Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2016 na stronie nr. 12.

Tekst i zdjęcia: Elżbieta i Piotr Hajduk,

Daleko od szosy


Rzeka Tsiribihina spokojnie toczy ciemne wody przez spaloną słońcem wyżynę zachodniego Madagaskaru. Okoliczne wzgórza, które niegdyś porastał las, dzisiaj w większości zajmuje niska, żółta trawa. Suchy krajobraz urozmaicają jedynie pojedyncze wysokie drzewa. Tylko przy rzece roślinność jest bujniejsza. Piaszczyste brzegi porastają zielone krzaki i wysokie trzciny. Stojące na brzegu malgaskie dzieci krzyczą „salame vazaha”. To miejscowe powitanie białego.

Każdy, kto chce spłynąć Tsiribihiną, musi odwiedzić miasteczko Miandrivazo. Tutaj znajduje się posterunek policji, która wydaje pozwolenia, i tu najłatwiej dogadać się z miejscowym właścicielem łódki, załatwić przewodnika, kucharza, wioślarzy. W miasteczku można też zrobić ostatnie zakupy przez rejsem, niemałe, bo przeciętna długość spływu to trzy dni.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

CZERWONA JAK CEGŁA

Codzienne życie mieszkańców okolicznych wiosek toczy się nad brzegiem rzeki. Kąpiel i pranie urozmaica sąsiedzka pogawędka.

TYLE NA GŁOWIE

Dzieci już od najmłodszych lat są przyzwyczajane do pracy. Pomoc rodzicom w codziennych obowiązkach to dla nich szkoła życia.

WYGINA ŚMIAŁO CIAŁO

Lemury są symbolem Madagaskaru. Do największych przedstawicieli tego gatunku zalicza się lemura wari. Wyróżnia go charakterystyczna kryza włosów wokół głowy.

 

ŻYCIE PŁYNIE Z NURTEM

 

Dłubanki cumują rzędem wzdłuż brzegu, wokół nich kręcą się miejscowi, pomagając znosić dobytek. Oprócz plecaków płynie z nami prowiant, namiot, zapasy wody i... żywa kura, która ma być naszą kolacją. Towarzyszą nam boatman Tanana i jego pomocnik, którzy jednocześnie będą przewodnikami, wioślarzami i kucharzami. Drewniane łódeczki są wąskie, ale długie i – ku naszemu zdumieniu – dość stabilne. Usadawiamy się na dnie pomiędzy pakunkami.
Za osadą rzeka rozlewa się szeroko, ale silny prąd znosi łódkę bliżej brzegu. Przyglądamy się poletkom ryżu, który stanowi podstawę malgaskiego jadłospisu. Tutejszy gorący klimat zapewnia potrójne zbiory. To bardzo dużo. W innych rejonach kraju ryż można zbierać tylko raz do roku. Na stromej skarpie rośnie tytoń, za nim widać bananowce. Gdzieniegdzie z soczystej zieleni wyłaniają się białe łachy piasku. Płycizny porastają kępki trzciny.
Nad wodą toczy się codzienne życie. Na brzegu kobiety piorą ubrania, obok kąpią się dzieci. Mężczyźni przemierzają rzekę w dłubankach załadowanych kolorowymi pakunkami. – Płyną na targ do pobliskiej wioski – wyjaśnia Tanana. Trwa spokój gorącego przedpołudnia, ciszę przerywa tylko miarowy plusk wioseł. Czarny ptak z długim dziobem brodzi w przybrzeżnych trzcinach. Samotna cykada odzywa się z kępy traw. Tanana kieruje łódkę w stronę brzegu. – Tu zjemy obiad – oznajmia.
Nasza obecność zwabia miejscowych, którzy uśmiechają się z życzliwością. Śliczne ciemnoskóre maluchy zaczepiają nas wesoło. Mały chłopczyk mówi coś do jednego z mężczyzn. Ten bierze leżący na brzegu kubek. Chyba zaraz poprosi nas o wodę. Ale nie, on wylewa resztkę naszej i kilkukrotnie, starannie płucze naczynie. Po chwili nabiera wody z rzeki i podaje dziecku, które pije ze smakiem. Patrzymy z niedowierzaniem, bo woda w Tsiribihinie nie jest zbyt czysta. Rzeka ma kolor ciemnobrunatny, a szarożółta piana przy brzegach nie zachęca nas nie tylko do picia, ale nawet do kąpieli. Młoda dziewczyna, może dwunastoletnia, z malutkim dzieckiem na ręku staje obok nas. „Zapewne braciszek”, myślimy. Ale ona wyciąga spod bluzki pełną pierś i podaje małemu. Więc to matka?
Obiad ugotowany na ognisku jest pyszny. Ryż z warzywami, posypany miejscowymi przyprawami, podany na dużych liściach z rosnącego opodal drzewa smakuje lepiej niż danie w wykwintnej restauracji. Szary piasek zastępuje stół, a niebieska płachta, na której jemy, wygląda w naszych oczach jak najpiękniejszy obrus. Uczty dopełniają soczyste plasterki ananasa i podana w kubku woda. Mamy nadzieję, że nie z rzeki.
Odpływamy, żegnając uśmiechem naszych towarzyszy, którzy pozostają zajęci ożywioną rozmową. Na przybrzeżnych polach pracują kobiety. Mężczyźni w łódkach łowią ryby za pomocą długich sieci. Tanana przepływa ostrożnie obok, pozdrawiając rybaków. Opodal śliczna, naga dziewczyna myje się w rzece, nie zwracając na nas uwagi. Błękitny naszyjnik upleciony z drobnych koralików kontrastuje z ciemną karnacją jej skóry.
Tak toczy się życie nad rzeką, która dla tych ludzi jest wszystkim. Jest jedynym połączeniem z resztą świata, bo nie ma tu dróg. W porze deszczowej, kiedy poziom wody się podnosi, bywa, że ludzie przenoszą swoje domostwa wyżej, w porze suchej wracają wraz z opadającą wodą. Bo dom pobudowany z gliny i patyków jest kruchy i nietrwały, tylko rzeka jest stała i niezmienna. Zawsze jest przy nich.

 

KTO CZYTA, NIE BŁĄDZI

Lemury bardzo rzadko schodzą na ziemię. Chyba że powodem jest interesujący artykuł w ich ulubionym czasopiśmie.

PŁYNNA POGAWĘDKA

Rzeka doskonale zastępuje drogę, a także jest miejscem towarzyskich spotkań. Nie trzeba zjeżdżać na pobocze, aby spokojnie porozmawiać z kolegą.

PODEJŚCIE LEPSZE NIŻ OBEJŚCIE

Typowy malgaski dom. Choć ubóstwo wyziera z każdego kąta, mieszkańcy mają pogodne podejście do życia.

 

KREWNI I ZNAJOMI JULIANA

 

Krajobraz zmienia się. Płaski brzeg zastępują wzgórza porośnięte suchym o tej porze roku tropikalnym lasem. – Tu żyją lemury – mówi Tanana. – W tej okolicy występują ich dwa rodzaje, brązowe lemury i białe sifaki. Lemury są wizytówką Madagaskaru i dalekimi krewniakami małp, żyją tylko na tej wyspie. Mają wielkie oczy, spiczaste uszy, długie, puszyste ogony. Żyje tutaj kilkadziesiąt gatunków lemurowatych. Najbardziej znane są zamieszkujące wschodnie wybrzeże indrisy oraz lemury katta o pasiastym ogonie, które rozsławił król Julian z bajki o Madagaskarze.
– Popatrzcie w górę – głos Tanany przerywa nasze rozmyślania. – To biała sifaka. Niewielkie zwierzątko kołysze się zręcznie na wysokiej gałęzi. Za nim drugie, i trzecie. Płyniemy dalej. Brzeg znowu wypłaszcza się nieco, wysokie wzgórza oddalają się od rzeki. – Poszukajmy miejsca na nocleg – mówi nasz boatman, kierując łódkę w stronę piaszczystej łachy. Wychodzimy na brzeg i patrzymy z zachwytem, jak ostatnie promienie słońca gasną za szczytami wzgórz. Na niebie rozbłyskują pierwsze gwiazdy. Wieczorną ciszę przerywa krzyk nocnego ptaka, wiatr niesie zapach wody.
Mały zielony namiocik rozbity na sypkim piasku będzie dziś naszym domem. Silny wiatr sprawia, że w krótkim czasie piasek mamy wszędzie. W oczekiwaniu na kolację myjemy się w rzece, tak jak miejscowi. Z ogniska dobiegają smakowite zapachy, choć kura, którą wieziemy ze sobą, spokojnie siedzi obok naszych tobołków. Tanana spogląda w niebo. – Wiatr niedługo ucichnie – mówi. – Jutro będzie piękny dzień.

 

 

SENSACYJNA KOMÓRKA

 

Noc nad rzeką jest czarna i duszna, brzęczące owady utrudniają sen. Z ulgą witamy wschodzące słońce. Poranny chłód i wszechobecna wilgoć powoli ustępują miejsca kolejnemu upalnemu dniowi. Wczesnym rankiem na rzece już spory ruch. Rybacy wyciągają sieci pozostawione na noc w wodzie, kobiety pracują na ryżowych poletkach, wykorzystując godziny względnego chłodu. Ich twarze pomalowane są dziwną, jasnobeżową substancją. – Tutaj żyje plemię Sakalawa, czyli ludzie z dolin – wyjaśnia Tanana. – Ich kobiety nakładają na twarze maseczki ze sproszkowanego kamienia wymieszanego z ziołami. Mają podobno wybielić skórę. – Przewodnik uśmiecha się sceptycznie.
Po drugiej stronie rzeki, pod prowizorycznym zadaszeniem siedzi spora grupa ludzi. Obok nich leży sterta pakunków, wypchane worki i wypełnione po brzegi kosze. Tanana podąża wzrokiem za naszym spojrzeniem. – Oni czekają na wodny bus – wyjaśnia. – Tu kursuje wodny bus? – dziwimy się. – Jest rozkład jazdy? – No, nie – odpowiada boatman. – Ale przypłynie. Dziś lub jutro na pewno.
Na obiad dostajemy makaron z warzywami doprawiony koncentratem pomidorowym. Opodal grupa wyrostków pasie zebu, miejscowe bydło. Po chwili podchodzą do nas, podają na powitanie ręce. – Salame vazaha. – Przyglądają nam się z ciekawością. Chętnie przyjmują poczęstunek, błyskając w uśmiechu białymi zębami.
Sygnał esemesa budzi nasze zdziwienie. Wyciągamy telefon. Rzeczywiście, na tym pustkowiu, tak daleko od cywilizacji jest zasięg. Chłopcy patrzą na nas z zaskoczeniem. Pokazujemy komórkę. Oglądają ją z wielkim zainteresowaniem, żywo gestykulując. Po czym z tylnej kieszeni podartych spodni wyciągają jeden z najnowszych modeli. – Możemy zrobić zdjęcie waszej komórce? – pytają łamaną francuszczyzną. – Inaczej koledzy nam nie uwierzą, że ktoś jeszcze używa tak starych telefonów.
Okazuje się, że brak prądu nie przeszkadza w używaniu najnowszych zdobyczy techniki. Do ładowania służą przenośne baterie słoneczne, bardzo popularne na wyspie.

 

SAKALAWA MAKE UP

Nawet przy codziennych czynnościach należy dbać o urodę. Kobiety z plemienia Sakalawa noszą na twarzy upiększające maseczki.

POD DOBRĄ BANDERĄ

Niewielka dłubanka okazała się bardzo pojemna. Bez trudu zmieścił się w niej cały dobytek, łącznie z podróżnikami i załogą rejsu.

ORKA W WODZIE

Uprawa ryżu na Madagaskarze stanowi podstawę egzystencji mieszkańców wiosek. W pracy pomaga niezawodne bydło zebu.

 

U OJCA HENRYKA

 

Płyniemy dalej. Tanana odwraca się w naszą stronę. – W następnej wiosce mieszka ksiądz, który pochodzi z waszego kraju. Może chcielibyście go odwiedzić? – pyta. Polak? Tutaj? Oczywiście, że musimy się z nim spotkać. Ojciec Henryk Kaszuba ma sympatyczny uśmiech i szczerą, otwartą twarz. – Rzadko tu zaglądają goście – mówi, mieląc kawę w starym ręcznym młynku. – Przez siedem lat nie było nikogo, ale w tym roku jesteście już drugimi gośćmi.
Kościół wybudowany przez misjonarza stanowi solidną, murowaną budowlę o błyszczącym, spadzistym dachu. Starannie pomalowane żółto-zielone ściany widać z daleka. Duży krzyż na szczycie dzwonnicy odbija się srebrem od błękitu nieba. Nad ołtarzem wisi drewniany krucyfiks, a stojąca w kąciku figurka Matki Bożej spogląda z troską. Po porządnie utrzymanym obejściu biegają dzieci. Obok jest szkoła, w której uczą siostry zakonne: trzy Malgaszki i jedna Polka – siostra Iwona.
Osada misjonarza, Berevo, jest biedna. Ziemia nie jest specjalnie urodzajna, a długotrwałe susze nie sprzyjają dobrym zbiorom. Jedyne połączenie z resztą świata stanowi rzeka. – Droga wybudowana jeszcze przez Francuzów dawno już zarosła, a jedyny samochód rdzewieje pod płotem – opowiada ojciec Henryk – Ludziom żyje się tu ciężko – zauważamy. – Tak – mówi ksiądz. – Ale oni nie chcą niczego zmieniać. Tak żyli ich ojcowie i oni też chcą tak żyć. – Ale księdzu udało się wybudować studnię w wiosce – dopowiada siostra Iwona. – I tak piją z rzeki – zrezygnowany misjonarz macha ręką. – Niełatwo jest zmienić wieloletnie nawyki.
Słońce chowa się za horyzontem, kiedy opuszczamy plebanię gościnnego rodaka. W drodze powrotnej przechodzimy przez wioskę. Mijamy uśmiechniętych mieszkańców, wracające znad rzeki krowy, leniwe psy. Spokój wieczoru ma w sobie coś magicznego. Widać, że mieszka tu Bóg i troszczy się o wiernych dobrymi rękami ojca Henryka.

 

POŻEGNANIE Z RZEKĄ I KURĄ

 

Pod wieczór zatrzymujemy się opodal kolejnej wioski, na ostatni nocleg nad rzeką. Na horyzoncie widać wyniosłe sylwetki baobabów. Tu już zaczyna się kraina tych pięknych drzew, które upodobały sobie Madagaskar.
Nie czekamy długo na odwiedziny mieszkańców. Dzieci pokazują małe zielone zwierzątko. To kameleon, niewielka jaszczurka, słynąca ze zdolności do zmiany ubarwienia. Piękny, ale nie możemy go kupić. Rozczarowane dziewczynki odchodzą. Kameleony są tutaj bardzo pospolite, nietrudno je spotkać i złapać. Tanana podaje nam kolację. Na blaszanym talerzu leży... smakowicie przypieczona kura. Zajęci kameleonem, nawet nie zauważyliśmy, kiedy ją przyrządził. – Jutro czeka nas ostatni fragment rzeki – mówi boatman.
Około południa dopływamy do mety rejsu, niewielkiej wioski. Brodząc w przybrzeżnym mule, przenosimy dobytek na ląd. – Jak teraz wrócisz? – pytamy Tananę. Boatman macha ręką w kierunku rzeki. – Będę płynął pod prąd. – Ile czasu ci to zajmie? – Tydzień – odpowiada. – Szybciej się nie da.
Żegnamy naszych wioślarzy. Dobijamy targu z miejscowymi i pakujemy się na wóz zaprzężony w zebu. Czeka nas daleka droga do szosy.