatni roz – przyznaje. Ale zrobi wszystko, żeby ten ostatni raz był wyjątkowy.
Zaczął pięć lat temu w bandzie sąsiada i kolegi z klasy, Mateusza Piesiura. Hierarchia w bandzie jest taka, że karierę zaczyna się jako jeden z trójki Świętych. Można być Księdzem i z puszką zbierać datki, można być Biskupem z torbą cukierków albo samym Świętym Mikołajem z pastorałem. Wizyta Mikołajowej bandy zaczyna się właśnie od wejścia Świętych. Święci śpiewają pieśń:

 

„Niech będzie Bóg nasz pochwalony W Świętym Mikołaju
Gdy wszystkie niebieskie tryumfy Do Górnego Kraju
Otwarta droga, kto się do Boga
Uda przez Niego, dojdzie wiecznego
Portu szczęśliwości...”

 

Z byciem Świętym łączą się poważne ograniczenia: Święci nie tańczą z dziewczynami, no i nie wypada wychylać kielicha z gospodarzami.
– Święci to oczywiście element chrześcijański włączony w stary pogański obrzęd – tłumaczy Stokłosa. – Najstarsza jest zapewne Koza, postać obowiązkowa w każdej bandzie. Występowała w starożytnej Grecji w obrzędach dionizyjskich. Koza jest symbolem płodności, prokreacyjnej potęgi słońca, jej kosmate okrycie kojarzy się z dobrobytem.
I Kozą Bartek też był. Niekoniecznie zdawał sobie sprawę z prehistorycznego znaczenia Kozy, bo do bycia nią podchodził bardziej pragmatycznie: w bandzie Koza to więcej niż Baba i Żyd, może nawet tyle co Dioboł i Śmiertka. Kozy na pewno robią wrażenie. Może nie są tak kolorowe i ruchliwe jak Diobły, ale za to są największe, chochołowate i z rogami. Mogą budzić strach większy niż, cokolwiek figlarne i kolorowe, Diabły. – Koza musi uważać, żeby czegoś nie uszkodzić. Raz się wplątałem w wiszące na ścianie poroże. I był kłopot. Strój jest ciężki i mało wygodny. To jest minus, ale za to można potańcować z dziewczynami, że hej.

 

 

DIOBŁY, NIEMIECKI ŻYD I BABA WIĘCEJ SEKSUALNA

 

Szała był też Babą. W tradycji Baba to mateczka bandy. Chodziła w bandzie z koszykiem i wypraszała u gospodarzy jedzenie dla swoich „dziateczek”. Gdzieś od lat siedemdziesiątych Baba przestaje być mateczką w chustce i „szatach”, a jej wizerunek mocno się seksualizuje. Dziś chłopak przebrany za Babę wygląda trochę jak straganowa drag queen: ma perukę, miniówkę, pończochy, chętnie eksponuje futerko na kroczu (może być różowe), łasi się do gospodarzy – całuje ich, zostawiając na policzku szminki ślad.
Żydem w swojej karierze też był. Wierszyki Żyda zachwalającego swój kram potrafi zarecytować wyrwany z głębokiego snu: „Chcesz mieć cycki jak Pamela, pij codzienne actimela”, „Maść na szczury – ino dycha i szczur zdycha”, „Rexona men zapewni teściowej wieczny sen”. Swoją drogą, kramik Żyda coraz bardziej staje się parodią obwoźnego sex shopu ze środkami na potencję i antykoncepcją. Żyd i Baba to dobrana para. Sam Żyd ma pejsy, jest mocno złachmaniony, jego twarz jest przyczerniona, na plecach ma tabliczkę z napisem „Koniec bandy”, bo handel z Żydem to ostatnie ogniwo występu. „Kto u Żyda nic nie kupi, ten jest głupi”. Żyd często zabiera jakiś fant z domu, który trzeba od niego wykupić, czasem do negocjacji wtrąca się też Baba – wtedy naprawdę robi się niezły harmider...
Charakterystyczne, że Żyd ma swój kramik przyozdobiony niemiecką tablicą rejestracyjną. – Chodzi prawdopodobnie o to, że ta tablica symbolizuje objazdowy tryb życia wędrownego handlarza, ale także i o to, że jego towar jest z Reichu. Myślę, że to relikt PRL, kiedy wielu Ślązaków w okresie świąt dostawało paczki od krewnych z Niemiec, a w nich były niedostępne w kraju frykasy i słodycze – objaśnia uczenie etnograf. – W ten sposób w bandzie Mikołajowej podczas łąckiego odpustu miesza się prehistoryczność Kozy, dawna historia z czasów chrystianizacji w postaciach Świętych, XIX wiek w postaci Żyda, no i współczesność w wulgarności Baby.
Bartek nie był tylko Śmiertką. Ta od zawsze jest w białym gieźle z wymalowanymi kościskami. Na plecach peleryny ma z reguły jeszcze wypisaną sentencję „Memento Mori”. Śmiertka tańcuje z dziewczynami, a jak która nie chce, grozi jej kosą. Śmiertki boją się i młodzi, i starzy. Ale najwięcej rabanu i tak robią Diobły, co powoduje, że obchód Mikołajowej bandy można by nazwać wręcz diaboliadą. Podobnie jak Kóz, może ich być w bandzie więcej: dwóch, trzech... Prestiż Diobła zaczyna się od stroju i dzwonków. W strój trzeba zainwestować nawet i pięćset złotych. Szała uprosił więc mamę, żeby uszyła mu kostium diabelski: maskę, bluzę i spodnie. Wszystko z frędzlami, wszystko w jaskrawych kolorach. Kości i przerażające wzory malował już sam z pomocą kolegów. Obowiązkowo trzeba też mieć pas z dzwonkami. Te są najcenniejsze, często przechodzą z ojca na syna. Bartek swój pas i dzwonki musiał kompletować od zera: trochę znalazł na Allegro, ale po pas musiał pojechać na koński targ.

 

BUTY GLOBALNE, HARCE LOKALNE

Napis na obuwiu jednego z uczestników pokazuje, jak światowe splata się z lokalnym.

CONCHITA WURST NIE PRZEJDZIE

 

Początek obchodu jest zawsze taki sam – po sumie wszystkie bandy schodzą się pod kościół. Lepiej jednak powiedzieć, że wpadają w odpustowy tłum, straszą, dzwonią, porywają dziewczęta. Robi się pisk i hałas. Każdej bandzie towarzyszy orkiestra: trąbka, akordeon i bęben. Jedna wygrywa tradycyjną polkę, inna „Bałkanicę” albo „Ona tańczy dla mnie”. Baby spacerują z wózkami wzdłuż straganów i pobierają swój haracz z tych ze słodyczami. To zawsze kończy się kłótnią z przekupką. Rozbiegane diabliska mieszają się z tłumem i już nikt nie wie, kto z jakiej bandy. Oczy trzeba mieć dookoła głowy. Wszystko trwa nie więcej niż pół godziny – bandy tak jak nagle się pojawiły, tak nagle rozchodzą się na miejsce swoich zbiórek i rozpoczynają obchód wsi.
W tym roku nie jest źle, temperatura sprzyja. – Trzy lata temu – wspomina Szała – był taki mróz, że akordeon nie chciał grać, a trębaczowi wargi do ustnika przymarzły. Trzeba było gorzołką rozmrażać. Chłopaki mają nadzieję, że będzie przyzwoity zarobek. Nie chodzi o to, żeby się obłowić, ale żeby udało się zapłacić orkiestrantów (300 zł za jednego), żeby zwróciła się forsa za stroje. Jeśli coś zostaje więcej, to dobrze – rok i dwa lata temu tak było i ugadali się, że część dochodu przekażą fundacji Dom Kulejących Aniołów. Chodzenie po Mikołajostwie dla pieniędzy trwa mniej więcej do dziewiątej. W tym czasie udaje się odwiedzić kilkadziesiąt domów. Końcówka to już mordęga: gardła są zdarte, nogi obolałe, twarze obtarte od masek. W krwi krąży gorzała, ale umowa jest taka, że nikt się nie upija – do końca trzeba trzymać fason, a to duża sztuka, bo kiedy nadchodzi wieczór, to i gospodarze hojniejsi, bardziej skorzy do polewania „po jednym”.
W swoich badaniach Stokłosa zlokalizował najstarsze źródła pisane o tradycji łąckich Mikołajów. Pochodzą one z końca XIX wieku. Najstarsza zachowana fotografia jest z 1928 roku. Tradycja była kontynuowana w okresie okupacji. Zdjęcie z 1944 roku pokazuje bandę w otoczeniu zafrapowanych i uśmiechniętych żołnierzy Wehrmachtu. – Wtedy było biedniej, ale dla band Mikołajowych połowa minionego stulecia to były złote czasy. Na początku lat pięćdziesiątych podziwiał ich nawet biskup Bednorz. Paradoks chciał, że u progu lat dziewięćdziesiątych tradycja zdawała się powoli zamierać i zamieniać w czystą chuligankę. Na szczęście ówczesny proboszcz, ksiądz Antoni Pohl, rozumiał znaczenie obrzędu i zachęcał młodzież do brania w nim udziału. Przekonywał, że to nie jest obciach, a parafian namawiał, by wrzucali chodzącym grosz do skarbonek opieczętowanych parafialną pieczęcią. W ten sposób liczba band zaczęła znowu rosnąć, a ostatnio było ich aż siedem.
– Podstawowy skład bandy, wygląd postaci i ich role są stałe, a jakiekolwiek zmiany powolne. Łączanie pilnują tradycji. W 1937 roku – Stokłosa sięga do swoich badań – pod łącką bandę chcieli podszyć się chłopcy z sąsiedniej wsi. Łączanie szybko ich spacyfikowali i zaaresztowali w chlewie na całą noc. W tym roku jedna z grup próbowała obrzęd odświeżyć za mocno: Baba była upozowana na Conchitę Wurst, Żyd promował się hasłem: Sex, Drugs & Rock’n’roll, orkiestra miała inny skład i grała nowoczesne kawałki. Chłopaki z grupy bardzo się postarali – założyli swoją stronę na FB, a w odwiedzanych domach zostawiali profesjonalne ulotki „Grupy Mikołajowej Łąka”. Ale dla większości łączan okazali się zbyt awangardowi.
Od kilku lat zwyczajem jest, że po przejściu swojej trasy wszystkie bandy schodzą się w jedno miejsce. To sala dawnej gospody Pod Złotą Rybką. Szała bawi się na imprezie do trzeciej rano. Następnie śpi trzy godziny i wstaje po szóstej, żeby zacząć pierwszy spośród 364 zwyczajnych dni swojego życia. Bo chyba jednak w przyszłym roku znowu będzie „lotoł za Diobła”. Że jedzie do Anglii? No to co? Przecież na te 2-3 dni wróci na stare śmieci.