Jest ich trzy i pół tysiąca. Przynajmniej według ostatniego spisu powszechnego z 2002 r. Ale Związek Polaków w Rumunii potraja tę liczbę. Żyją głównie na Bukowinie, w województwie suczawskim. Zachowali język i obyczaje przodków. W dużych miastach, jak Bukareszt, Jassy i Konstanca, większość już się zaasymilowała.
Dostępny PDF
ARTYSTYCZNY DUCH W TYM NARODZIE
We wsi Plesza mieszkają sami Polacy. Artyście Bolkowi Mejerikowi marzy się, że będzie to wieś rzeźbiarzy.
W 1992 roku siedzibę reaktywowanej dwa lata wcześniej organizacji Polaków „Dom Polski” przeniesiono ze stolicy do Suczawy, do historycznego budynku zbudowanego dzięki składkom suczawskiej Polonii w 1907 roku.
W kuchni „Domu Polskiego” szykują śniadanie dwie nauczycielki języka polskiego, oddelegowane z Polski do pracy w bukowińskich szkołach.
– Ja to zawsze mówię to, co myślę – zagaja Bogusława Dyduła – i uważam, że dzieci mają tu o wiele lepiej niż w Polsce. Pojedziecie do nowej szkoły w Pojanie Mikuli, którą wybudował polski senat, to zobaczycie w jakich komfortowych warunkach się tam uczą. A nie chcą się uczyć! – narzeka pochodząca z Bieszczad nauczycielka. – W wiejskich szkołach jest ogólnie niski poziom nauczania – potwierdza Danuta Wieczorkowska ucząca w mieście Gura Humorului – ale teraz dużo ludzi odwiedza rodziny w Polsce i bardzo ładnie mówi po polsku.
Na kawę i papierosa zjawia się w kuchni Stanisława Jakimowska, prezes Stowarzyszenia Polaków w Suczawie i redaktor naczelna miesięcznika „Polonus”. Niezwykle ciepła osoba i bardzo elegancka dama. Chwilę później wpada Kazimierz Longier – wiceprezes Związku Polaków w Rumunii. Chce nas umówić na spotkanie z Bolkiem Majerikiem, rzeźbiarzem ludowym ze wsi Plesza. Dzwoni do niego i po chwili wesoło rozmawia po rumuńsku. – Łatwiej się nam dogadać po rumuńsku – tłumaczy prezes – bo ja ani jednej godziny polskiego nie miałem w szkole. Znam język tylko z rodzinnego domu, gdzie się gwariło po góralsku, więc jak poszedłem do pierwszej klasy, to w ogóle po rumuńsku nie mówiłem i miałem duże kłopoty. Longier urodził się we wsi Nowy Sołoniec i jak większość tutejszych Polaków, pochodzi od górali czadeckich. Przybyli na początku XIX wieku z regionu dziś należącego do Słowacji, przy granicy z Polską i Czechami. Przyjechali do pracy w lesie i przy hodowli zwierząt.
– Na szczęście już teraz szkolnictwo sprzyja zachowaniu ojczystej mowy – mówi pani Stanisława. Od 1991 roku przyjeżdżają polscy nauczyciele, miejscowi jeżdżą się kształcić do Polski, a lekcje ojczystego języka są obowiązkowe dla dzieci pochodzenia polskiego. Okazuje się to i zaletą, i problemem. Przy niskim poziomie nauczania podstawowego na wsi prowadzi to do niewystarczającej na dalszą edukację znajomości języka rumuńskiego. Dlatego dziś najważniejszym celem Związku Polaków w Rumunii jest pogodzenie tradycji (zachowanie języka i obyczajów) z poprawą trudnych warunków życia i wykształceniem warstwy inteligencji. No i żeby tę inteligencję zatrzymać na miejscu. Bo zawsze było tak, że jak się nadarzyła możliwość powrotu do Polski, wyjeżdżali w pierwszym rzędzie ci najlepiej wykształceni.
SZATA JEDNAK ZDOBI CZŁOWIEKA
W Nowym Sołońcu co raz rzadziej spotkać już można młodego górala w tradycyjnym stroju.
BY MOGŁO LAĆ JAK Z CEBRA
Stanisław Moldowan, jeden z ostatnich bednarzy ze wsi Plesza, dokłada brakującą klepkę do robionego przez siebie cebra.
CO ONI TU RZEŹBIĄ?
– A ty co tak na mnie patrzysz jak mokry kot? Nie przejmuj się już tym złamanym dłutem, tylko rób swoje.
Na polance za domem Majerików, Bolek uczy rzeźbić w drewnie dziesięcioletnich Gabriela i Józefa. Wyrysował im w grubych balach ołówkiem smoki, wręczył dłuta i młotki i chłopcy stukają w kloce jak dzięcioły. – Pokaż Gabi. O, zamiast dragona wyszedł piesek – żartuje Bolek. – Marzy mi się, żeby we wsi była szkoła rzeźby i z każdej wioski mogli chłopcy przyjechać. Tymczasem w zamieszkałej niemal w 100 procentach przez Polaków wiosce nie ma nawet „Domu Polskiego”.
Do pracowni przychodzą dwaj kolejni chłopcy. Siedzą w rzędzie i dłubią; króla, Boga i anioła. – W nich jest wewnętrzny zapał. Raz matka jednego z chłopaków zapytałam mnie: Bolek co tam z nimi robisz? Bo ze szkoły taki przyjdzie, rzuci teczkę i już leci do ciebie! Ale z rzeźby pieniędzy nie ma, więc czterdziestoletni Bolek Majerik pomaga ojcu przy węglu drzewnym, a matce przy krowach. I pisze wiersze, gdy jest zakochany. Czasem ktoś rzeźbę kupi albo zamówi. – Z tego klocka miał być wędkarz dla sąsiada co lubi łowić ryby, ale może będzie co innego. Trzeba słuchać materiału, czasem ci podyktuje więcej niż myślałeś – udziela rady małym „skulptorom”. We wsi nie ma pracy, wielu ludzi całymi rodzinami wyjechało za nią w świat.
Siostra Bolka od lat pracuje w Grecji i pomaga finansowo rodzinie. On sam by się jednak stąd nie wyprowadził. Cztery lata spędził w Poznaniu na stypendium w Akademii Sztuk Pięknych, i wie, że żyć może tylko na Bukowinie. Choć dziadek nawet na podwórku kazał mówić tylko po polsku, Bolek czuje się i Polakiem i Rumunem. Jego ojczyzna jest w Pleszy, nad którą góruje „jastrzębia skała”. Tam w wieku 17 lat wykuł swoją pierwszą rzeźbę, twarz Chrystusa. – Dawniej Plesza to była wieś bednarzy, ale teraz już ich tylko kilku zostało. Może kiedyś będzie wieś rzeźbiarzy.
W szopie stoją na ziemi grube, świerkowe pniaki, które Stanisław Moldovan zgrabnie łupie siekierą na ćwiartki, a te potem tnie toporkiem na deszczułki. Na ścianie wiszą świdry, dłuta, strugi i metalowe obręcze. Leżą deski, stoją niewykończone drewniane naczynia – maselnica i beczka na kapustę. – Taką dużą to się jeden dzień robi – objaśnia jeden z ostatnich bednarzy w Pleszy. – Za komuny to się dużo beczek robiło, i w dzień i w nocy, a teraz… weszły plastiki. Jeszcze na wino to tak, tyle że Rumuni teraz piniądzów nie mają.
Stanisław zna fach od ojca, ale swojemu synowi go nie przekaże. Nie da się z tego wyżyć. Dorabia więc przy wyrębie lasu, z żoną Jadzią prowadzą gospodarstwo i jeżdżą do pracy na Zachód. – Cztery roki siedzieliśmy w Spanii, on na budowie z Polakami, a ja po chałupach sprzątałam. Ale i tam przyszła „kriza” – mówi Jadzia zaparzając mocną kawę na kaflowym piecu z fajerkami. Teraz co roku na kilka letnich miesięcy jeżdżą do Szwecji, do pracy w lasach. Jadzia je sadzi, a Stanisław ścina. – Tylko to wimy – mówi cicho potomek górali czadeckich, którzy przyjechali na Bukowinę dwieście lat temu do takiej samej pracy.
POLSKA MODLITWA
Czy będzie komu przekazać wysłużony modlitewnik?
NA GÓRALSKĄ NUTĘ
Bukowińskie dzieci poznają polską tradycję poprzez śpiew, taniec i świąteczne zwyczaje.
PREZYDENT W SŁAWOJCE
Ostoją polskości na Bukowinie był zawsze Kościół. Tworzył tożsamość Polaków. – Polak to katolik – mówi prezes Jakimowska. – Nawet jak jest małżeństwo mieszane, to współmałżonek przechodzi na katolicyzm. Może dlatego, że u nas msza trwa godzinę, a w prawosławiu cztery – dodaje ze śmiechem. Według niej polskość na wioskach przetrwała dzięki religii, rodzinie i izolacji, przez którą tradycje ludowe zachowały się w prawie niezmienionej formie.
Kaczyka to wieś nietypowa. Przodkowie jej mieszkańców przyjechali z Bochni w 1792 roku do pracy w tutejszej kopalni soli, a ich potomkowie w zdecydowanej większości ulegli rumunizacji. Prawdziwą opoką polskości we wsi jest rodzina Cehaniuc. Krystyna prezesuje lokalnemu Stowarzyszeniu Polaków, a jej mąż Michał prowadzi księgę pamiątkową Domu Polskiego. Po wpisy znanych Polaków jeździł z nią nieraz do Bukaresztu. Aleksander Kwaśniewski, jedyny Prezydent III RP, który odwiedził Bukowinę, wpisał się na miejscu. Zostawił po sobie dobre wspomnienia i zabawne historie. W Nowym Sołońcu było takie błoto, że załatwił budowę betonowej drogi, zwaną teraz Aleksander Sztrase. A jak musiał do toalety, to nie bał się iść do wychodka. Śmiesznie wyglądali dwaj wielcy ochroniarze pod sławojką.
Syn Cehaniuków prowadził stronę internetową Kaczyki, ale wyemigrował dwa tygodnie temu do Londynu. Rodzin, które kultywują polskie tradycje zostało we wsi tylko pięć. W kopalni pracowali obok Polaków Rumuni i ludzie innych nacji (na Bukowinie żyje jedenaście mniejszości narodowych), więc rodziny się wymieszały. Tu też za komuny, bardziej niż w pozostałych wsiach, władza przykładała się do tępienia mowy ojczystej i wiary. – Bardzo to przeżyłam, że jako nauczycielka nie mogłam chodzić do kościoła. Musiałam się z tym ukrywać i bocznymi drogami przemykałam – wspomina pani Krystyna, która teraz z mężem śpiewa w kościelnym chórze. – Jak po nas będzie z polskością w Kaczycy, nie wiem. Ale dobrze nie będzie – martwi się prezes Cehaniuc.
POLSKA JEST ATRAKCYJNA
W pozostałych wsiach duch polski poinien przetrwać, uważa prezes Stowarzyszenia Polaków Stanisława Jakimowskia. W przeciwieństwie do dużych miast, gdzie w Domach Polskich zbierają się tylko starsze osoby, w małych społecznościach łatwiej jest zmobilizować do wspólnego działania młode pokolenie, a to od niego zależy przyszłość.
W poniedziałkowy ranek na lekcji polskiego w szkole im. Krystyny Bochenek w Pojanie Mikuli siedzą prawie sami chłopcy. Nauczycielka Alina Wołościuk prowadzi zajęcia jednocześnie dla drugiej i czwartej klasy. Drugoklasiści czytają „Sprytnego lisa”, a czwartaki „Ptasie radio”. Pani Wołościuk dziś zwolniła dziewczynki z lekcji. – Jest taki obyczaj, że dziewczyny chodzą „po moiczku z kociankami” – odwiedzają polskie domy, śpiewają pieśń o męce Chrystusa i za to dostają datki. Dziesięcioletnia Krzysia i dwa lata młodsza Tereska obeszły swój rewir. Dziewczynki są zadowolone. W sumie zebrało się ze czterdzieści jajek i całkiem sporo gotówki. – Ale dwa jajka się potrypały – przyznaje się Tereska.
Osiemnastoletnia Daniela Revai z Nowego Sołońca śpiewa w zespole „Sołonczanka”. – W tym roku obchodzimy dwudziestolecie zespołu, więc chcemy to szczególnie uczcić – mówi opiekunka zespołu Anna Zielonka. Zanim założyła „Sołonczankę”, chodziła od wsi do wsi i zbierała od najstarszych kobiet czadeckie pieśni i melodie. Daniela należy do najstarszych w zespole, najmłodsze dzieciaki mają po cztery lata. – To też okazja dla dzieci, żeby podróżować. Jeździmy na koncerty i festiwale, także do Polski – mówi opiekunka. Daniela jeszcze w kraju przodków nie była, ale ma nadzieję, że pojedzie w tym roku. W maju zdała egzaminy na studia w Polsce. Stypendia przewidziano dla dziesięciu rumuńskich Polaków, lecz w tym roku jest rekordowo dużo chętnych, siedemnaścioro. – Niektórzy kandydaci słabo się uczą, ale chcą po prostu wyjechać do Polski – pociesza się Daniela, która ma bardzo dobre oceny. Mniej więcej połowa studiujących w Polsce już nie wraca. – Nie wiem, gdzie będę żyła w przyszłości. Jak jest tutaj już wiem, jak jest w Polsce, zobaczę jeśli się dostanę na studia. Ale tu mi dobrze!