Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2016 na stronie nr. 56.

Tekst i zdjęcia: Grzegorz Gawlik,

Dziecko Krakatau


Kraj tysięcy wysp i około stu pięćdziesięciu aktywnych wulkanów. Niektóre mocno wpisały się w historię świata: Toba, Merapi, Tambora. No i Krakatau! A skąd dziecko tego ostatniego? Aby to wyjaśnić, musimy na chwilę cofnąć się w czasie.

Jeszcze w XIX wieku w Cieśninie Sundajskiej, pomiędzy indonezyjskimi wyspami Sumatrą i Jawą, można było natknąć się na niewielką wyspę Krakatau. Znajdowały się na niej trzy wulkany. Mało kto poznałby jej nazwę, gdyby nie pewne sierpniowe zdarzenie w 1883 roku – niezwykle destrukcyjna erupcja wulkaniczna. Siła tej eksplozji została oznaczona stopniem szóstym. Jak na ośmiostopniową skalę (otwartą), to bardzo dużo. Zginęło wtedy 36-40 tysięcy ludzi, a niektóre źródła wspominają nawet o 120 tysiącach.
Wybuch miał siłę 13 tysięcy razy większą niż bomba atomowa, którą zrzucono na Hiroszimę. Był słyszalny w promieniu 5 tysięcy km (m.in. na Mauritiusie), a fala uderzeniowa osiągnęła prędkość 1100 km/h. Tsunami (które dotarło do południowej Afryki) miało 40 m wysokości, prędkość zaś 700 km/h. Słup dymów po erupcji osiągnął 55 km (niektóre źródła podają 80 km). Spowodowało to anomalie klimatyczne na całej planecie. Wyspa Krakatau uległa zniszczeniu, pozostał tylko jej niewielki fragment.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

DZIECKO PO PRZEJŚCIACH

Stratowulkan Anak Krakatau z daleka jest pięknie symetryczny. Na szczycie jednak okazuje się mocno porozbijany przez swoje kolejne erupcje.

PRZEBIERANIEC WULKANICZNY

Wkoło coraz więcej śladów siarki, a powietrze pełne toksycznych gazów. Podejście do krateru możliwe jest wyłącznie w goglach ochronnych i masce przeciwgazowej. Ponieważ jest bardzo gorąco – na głowie tylko chusta.

 

NARODZINY POTOMKA

 

Przez kilkadziesiąt lat w rejonie dawnych wulkanów wyspy Krakatau nic się nie działo, aż do 1927 roku. Wtedy to na miejscu centralnej części wyspy, zniszczonej w 1883 roku, z wody wyłoniła się nowa niewielka wyspa-wulkan. Częste erupcje powiększały jej powierzchnię, a stożek rósł z każdym rokiem mniej więcej o 5 metrów. Proces ten trwa do dzisiaj. Miejscowa ludność nadała wspólne imię zarówno wyspie, jak i wulkanowi: Anak Krakatau. W indonezyjskim języku oznacza to Dziecko Krakatau.
Przez blisko dziewięćdziesiąt lat „dziecko” urosło znacznie, do 320-350 m n.p.m. Jedne wybuchy dodają parę metrów, inne zabierają, ale wyspa stopniowo zwiększa swoją powierzchnię i wysokość. Praktycznie co roku dochodzi do erupcji, czasami kilka razy. W pozostałym czasie z krateru wydobywają się obficie trujące gazy. Nie można wcale wykluczyć w bliżej nieokreślonej przyszłości wybuchu podobnego do tego z 1883 roku.
Wyspa położona jest w odległości około 65 km od Jawy i 45 km od Sumatry. Stanowi część Parku Narodowego Ujung Kulon, wpisanego w 1991 roku na listę UNESCO. Swoje bogactwo zawdzięcza on w dużej mierze pamiętnej erupcji. Zniszczyła ona uprawy rolne, pokryła okolicę warstwą kilkudziesięciu centymetrów popiołów. Ewakuowano ludność, ale fauna i flora mogły się swobodnie rozwijać. Chociaż park obejmuje przede wszystkim zachodni fragment Jawy, w jego skład wchodzą też okoliczne wyspy wulkaniczne, w tym Anak Krakatau.
To przyciąga czasami turystów, o ile wulkan nie rozrabia za bardzo. Przyjeżdżają na chwilę i obserwują dymiący stożek z wody oraz punktu widokowego w dolnej jego części. Nikomu nie przychodzi nawet do głowy wspiąć się wyżej, a lokalni przewodnicy najchętniej wyspę omijaliby z daleka. Po co kusić los?

 

 

TRUDNE MUSTROWANIE

 

Dopłynięcie na wyspę Anak Krakatau jest wyzwaniem. Zazwyczaj wzburzone wody Cieśniny Sundajskiej wymagają łodzi dwusilnikowej. Można ją wynająć w jawajskiej miejscowości Carita Beach, niedaleko miasteczka Labuhan. Lecz jak to bywa, skoro jestem białym człowiekiem z plecakiem, to nie mam w nim nic innego poza dolarami o wysokich nominałach. A skoro tak mi zależy, to zapłacę, i to słono. Nie obraziłbym się, gdyby to wszystko było prawdą. Tymczasem pierwszego dnia nie porozumiałem się z żadnym „kapitanem”. Za ceny, które oferowali, kupiłbym sobie własną łódź. W takiej sytuacji nie pozostało mi nic innego, niż znaleźć nocleg w jednym z opustoszałych hotelików. Pospacerować po równie pustej plaży i zostać jedynym klientem w lokalnym, mocno zapuszczonym barze. (Nie pamiętam, co jadłem, może to i nawet lepiej. Za to chipsy z szarańczy dostarczyły sporo białka).
Kolejny dzień nie rozpoczął się optymistycznie. Łodzi niewiele, ceny zaporowe. Kilka rund negocjacji i aktorstwa z obu stron nie przyniosło rezultatu. Lata doświadczeń nauczyły mnie jednak, że cierpliwość zostaje wynagrodzona. Przecież miejscowi szukają zarobku, zwłaszcza po sezonie. Gdy nie da się złupić cudzoziemca, będą chcieli się dogadać. A ja też nie po to przebyłem tyle tysięcy kilometrów, aby zrezygnować z powodu niewielkiej różnicy zdań. Szukając dobrego rozwiązania, dotarłem w końcu do „kapitana”, który za dwieście dolarów zgodził się poświęcić dzień na moją eskapadę. Powiedział, że łódź ma niewielką, ale z dwoma silnikami, więc powinna dać radę. Jest tylko w innym porcie. Zawiózł mnie tam swoim motorkiem, zabrał kolegę do pomocy, zatankował, i w drogę!
Przez ponad dwie godziny rzucało nami niemiłosiernie. Mała łupinka na wielkich falach. Moi towarzysze z uwagą przyglądali się, kiedy wystawię głowę za burtę w wiadomym celu. Co nie nastąpiło, bo ja lubię atrakcje typu kolejki górskie czy sztormy. Dziwili się ponadto, dlaczego chcę wejść na wulkan, przecież to niebezpieczne. Za żadne pieniądze nie weszliby do krateru Anak Krakatau. Gdy w końcu przybiliśmy do czarnej wulkanicznej plaży, na odchodnym uprzedzili: – Jeśli dojdzie do erupcji, my uciekamy.

 

SAMOTNA MATKA

Ten stożek to wysepka Rakata (813 m n.p.m.), zwana Matką Krakatau. To stąd w 1883 roku wystrzelił główny wulkan, pozostawiając po sobie ogromne zniszczenia oraz resztki samego siebie.

GÓRA ŻYWA

 

Niecałe 350 metrów to niewiele, ale gdy wędruje się po ostrej i sypkiej lawie, ciężko bić rekordy prędkości. Na wyspie tylko w jednym miejscu jest zagajnik, a poza tym surowe wulkaniczne krajobrazy. Im wyżej, tym cieplejsze podłoże, więcej siarki i mocniejsze stężenie gazów w powietrzu. Gdy zaczęły szczypać w oczy i dusić, założyłem gogle ochronne oraz maskę przeciwgazową. Głowę przykryłem chustą, bo na kask było tu za gorąco.
Wulkany tak bardzo aktywne jak Anak Krakatau są fascynujące. Pełno wyziewów, że chwilami nic nie widać, brak atmosfery do oddychania. Z dołu niby piękny stożek (fachowo – stratowulkan), ale na szczycie mocno zniszczony i rozczłonkowany przez kolejne erupcje krater. Szczeliny, dziury, a temperatura gazów sięgająca kilkuset stopni Celsjusza. Czuć, jak buty zaczynają się topić, a syntetyczne spodnie przyklejają się do włosów na łydkach. Dominującym zapachem był siarkowodór. Wydobywając się ze szczelin, złowieszczo syczał. Z wnętrza wulkanu dochodziły chwilami dudniące odgłosy, niewielkie wstrząsy sejsmiczne doprowadzały do osunięć sypkiej lawy. Stojąc na dnie krateru, nie tylko nie mogłem popełnić żadnego błędu, ale musiałem wierzyć, że jego aktywność nagle się nie zwiększy. Taki „żywy” wulkan zawsze dostarcza niezwykłych przeżyć.
Dziecko Krakatau otaczają trzy wyspy: Sertung, Panjang i przede wszystkim Rakata, zwana Matką Krakatau, wznosząca się do 813 m n.p.m. Stanowi ona pozostałość wyspy sprzed erupcji w 1883 roku. Żadna z nich nie jest zamieszkana, natomiast fauna i flora w tej strefie klimatycznej próbują, z pewnymi sukcesami, kolonizować nawet bardzo aktywne wulkany.
Dużo czasu zajęła mi penetracja krateru, toteż gdy wróciłem do łodzi, „kapitan”, przypalając nerwowo papierosa, narzekał: – Co tak długo... Martwiłem się już o ciebie. – Na pytanie, czy wszedłby na szczyt, aby mnie szukać, odpowiedział: – W życiu! Normalni ludzie nie robią takich rzeczy. – Prawda w oczy kole – w jego szczerych słowach było coś na rzeczy.
Rozemocjonowany wulkanicznymi przeżyciami, poprosiłem jeszcze, abyśmy opłynęli wyspę dookoła. Majestatyczny, dymiący stożek czarnych i czerwonych law oraz żółtych osadów siarki. Jęzory młodej lawy, o które rozbijały się morskie fale. Tak zapamiętałem Dziecko Krakatau – które dorasta i rozrabia coraz mocniej. A jak dorośnie, może jeszcze ludzkość zaskoczyć.