Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2016 na stronie nr. 36.

Tekst i zdjęcia: Anita Demianowicz,

Podlaskie szepty


Jest miejsce, w którym szepty wypędzają chorobę, przywołują szczęście, a czasem rzucają klątwę. Krzyże katolickie stoją tu obok prawosławnych, a świat realny miesza się z magią. Doświadczyć można podróży w czasie, symbiozy z naturą i mistycznych przeżyć. Kto raz przybędzie na Podlasie, będzie tu wracał.

Mam poczucie, jakbym zapuszczała się w inny świat. Wokół panuje cisza, z każdym krokiem coraz bardziej przenikliwa. W końcu wywołuje gęsią skórkę. A to przecież nic wielkiego. Wydawałoby się, zwykła historia niepiśmiennego chłopa, którego wyniesiono do rangi proroka przez niestworzone historie o cudach, jakich dokonał, i o świątyni, która rzekomo sama wyrosła z ziemi.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

ZAPOMNIANE CENTRUM ŚWIATA

 

Trudno wyobrazić sobie, że tonące w bujnej trawie opuszczone drewniane zabudowania kiedyś miały być centrum nowego świata, Nowym Jeruzalem – jak określali je wyznawcy Eljasza Klimowicza, zwanego prorokiem Ilją. W głąb lasu, gdzie stoi dom, w którym wraz ze swoimi wyznawcami mieszkał prorok oraz gdzie znajdują się podwaliny stawianej przez niego świątyni, prowadzi wąska, piaszczysta ścieżynka.
– Staruszek w grobie się przewraca – mówi pani Nadzieja, która mieszka po sąsiedzku, czyli trzy kilometry od dawnej osady. – Wszyscy tu przyjeżdżają i pytają o proroka. A jakiż on tam prorok był? – W jej głosie słychać piękną wschodnią nutę. I choć mieszka niedaleko Wierszalina od kilkudziesięciu lat, to o tym, że był tam prorok, dowiedziała się dopiero od turystów. Nie słyszała też, że uznanie Eljasza mesjaszem obróciło się przeciwko niemu. W 1939 roku Sowieci, okupujący wówczas Podlasie, postanowili pozbyć się proroków i wyznawców najróżniejszych sekt. Wywożono ich na Syberię. Podobny los spotkał proroka z Wierszalina.
Dziś po Nowym Jeruzalem pozostała zbita z desek chata i okalający ją płot zamknięty na kłódkę, do której klucz leży w rękach miejscowego nadleśnictwa. Zostały też podwaliny świątyni, tajemnicza aura, którą można odczuć, gdy zapuścimy się samotnie w las. Została legenda i ścieżka do domu proroka wydeptana przez turystów.

 

ULICÓWKA

Chomontowce to typowa podlaska ulicówka – wieś z jedną główną ulicą, wzdłuż której ciągną się domy. Często przy płotkach ustawione są ławki, na których w wolnym czasie przesiadują mieszkańcy.

TU SIĘ SZEPCZE

Krzyż przed domem jednej z podlaskich szeptuch w wiosce Rutka.

Stół ze świętymi obrazkami i świecami to miejsce odmawiania modlitwy i lania wosku przez inną słynną podlaską szeptuchę ze wsi Opaka.

 

KOLEJKA DO SZEPTUCHY

 

Na mojej głowie ląduje opasłe tomisko. – To biblia? – pytam. – Patrzy w chmury! – rozkazujący ton szybko ustawia mnie do pionu. Przecież nie po to tu się przychodzi, by zadawać pytania. Wszyscy przychodzą po modlitwę o zdrowie, czasem z prośbą o zdjęcie uroku lub jego rzucenie. Po to ustawiają się kolejki do podlaskich szeptuch, które modlitwami, czasem paleniem lnu, laniem wosku, święconą wodą potrafią zdziałać cuda.
– Małemu wyskoczyła wysypka. – Dwudziestoparoletnia dziewczyna pokazuje mi zaczerwienioną twarzyczkę leżącego w wózku syna. – Pierwszy raz jestem tu w Rutce u pani Anny. Jeździmy do innych, głównie do Wiery z Orli, ale do niej czasem trudno się dostać – tłumaczy, przekonując, że szeptanie działa, tylko trzeba w nie wierzyć. Takich osób jak ona jest znacznie więcej. Właściwie każdy mieszkaniec podlaskich wsi był lub bywa u szeptuch.
Najwięcej jest ich na Podlasiu. Najprawdopodobniej dlatego, że mieszają się tu trzy kultury: białoruska, rosyjska i polska. Szeptuchy są głównie wyznania prawosławnego. Gdzie mieszkają i jak do nich trafić, wiedzą wszyscy w okolicznych wsiach. – Do tej nie jedź w sobotę, a do tej po godzinie szesnastej. Wtedy czas spędzają w cerkwi – słyszę od spotkanego przy sklepie we wsi mężczyzny.
Szeptuchom nie płaci się za pomoc. Ze względu na przekazany przez Boga dar mają obowiązek służenia innym. Mimo to wdzięczni za pomoc ludzie przynoszą słodycze lub zostawiają symboliczną kwotę, zwykle przekazywaną przez uzdrowicielki na cerkiew.
Same siebie nie nazywają lekarkami, choć ustawiają się do nich kolejki wcale nie krótsze niż w przychodniach. Pani Eugenia z Opaki mówi, że z chorobami zawsze odsyła do lekarza, poleca dodatkowe przeprowadzanie badań i konsultacje.
Spotkanie z szeptuchą to nie atrakcja turystyczna, ale wielu kusi sprawdzenie, jak taka wizyta wygląda. Z fascynacją przyglądam się laniu wosku i wsłuchuję w szeptane po białorusku modlitwy, dając się na chwilę wciągnąć w magię nieznanego świata. Z czarami niewiele ma to wspólnego, bardziej z białą magią, ale też z umiejętnością „czytania” człowieka.
Od Eugenii dowiaduję się, że w poprzednim wcieleniu byłam indiańskim szamanem. – Ciągnie cię do Indian – mówi, przyglądając mi się. Ma rację, choć nie może wiedzieć, że moim ulubionym kierunkiem podróży jest Ameryka Środkowa.

 

GOŚCINNA TATARKA

Polska Tatarka, Dżenneta Bogdanowicz z Kruszynian. Ugości w jurcie, nakarmi tradycyjnymi przysmakami i opowie o historii, kulturze i religii Tatarów.

ŻUBR NIE CZEKA NA POLANIE

Wiking to jeden z najsłynniejszych żubrów w Puszczy Białowieskiej. Latem trudno spotkać te zwierzęta, znacznie łatwiej o to zimą, gdy grupują się w stada.

LATA PO PROROKU

Tu mieszkał niegdyś prorok Ilja, czyli Eljasz Klimowicz. Dziś stoi zaledwie stara drewniana chałupa. Tuż obok znajdują się podwaliny niedokończonej świątyni.

 

ARCHIMANDRYTA PUSTELNIK

 

Jest taki pagórek na obrzeżach wsi Odrynki, na którym książę Iwan Michałowicz Wiśniowiecki w 1518 roku dostrzegł światło przed ikoną św. Antoniego Pieczerskiego i uznał to za znak od Boga. Wtedy powstała tu kaplica, a według badaczy działały już wcześniej skity (samotnie), których patronem był św. Antoni. Tak zaczyna się historia pustelni zamieszkanej przez archimandrytę Gabriela, którego nazywają batiuszką.
Ojciec Gabriel jednak nie wiedział, że kiedyś było tu święte miejsce. – Po prostu któregoś dnia w poszukiwaniu przestrzeni dla siebie dotarł na skraj Puszczy Białowieskiej i gdy znalazł się na tym pagórku, powiedział: „Oto moje miejsce” – opowiada pan Włodzimierz, który ojcu Gabrielowi pomaga w pracach na terenie pustelni. To on oprowadza mnie po skicie, opowiada historię powstania i dzieje archimandryty Gabriela, który przez wiele lat był zwierzchnikiem monasteru Zwiastowania Bogarodzicy w Supraślu. Odmówił propozycji zostania biskupem i zdecydował się na życie pustelnika.
Ojciec Gabriel przez wiele lat mieszkał na tym pagórku, na stole kuchennym ustawionym pod dębami. Osłaniał się jedynie siatką, która miała go chronić przed komarami. Ludzie przyjeżdżali pomagać mu w pracach i próbowali doprowadzić zarośnięty teren do użytku. Na wieczór zostawiali go samego. Tak jest do dziś. Stół zamienił się z czasem w barak roboczy, przyciągnięty ciągnikiem. Pustelnik ma tam ołtarz, kuchnię i sypialnię. Agregat prądotwórczy jest, ale nie działa na okrągło, a jedynie wówczas, gdy wymaga tego sytuacja. Na co dzień używa się tylko świec.
Do skitu prowadzi drewniana kładka. Nie było tu jej zawsze, mocno bagnisty teren przez znaczną część roku był niedostępny dla postronnych. Bywało, że ojciec Gabriel nie widział drugiego człowieka przez półtora miesiąca. Pielgrzymów tu nie brakuje, podobnie jak i turystów, ale wiernych we wsi nie ma żadnych. Wszystko, co tu powstało przez ostatnie lata, nie od parafian pochodzi. – Od kogo więc? – pytam. – Drogi boskie niezbadane – mówi pan Włodzimierz. – Bóg tak chciał. Było tu miejsce święte i jest święte miejsce. Miejsce, w którym jest siła i moc.

 

POZNAJ TATARA

 

Kruszyniany to nie tylko drewniany meczet z końca XVIII wieku, jeden z dwóch najstarszych w Polsce. To nie tylko stary mizar – cmentarz muzułmański, jeden z siedmiu istniejących w naszym kraju. Kruszyniany to przede wszystkim ludzie, którzy w wiosce mieszkają, a wśród nich polscy Tatarzy.
Osiedlili się tu w marcu 1679 roku. Dziś w całej wiosce mieszka trzydzieści rodzin, wśród nich trzy tatarskie. To miejsce, w którym turyści mogą zapoznawać się z ich tradycją, religią i kuchnią – w Kruszynianach działają dwie tatarskie restauracje.
Można tu przyjeżdżać przez cały rok i rozkoszować się ciszą, spokojem i urokiem tego malowniczego miejsca. Można też przyjechać raz w roku na Sabantuj, czyli święto pługa, tradycyjnie obchodzone na zakończenie prac polowych. Nie jest to wprawdzie święto polskich Tatarów, ale jest pretekstem do zebrania wszystkich w jednym miejscu jednego dnia i zaprezentowania turystom tatarskiej spuścizny.

 

 

DOBRZE WPAŚĆ NA ŻUBRA

 

Puszcza Białowieska to jedyna pozostałość po prapuszczy, która narodziła się po ustąpieniu z tych terenów lodowców. Jest jedynym lasem w Europie, który swą strukturą przypomina las pierwotny. Po prapuszczy nie zostało wiele, a to, co jest, i sam fakt, że cokolwiek zostało, graniczy z cudem. Tu mieszka też największa na całym świecie populacja wolnych żubrów, największych ssaków Europy.
To dla nich przyjeżdża każdego roku tak wielu turystów. Żubr – majestatyczny król Puszczy Białowieskiej – nie daje jednak wielu okazji, by zaprezentować się w naturze. – Często bywa na polanie za ostatnimi zabudowaniami. Musisz jechać w górę – radzi jeden z mieszkańców Białowieży, wskazując odpowiedni kierunek. – Wczoraj widziano kilka sztuk pasących się za budynkiem policji – dostaję wiadomość. Objeżdżam więc wszystkie wskazane miejsca. W świetle zachodzącego słońca spotykam dwie grupy ludzi. – Właśnie widzieliśmy jednego. O, tam! Pod lasem! – Mężczyzna z aparatem i teleobiektywem instruuje dokładnie, w którą stronę powinnam skręcić. Żubra jednak nie ma. Nie było go też w zeszłym roku. Mogłam podziwiać go jedynie w Zagrodzie Pokazowej Żubra.
Spotkać je latem w naturze nie jest łatwo. O wiele prościej zaobserwować można żubry zimą, kiedy zamiast samotnie przemierzać lasy, grupują się i podchodzą do miejsc, w których wykładane jest dla nich pożywienie. Zwierzęta potrzebują pomocy człowieka, by przeżyć zimę.
Nocna ulewa mija, dając szansę blaskowi poranka. W powietrzu unosi się zapach wilgoci. Znów przemierzam te same trasy w poszukiwaniu żubra. W końcu go spotykam, ale nie tak, jak sobie zaplanowałam. Nie znalazłam go, to on znalazł mnie. Przebiegł mi drogę, choć najpierw spłoszony i zaniepokojony samochodami mknącymi do Białowieży, czaił się pomiędzy brązowymi pniami, których kolor maskował jego obecność. A potem szybko przemknął na drugą stronę. Pozostawił po sobie przekonanie, że na Podlasiu cuda się zdarzają, a marzenia spełniają.