Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2015 na stronie nr. 30.

Tekst i zdjęcia: Tomasz Owsiany,

Wyspy okiełznanego wiatru


To mógłby być sen miłośnika przyrody. Pagórki opadające łagodnie ku postrzępionym skałom i czaple sunące nad klifami, o które biją pióropusze fal. Na pastwiskach łaty pandanów, a w nich długonogie bagiewniki. I nikogo w zasięgu wzroku. Tylko bydło na postronku dostojnie spogląda czasem w stronę latarni morskiej jak z Doliny Muminków. Na Batanach można jednak śmiało otworzyć oczy: widoki nie znikną.

Zielone pastwiska, klify i kamienne domy kryte kogonową strzechą. Oto filipińska Szkocja. Kraina trzech żywiołów, które magią i rzemiosłem ujarzmił lud Ivatanów. Piękny, melancholijny krajobraz. Przez całe lata to była zapomniana ziemia. Batany, czyli dziesięć wysepek na czubku Filipin, z których bliżej na Tajwan niż do macierzystego lądu.
Tylko trzy z nich trwale zasiedlił lud Ivatanów, a na czwartej wyspie, Ivuhus, pozostały dziś jedynie dwie rodziny pasterzy i neolityczne groby w kształcie łodzi. Przez wieki tajfuny były tu częstszymi gośćmi niż ludzie, więc by przetrwać, Batańczycy musieli okiełznać wiatr. Z morskich i polnych kamieni zbudowali solidne domy. Z pęków kogonu odporne wielowarstwowe dachy, które pierwotnie przywiązywali do kamiennych słupów. Z trzcin i zarośli zrobili zaś zacisze dla lokalnych upraw, dzieląc zielone zbocza na charakterystyczne kwadraty.
Dla tych domów, znanych z podręcznika historii, i dla imponujących obrazów natury ściągają coraz liczniej filipińscy turyści. Przyjeżdżają, choć zdają się robić wszystko, by pozostać daleko: obudowani elektroniką, chichoczący bezmyślnie, pochowani w klimatyzowanych busach. I to oni dzisiaj, silniej niż wiatr, kształtują tutejszy pejzaż.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

A PAN DOKĄD?

Na zielonych pastwiskach Batanów królują krowy. W wielu częściach prowincji jest więcej rogatych przeżuwaczy niż ludzi.

ALE OKAZJA! ALOKAZJA

Mieszkanka Mahatao niesie liście alokazji olbrzymiej na karmę dla świń – dla urozmaicenia diety, żeby im się rdzeń bananowca nie przejadł.

SPLOT POKOLEŃ

Na wyspie Sabtang niektóre dzieci uczą się od starszych wyplatania tradycyjnych vakuli. Dzięki temu włókniste czapy przetrwają, przynajmniej jako cepeliowski rekwizyt.

 

LUDZIE ZIEMI

 

Poznani Batańczycy podchodzą do życia z entuzjazmem i spokojem, a do własnej ziemi z dużym szacunkiem. Wystarczy się rozejrzeć, by zrozumieć dlaczego. – Wszystko ma tu swój czas – wyjaśnia Junjun, kiedy prowadzimy jego bawoły na wieczorny spoczynek. Potem zaczyna opowiadać o pilatunie, spisanym raptem piętnaście lat temu kalendarzu łączącym tradycyjne wierzenia i wiedzę pokoleń. Dzięki niemu wiadomo, kiedy ściąć drzewo, żeby go nie przeżarły owady, kiedy sadzić pochrzyn i zbierać trzcinę cukrową, żeby była soczysta. Bez soku nie powstanie wyrabiany od stuleci palek, wino fermentowane w kamionkowych dzbanach, o cierpkim smaku szlachetnego octu.
Wielu Batańczyków zajmuje się hodowlą i rolnictwem po godzinach. O świcie wyprowadzają bydło i zanoszą karmę do chlewików pochowanych w cieniu rzecznych dolin. Potem wskakują na motor i jadą do pracy: w urzędzie, w przydomowym sklepie albo morskiej kooperatywie. Pozostają w ten sposób, dosłownie i w przenośni, blisko ziemi. Nie uprawiają jej zachłannie. Przezornie dzielą grunt na pięć części i obsadzają jedną z nich, podczas gdy reszta odpoczywa. Z uprawą ziemi zawsze sobie radzono, bo sąsiad wspierał sąsiada. Szło się nie tam, gdzie moje, ale tam, gdzie akurat było coś do zrobienia. Dziś pomagam tobie, jutro ty mnie. Dzięki tej pożytecznej tradycji zwanej na Batanach yaru, umacniano też więzi i ograniczano wydatki.
Tutejsza ziemia jest przesiąknięta duchami. Mówi się o nich „inni”. Mieszkają w drzewach, pod kamieniami i nie lubią, gdy im się przeszkadza. Oczekują dziękczynnej ofiary za oddanie nowego pola i czyhają na zdrowie dzieci rolników, którzy jeszcze niedawno dla bezpieczeństwa obwiązywali malców śmierdzącym pnączem rayi. Wiele duchów wypędziły na zawsze telefony komórkowe, ale o reszcie się na wszelki wypadek pamięta. Wylewa na ziemię nieco ginu po otwarciu butelki, a wchodząc do lasu, zdarza wyszeptać: „Niech ustąpi ten, kto nie chce być dotknięty”.
Z daleka grupka staruszek na zapleczu barokowego kościoła w Mahatao też wygląda jak nie z tego świata. Kucają jak nastroszone ptaszyska, wyrywają chwasty, a włóknista sierść opada im na plecy i zakrywa czoło. Na głowie noszą czapy vakule, uplecione z abakowego sznurka oraz włókien drzewek vuyavuy, porastających licznie wyspy Sabtang i Itbayat. Nakrycia doskonale chronią głowę i plecy przed skwarem i deszczem. Kiedy panie były dziewczynkami, miały prawo zdjąć swój vakul jedynie do snu i do posiłku. Pewnie nie uwierzyłyby, że będą jednymi z ostatnich, dzięki którym przeżyje ta ikona ivatańskiej kultury.

 

 

LUDZIE WODY

 

Wioska Diura chowa się wśród kokosowych czupryn na wschodnim wybrzeżu Batanu. Jest znana jako osada rybacka i jest nią naprawdę. Trzy rzędy chat z ciężkimi strzechami stoją u podnóża stromego zbocza. W domostwach osobno część mieszkalna, osobno okopcona sadzą kuchnia z paleniskiem. Wszystko tu zwraca się ku morzu. Rybackie sprzęty, sieci i zwapniałe muszle kałamarnic wetknięte w trawiaste ściany, liny, boje i błękitne okiennice w nielicznych oknach. Tradycyjna architektura jest nakazana z urzędu, ale bycie rybakiem to sprawa powołania. Nic, co dzieje się w Diurze, nie jest na pokaz.
Mieszkańcy tolerują turystów przystających tu w drodze do pobliskiego źródła młodości, jednak wszyscy są pochłonięci własnymi sprawami. W południe, kiedy odpływ odsłania płytką rafę, część mężczyzn bierze maski i krótkie sieci na bambusowych kijkach, by w lazurowych oczkach łapać drobne tęczowe ryby. Z rzadka ktoś przyjdzie z kilofem odłupać kawał martwego koralowca na budulec. Większość ściąga z kamienistej plaży kolorowe łódki, tataye, i wypływa na łów.
Wuj Ernie też już się szykuje, choć dopiero świt. – Jak tam, Tomku, gotowy? – pyta i schodzi o dwa piętra cementowej dróżki. Po drodze chwyta jeszcze kilka krabów pustelników na tradycyjną przynętę. Potem zdejmuje chroniące łódkę palmowe liście i rusza w morze. Który to już raz? Sam zbudował swoją tatayę z drzewa palo maria.
Wuj sprawnie wiosłuje po gładkiej tafli: ocean dziś, nomen omen, spokojny. Słońce przenika kilkanaście metrów w głąb szafirowej toni, ukazując podwodne życie. Sposób połowu będzie tradycyjny: duży obciążnik i dwa przypony na żyłce prosto ze szpuli. Przynęta osiądzie na dnie, a żyłkę oprze się na palcu. Trzeba będzie się jedynie wyciszyć i wyczuć drgania, a we właściwym momencie: ciach! I w łodzi wylądują ryby jak z bajki.
Dla rybaków z Diury najważniejszy czas zaczyna się w marcu, kiedy w tutejszych wodach pojawiają się smagle, araiu. Wtedy też Wuj Ernie staje się najważniejszą postacią – szamanem, a dwa miesiące połowu zmieniają się w zbiorowe misterium. W tym czasie port jest zamknięty dla obcych. O zmroku szaman przed całą ludnością odprawia rytuał wykupienia portu. Anitu, duch morza, otrzymuje wówczas krew i mięso poświęconej świni oraz miedzianą monetę, bo złoto się skończyło. Szaman dokładnie zbada wieprzową żółć i pęcherzyki płucne, z których dowie się, czy morze będzie łaskawe.
Niełatwo o araiu: najpierw trzeba złowić na słodkowodne krewetki ryby latające i użyć ich dopiero na żywą przynętę, dlatego rybacy z dumą wynoszą na drągu każdą parę metrowych smagli. Wysuszone na słońcu filety rozdziela się między rybaków i rolników z wioski. – Dawniej wolno było je tylko ugotować i – mówi Wuj – nie wolno ich było sprzedawać, ale dzisiaj...

 

NA SKRAJU DIURY

Tataye – tradycyjne ivatańskie łódki rybackie z endemicznego drzewa palo maria. Czekają na skraju wioski Diura przykryte palmowymi liśćmi.

MARTWA NATURA W ŻYWYCH KOLORACH

Takie bajkowe ryby zjadają codziennie na obiad mieszkańcy Diury.

MORSKIE OCZKO

Kiedy odpływ odsłania skaliste dno, rybacy łowią w oczkach drobne ryby za pomocą sieci zwanych sakdit.

 

MY BULWY, ONI RYŻ

 

Basco leżące u stóp góry Iraya, zwane dumnie stolicą, jest wciąż dla przyjezdnych poczciwym miasteczkiem, które można przejść na wskroś w kilkanaście minut, nie omijając dużego skweru przed merostwem. Czas snuje się tu w siatce prostopadłych uliczek wykreślonych przez Hiszpanów, wśród niskiej zabudowy starych domów z kamienia i współczesnych malowanych fasad. Jest gdzie kupić laptop, ubezpieczyć motor i kupić rury PCW, ale żadna z sieciowych restauracji tu jeszcze nie zawitała. Zza przydomowych sklepików sari-sari dobiegają głosy z telewizora i dziecięcych gardeł. Ktoś coś kleci w warsztacie, ktoś inny ćwiartuje wieprzowinę, a mąż krawcowej śpi smacznie w fotelu, nie zważając na klientów.
Po filipińsku życie domowe zlewa się z ulicznym. Każdy zna dalekich sąsiadów z imienia i może stąd powszechny luz. Nie ma tu obowiązku jazdy w kasku ani montowania tablic rejestracyjnych. Policjanci nudzą się śmiertelnie, a psy są ufne i dokarmione. Odprawa na maleńkim lotnisku przypomina zbiórkę przed rodzinnym wypadem na wczasy. Nocne światła zaś są na tyle rzadkie, że nie przyćmiewają gwiazd – oczu dawnych wodzów.
Kiedy burze odcinają Batany od reszty kraju, kończy się paliwo na jedynej stacji i pustoszeją sklepowe półki. Stolica! Jednak dla tutejszych Basco to wielkolud, po którym trzeba poruszać się nieodłącznym motorkiem. Miejscowi pagórki nazywają górami, a piechurów wariatami. Z ich perspektywy więc niedawne zmiany są ogromne.
Wielu Batańczyków przez całe lata nie zagląda na sąsiednie wyspy. Różnice dialektalne w prowincji są tak duże, że itbajadzkie „wstań” znaczy dla pozostałych „siądź”. Wszystkich łączy jednak silne poczucie tożsamości oraz niedawny kompleks prowincjusza. Przez lata wyspiarze wstydzili się jedzenia bulw na co dzień, a ryżu od święta, skromnych ubrań i domów z dawnej epoki. Chcieli poznać świat, o którym dużo wiedzieli dzięki dobrej edukacji. Wyjechać na trochę.
Aż wreszcie zwołano konferencję UNESCO i wciągnięto Batany na listę wstępną światowego dziedzictwa. Telewizja nie mogła się nachwalić i nagle Filipińczycy tłumnie ruszyli na północ. Wyspiarze zaczęli latać do Manili, a manilczycy chadzać po zielonych pastwiskach. Ivatanowie podnieśli głowy – również po to, żeby śpiewać w nowo otwartych barach videoke. Prąd zaczął płynąć przez całą dobę, a promy kursować codziennie między wyspami. Upiększono trochę domy i ogródki. Cementowe drogi zaczęły wić się malowniczo między pagórkami, przybliżając sąsiednie miejscowości.
Powstały nowe symbole. Stojący w Ivanie Honesty Shop, sklepik bez kasjera, stał się znanym na świecie znakiem ivatańskiej uczciwości i ufności. Ostrzeżenie „Blow ur Horn” („zadmij w róg”, czyli „użyj klaksonu”), wymalowane czarno na żółtym przy serpentynach nadbrzeżnej szosy, zostało logotypem na wzór londyńskiego „Mind the gap”. Batany zajaśniały na mapie.

 

 

OCEAN NIESPOKOJNY

Sztormy i wichury potrafią odciąć Batany od reszty świata na wiele dni. Ten porzucony w porcie w Basco wrak pozostanie tu na zawsze.

DAMA Z VAKULEM

Baśniowy stwór? Nie, to kobieta nosząca tradycyjny vakul z abaki i włókien drzewka vuyavuy, jedną z ikon ivatańskiej kultury.

GWARNA DIURA?

 

Powoli jednak równowaga zaczyna się chwiać. Wzdłuż coraz mocniej wydeptanych szlaków, mimo uśmiechów słanych ku gościom, niektórzy mówią wprost: „Jesteśmy zmęczeni wizytami”. A Wuj Ernie dodaje: – Jeśli w Diurze zrobi się zbyt gwarno albo pozwolą bogatym budować tu domy, rybacy pójdą gdzie indziej. Wtedy nie będzie po co przyjeżdżać.
We wciąż naturalnym krajobrazie z wolna lęgnie się sztuczność. Miejscami tradycyjną architekturę przerabia się na wypacykowane wydmuszki z dekoracjami od linijki. Przeładowuje się przestrzeń nadmiarem lokalnych odniesień. Ivatańska symbolika zaczyna krzyczeć i wyskakiwać przed nosem, zamiast szeptać i wyglądać zza rogu. A żywa kultura słabnie. Osobliwe vakule staną się wkrótce jedynie rekwizytem – taki ich los. Są zbyt pierwotne, zbyt dalekie od czapki bejsbolówki.
Rytuał w Diurze już został uproszczony, tradycyjne zakazy w większości zniesione. Sąsiedzka samopomoc zmienia się w płatną usługę. Coraz trudniej o młodych rybaków i szkutników, bo większość chce do biura. Tymczasem w miejscu, które w broszurach szczyci się dziewiczością, władze mierzą sukces liczbą przyjezdnych, każą budować parkingi i wydzielają parcele pod ośrodki wczasowe.
Nie pierwszy raz Batany się przeobrażają. Ivatańskie domy z kamienia przetrwały dzięki zastąpieniu błotnej zaprawy hiszpańskim wapnem dwieście lat temu. Wtedy też powiększono zielone pastwiska i rozwinięto wypas krów. Stworzono dzisiejszy wizerunek wysp. Zmiany muszą być więc harmonijne. Komfort zimorodka na wybrzeżu i pani robiącej w podwórzu kokosową miotłę powinny być ważniejsze od komfortu przyjezdnych.
Turyści dostali już wygodę, atrakcje i koszulki „Kocham Batany”, a miejscowi należną porcję nowoczesności. Teraz czas „użyć klaksonu” i wcisnąć hamulec. Żeby się nie okazało, że turystyka to pierwszy żywioł, który pokonał Ivatanów.