Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2016 na stronie nr. 60.

Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam w telewizji Sydney. Była to chyba czołówka popularnego w latach 80. serialu o Stephanie Harper. „Powrót do Edenu” o pogryzionej przez krokodyla najbogatszej Australijce oglądała cała Polska. Odległy świat fascynował, wydawał się nierealny. I pewnie zabrzmi to zabawnie, ale równie nierealny wydaje się dzisiaj, choć na dobrą sprawę jest w zasięgu ręki.

Aby dotrzeć do Sydney, wystarczy zarezerwować bilet i sporo czasu na podróż. Ja wybrałam trasę przez Dubaj. To opcja chyba najmniej męcząca. W niespełna pięć godzin samolot z Warszawy dowiózł mnie do miasta, w którym zatrzymałam się na krótkie zwiedzanie. Kolejny odcinek trasy prosto do Sydney na pokładzie największego pasażerskiego samolotu świata pokonałam w czternaście godzin. Podróż była komfortowa i gdyby nie jet lag, przez który nie mogłam wcisnąć w siebie grama pożywienia przez 14 godzin po wylądowaniu, czułabym się w pełni zrelaksowana. Ponieważ głodu nie czułam, a adrenalina sprawiała, że mogłam gnać przed siebie bez ustanku, po krótkim odświeżeniu w hotelu ruszyłam odkrywać miasto.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

MÓJ DROGI WATSONIE

Do Zatoki Watsona spod opery można dotrzeć promem w 15 minut. Tu warto zrelaksować się wśród drzew, nacieszyć widokiem i poczuć jak na wakacjach.

WALKA O MIEJSCE

City zaskakuje zestawieniem kolonialnej zabudowy z sięgającymi nieba drapaczami chmur.

NUMBER TWO

Plaże w Sydney, podobnie jak w Melbourne czy Perth, są częścią miasta. Na każdą można dostać się autobusem lub promem liniowym. Plaża Manly to sydnejski numer 2, tuż za Bondi.

 

JAK STATKI NA NIEBIE


Opera w Sydney to jeden z najbardziej rozpoznawalnych i podobno jeden z najbardziej lubianych obiektów architektonicznych na świecie. Długo czekałam, aż ją zobaczę. Kiedy miała się wyłonić zza rogu, wstrzymałam oddech. A gdy wreszcie ją ujrzałam, poczułam lekkie rozczarowanie. Nie tym, że nie jest kolosem, choć wiele osób dziwi się, że jest dość mała. Nie mam pojęcia dlaczego, ale byłam pewna, że jest biała. Tymczasem dach budynku wydaje się delikatnie złoty. Podobno jest tak dlatego, że w Australii słońce świeci zdecydowanie mocniej niż w innych częściach świata i całkowicie białe poszycie w dziennym świetle uniemożliwiałoby podziwianie opery bez mrużenia oczu.
Od 2007 roku budynek wpisany jest na listę UNESCO i aż trudno uwierzyć, że kiedy go budowano, wzbudzał wiele kontrowersji, zdarzały się nawet protesty. Inspirowany żaglami jachtów w porcie i białymi muszlami plaż Pacyfiku, miał powstać w cztery lata, powstał w czternaście. Skończono go dopiero w latach siedemdziesiątych. Budynek wygląda wyjątkowo nie tylko w dzień. Każdego wieczoru fasada opery podświetlana jest na różne kolory. Natomiast w noc sylwestrową, podczas najbardziej spektakularnego na świecie pokazu sztucznych ogni lub w czasie odbywającego się raz w roku festiwalu Vivid, na dachu można zobaczyć genialny show świetlny.
Sydney Opera House, który raz po raz zamienia swoje żagle w kolorowy mural, to jedno z ulubionych miejsc filmowców, fotografów, miejscowych i turystów. Młodzi biznesmeni z usadowionego obok City wpadają na lunch albo na wieczornego drinka do ulokowanych pod operą restauracji. Przyjezdni przychodzą tu na pyszne owoce morza, które można zjeść za ok. 80-100 zł. Widok na operę wliczony jest w cenę, podobnie jak na Harbour Bridge – najdłuższy na świecie jednoprzęsłowy most, zbudowany w 1932 roku – australijski cud architektoniczny i techniczny, który po latach utracił status wizualnego symbolu miasta na rzecz opery.

 

 

PTAKI CUDAKI I PAJĄK POSTRACH


Opera, most i strzelające wysoko w niebo wieżowce dzielnicy biznesowej City najbardziej fotogenicznie wyglądają od strony wody, z poziomu zatoki Port Jackson, która ma 19 km szerokości i jest największym naturalnym portem na świecie. Właśnie tu pojawił się prawie 250 lat temu James Cook i odkrył dla świata Australię. Chyba każdy od tego właśnie miejsca zaczyna zwiedzanie Sydney.
Na nabrzeżu siadam na ławce i czekam, aż odpłyną ogromne międzynarodowe promy pasażerskie, by z Circular Quay zobaczyć największe symbole miasta. Nabrzeże to nie tylko ruchliwe miejsce, w którym łączą się linie metra i skąd odchodzą wodne tramwaje. To także scena rozmaitych występów – koncertów jazzmanów i pokazów Aborygenów.
W kilka minut docieram stąd do The Rocks, najstarszej portowej dzielnicy Sydney. Dziś to modne miejsce, z muzeami, sklepami i stylowymi restauracjami, dawniej postrzegane jako jedno z najbardziej niebezpiecznych i zapyziałych w mieście. Apartamenty tutaj, podobnie jak w pobliskim City, są niesłychanie drogie i stać na nie tylko nielicznych. Z Circular Quay blisko też do zatoki Darling Harbour. Wystarczy 20-minutowy spacer, by trafić do jednego z najbardziej rozrywkowych miejsc w Sydney. Od liczby restauracji może zakręcić się w głowie. Zjeść tu można wszystko, czego dusza zapragnie, łącznie ze stekami z kangura. Kto woli rozrywkę w bardziej klasycznym znaczeniu, znajdzie otwarte całą dobę kasyno, muzeum figur woskowych albo jedno z największych na świecie akwariów, prezentujące podwodny świat z całego globu. Można pozaglądać do zacumowanych jachtów sławnych i bogatych albo zaprzyjaźnić się z ptakami cudakami.
Po centrum Darling Harbour spacerują zadziwiające egzemplarze ni to indyków, ni pawi. To ibisy, które przyzwyczaiły się do ludzi niczym gołębie. Upierzone na biało, z czarną głową i długim dziobem, osiągają niemal 75 cm wysokości. Pełno ich też w ulokowanych w centrum miasta Królewskich Ogrodach Botanicznych. Ku uciesze spacerowiczów ibisy skaczą po ławkach i stolikach kawiarenek. Są nastawione przyjaźnie do ludzi, podobnie jak ciekawskie i gadające kakadu. I choć żyje tu 7 tysięcy gatunków roślin i zwierząt, gdy spacerowałam po ogrodach, obawiałam się jedynie nietoperzy szarogłowych, których kolonia w parku przekroczyła 20 tysięcy osobników. Jako gatunek występujący tylko w Australii i zagrożony wymarciem, są pod ścisłą ochroną. A ponieważ uczepione drzew zwisają do góry nogami, wyobrażałam sobie, że za chwilę któryś spadnie mi na głowę.
Lęk budziły we mnie też pająki. Niewiele uspokajała mnie informacja, że w Australii nie było śmiertelnego przypadku wywołanego ugryzieniem pająka od 1984 r., kiedy to wynaleziono antidotum na jad ptasznika australijskiego. Miałam świadomość, że jednego z najniebezpieczniejszych pająków, jakich zna świat, spotkać można niemal wszędzie – nie tylko w parkach, lecz także na basenie, w samochodzie czy w łazience. Czujna byłam niemal cały czas. Na szczęście los oszczędził mi spotkań z tym stworzeniem, a zachwycona ogrodami, wracałam do nich wielokrotnie. To bodaj najlepszy punkt widokowy na Sydney. Stąd miasto wygląda jak na pocztówce.

 

MIŚ NA MIARĘ MOŻLIWOŚCI

Wiszące na drzewach koale przypominają milutkie pluszaki. To dlatego powszechnie nazywa się je misiami, choć nie mają nic wspólnego z niedźwiedziami.

METODA MARCHEWKI

Kangury to wyjątkowo przyjazne zwierzęta. Nie wolno ich karmić chlebem, ale chętnie jedzą marchewkę.

NA FALI

Bondi to najbardziej znana plaża w Australii, mekka surferów i lanserów. Znajduje się zaledwie 7 kilometrów od ścisłego biznesowego centrum Sydney.

 

MIŚ ŚPIĄCY, NIEPIJĄCY


Nie miałam złudzeń, że w centrum miasta nie spotkam się ze skocznymi kangurami i wiecznie zaspanymi koala, a zobaczyć je musiałam. I o ile poza Sydney spotkanie dzikiego kangura nie jest trudne, z „misiem” nie jest już tak łatwo. Głównie dlatego, że ten śmieszny i przemiły torbacz żyje wysoko na drzewach eukaliptusowych, przesypiając ok. 20 godzin na dobę. Na ziemię schodzi tylko po to, by... przejść na kolejne drzewo.
Na spotkanie symboli Australii nie chciałam wybrać typowego zoo. Szukałam miejsca, w którym zwierzęta żyją w warunkach jak najbardziej zbliżonych do naturalnych. Po niespełna godzinnej podróży autobusem dotarłam do kameralnego i trochę oldschoolowego Koala Park Sanctuary, w którym dom znaleźli niemal wszyscy przedstawiciele tutejszego zwierzęcego świata. Są kakadu, które przekrzykują się na zmianę głośnym hello oraz have a cracker?, a jeśli nie są zadowolone z wizyty gości, odwracają się ogonem, powtarzając jak katarynka bye, bye. Są też wombaty, psy dingo i przyjazne kangury, z którymi można zrobić sobie selfie.
Nie ma jednak odwiedzającego, który nie czeka na spotkanie z miejscową gwiazdą, uroczym koala. W parku są trzy takie zwierzaki, choć bardziej pasuje do nich określenie pluszaki. Jednego z nich można pogłaskać i zrobić sobie z nim zdjęcie. Zanim to jednak nastąpi, opiekunka tłumaczy, dlaczego koala nie są misiami i skąd się wzięła ich nazwa. Słowo „koala” wywodzi się od wyrażenia w języku Aborygenów kullawine, które znaczy „nie pije”. Zwierzaki piją bowiem rzadko. Sięgają po wodę dopiero wtedy, gdy z powodu suszy zmniejsza się jej ilość w liściach eukaliptusowych.

 

NAJLEPSZE KALMARY SĄ NA CAMPBELL PARADE

Na Bondi warto spędzić cały dzień, a w wolnej chwili zjeść owoce morza w jednej z knajpek przy Campbell Parade. Serwują tu najlepsze kalmary na świecie.

SYMBOL W CZARNEJ PIANCE


Nie mogłabym powiedzieć, że byłam w Sydney, gdybym nie zobaczyła plaż. Jeśli wierzyć statystykom, Australijczycy mają ich w sumie 10685. Te w Sydney, podobnie jak w Melbourne czy Perth, są częścią miasta. Nie trzeba wkładać wiele wysiłku, by znaleźć plażę tylko dla siebie. Duże, małe, szerokie i bardzo kameralne usadowiły się na 70 km linii brzegowej i w sumie jest ich ponad 70. W niektórych miejscach wody Pacyfiku roztrzaskują się o malownicze klify, choćby w Zatoce Watsona. Mogłam godzinami patrzeć w granatową otchłań oceanu i przechadzać się skrajem klifów. Mimo że dookoła stoją barierki, nie brakuje ostrzeżeń o niebezpieczeństwie. Jeżeli ktoś ma lęk wysokości, powinien raczej zostać w porcie albo na pobliskiej plaży z modnymi nabrzeżnymi restauracjami, z której roztacza się wyjątkowy widok na centrum miasta.
Wizytówką Sydney jest Bondi. To najbardziej znana plaża w całej Australii, choć moim zdaniem wcale nie najładniejsza. Fakt, jest ogromna. Długa na kilometr, szeroka na sto metrów, jest trochę jak modne i ogromne centrum handlowe, przez które przewijają się tysiące ludzi. Jest jednak coś, co wyróżnia Bondi spośród innych plaż. To ogromna liczba surferów. A jak wiadomo, surfing kojarzy się z Australią równie mocno jak kangury i koala. Jeśli wierzyć znawcom tematu, dobre warunki do pływania na desce panują tu cały rok. Początkujący i bardziej zaawansowani surferzy, odziani w czarne pianki, łapią fale. Wysportowani, dobrze zbudowani, mają swoich fanów, którzy specjalnie dla nich przyjeżdżają na Bondi z odległych stron.
Surferzy są atrakcyjnym kąskiem dla rekinów, ponieważ na pierwszy rzut oka w czarnych piankach przypominają foki, którymi żywią się te drapieżniki. I choć wypadki się zdarzają, miejscowi uspokajają, że częściej można dostać w głowę spadającym kokosem, niż spotkać się z rekinem. Poza tym plaże Sydney otaczają podwodne siatki, które powstrzymują drapieżniki przed podpływaniem do brzegu. Wybrzeże jest też nieustannie patrolowane przez samoloty i helikoptery wypatrujące zagrożenia.
Ci, którzy nie chcą zanurzyć nóg w Pacyfiku, mogą popluskać się w miejskich basenach z wodą oceaniczną albo zasiąść wygodnie w jednej z knajpek przy nabrzeżu i przyglądać się leniwie płynącemu życiu na plaży. Nad miską świeżych, złowionych w okolicy krewetek można tu planować powrót do Edenu. Ja tak zrobiłam.