Serce mongolskiego imperium Tamerlana i miejsce wielkiej katastrofy ekologicznej. Kraj bezkresnych pustyń i rozległych stepów, który skrywa ślady burzliwej historii oraz unikatowe zabytki islamskiej sztuki. Aura tajemniczości oraz kuszący turystów Orient z radziecką patyną. Uzbekistan.
Wjeżdżaliśmy od północy, kierując się do przygranicznego Taszkentu. Stolica kraju jest największym miastem w Azji Centralnej i podobnie jak Ałmaty czy Aszchabad łączy w sobie postsowieckiego ducha z typowo wschodnim blichtrem, jaki kochają autorytarni przywódcy. Ciągnące się kilometrami blokowiska otaczają handlowo-bazarowe centrum i kipiącą od przepychu złotą i marmurową dzielnicę rządową. Połączenie Dubaju i Nowosybirska, z majaczącymi w oddali górami Kirgizji...
Charakterystyczna radziecka degrengolada pomieszana jest tu z nędznymi śladami dawnych koczowisk i wsi. Stosunkowo młody i naznaczony wyraźnym rosyjskim piętnem Taszkent wydaje się zaprzeczeniem całego Uzbekistanu, jego bogatej i burzliwej historii. Stanowi punkt aklimatyzacyjny, bramę do rozległego pustynnego kraju. Z lotu ptaka przypomina on wielką pylistą przestrzeń poprzetykaną miastami oazami i zdobioną błękitną wstęgą imponującej rzeki Amu-darii, przy której tkwi kurcząca się plama Morza Aralskiego.
Dostępny PDF
DZIKOŚĆ ZAWIESZONA
Zaraz za Taszkentem zobaczyliśmy lśniące, ciągnące się aż po horyzont, białe pola bawełny. Kilkadziesiąt lat temu radzieccy inżynierowie uroili sobie, że Uzbekistan stanie się bawełnianym mocarstwem. Ślepo wierzący w statystkę i plany, kochający korupcję i rozmach, sowieccy decydenci zrealizowali swoje chore wizje. Ubocznym skutkiem zuchwałych projektów jest tragicznie wysychający Aral.
Po kilkunastu kilometrach pastwiska i uprawy zaczęły ustępować stepowym krzewom i trawom oraz piaskom. Kilka godzin później dotarliśmy do Samarkandy, położonej pośród uzbeckiej pustki i ciszy. Przyjazd do tego baśniowego miasta był marzeniem Goethego, Keatsa czy Marlowe’a. Enigmatyczne eldorado Azji Centralnej kusiło kupców, odkrywców i rosyjskich kartografów snujących plany podboju w imię cara.
Kwitnąca przez wieki Samarkanda wciąż różni się od innych stolic islamu – Kairu, Damaszku, Bagdadu – których orientalizm był „oswojony”, ujęty w sztywne ramy europejskich wyobrażeń. Ma w sobie tyleż tajemnic, co obietnic. Samo miasto jest schludne, czyste i skrojone pod turystów, głównie Rosjan, przybyszów z ościennych republik i backpackerów. Ci ostatni są zawsze jaskółkami turystycznych zmian. Ich liczniejsze pojawienie się zapowiada kierunki eksploracji biur podróży. Być może właśnie, po Tajlandii, Indiach, Maroku i Gruzji, kolejnym obiektem powszechnych wyjazdowych tęsknot staną się Samarkanda i Uzbekistan.
TIMUR I JEGO ARCHITEKCI
Słynny Registon, centralny plac w Samarkandzie, utworzony przez trzy otaczające go medresy: Uług Bega, Szir Dar i Tillja Kari. Niezwykłe miasto swoje istnienie oraz pierwotny kształt zawdzięcza potężnemu Timurowi i jego architektom.
STO MELONÓW
Drobny handel jest dziś głównym zajęciem zwykłych mieszkańców Uzbekistanu. Koniec ZSRR dla wielu z nich oznaczał utratę pracy i początek prawdziwej biedy.
Oto więc ona ze swoim słynnym Registonem. Wokół tego placu stoją trzy bogato zdobione medresy z niebosiężnymi minaretami. Pomimo upału wokół zabytków kręcą się turyści, spora ich część chowa się w cieniu parasolek. Niedaleko pałacowego kompleksu, który zdobi okładkę każdego przewodnika po Uzbekistanie, znajduje się potężny zespół grobowców. Spoczywają tam dowódcy armii Timura i dostojnicy jego dworu. Choć w islamie nie ma kultu zmarłych i świętych, odwiedzający zostawiają na grobach datki – to pokłosie typowego dla tutejszych ludów pomieszania doktryny muzułmańskiej z koczowniczym szamanizmem. W tym regionie islam nigdy nie zakorzenił się zbyt mocno, płytka religijność jest również efektem ateizacji czasów Związku Radzieckiego. Wszelkie próby stworzenia kalifatu, czy to w latach 90., czy obecnie – w związku z sukcesami Państwa Islamskiego – kończą się fiaskiem.
Samarkanda swoje piękno zawdzięcza okrutnemu, ale genialnemu Timurowi i jego następcom, którzy ściągali do miasta rzesze poddanych, w tym uczonych, artystów i rzemieślników. Architekci z Persji, syryjscy płatnerze i szklarze, indyjscy kowale i jubilerzy, inżynierowie z Azji Mniejszej – wszyscy pracowali na poczet wiecznej sławy Samarkandy. Niezmiennie przecież najpiękniejsze cuda architektury – od egipskich piramid po dubajski Burdż Chalifa – budowali niewolnicy lub tani pracownicy zatrudnieni na upokarzających warunkach.
Pomiędzy kompleksami samarkandzkich zabytków stoją równym rzędem eleganckie sklepy. Te lokale – z równo ułożonym, wyselekcjonowanym asortymentem, z uważnie porozwieszanymi ubraniami i całą tą galeryjną estetyką, gdzie doradza zdystansowany sprzedawca z nienaganną angielszczyzną – są tu obiektami prawie jak z kosmosu. Stanowią rewers bazarowego chaosu, krzyku i energii, gdzie natręctwo sprzedawcy daje turyście iluzoryczne poczucie ważności. W Samarkandzie dzikość Uzbekistanu zostaje zawieszona.
MIASTO GENIUSZY
Na dworcu przekupieni przez taksówkarzy kierowcy autobusów odmawiają turystom transportu. Słyszymy, że nie ma miejsc albo że do wskazanego miejsca dojechać można tylko taksówką. Czekamy godzinę, ale szczęśliwie udaje nam się złapać autobus przelotowy. Dojeżdżamy do Buchary późną nocą. W centrum miasta wciąż słychać specyficzne dla ciepłych krajów nocne życie – nie tylko imprezy, ale również zabawy z dziećmi na placach czy późną grę emerytów w szachy. Także głośna młodzież w restauracjach czy na tanecznym parkiecie pod medresą wcale nie kojarzy się z islamskim krajem.
Przez Bucharę przechodził Jedwabny Szlak – futra, bursztyny, damasceńskie żelazo i miód wożono na wschód, z zachodu zaś importowano jedwabie, biżuterię i szlachetne kamienie. Wielbłądzie karawany spotykały się ze stadem koni, ostry zapach orientalnych przypraw z mocną wonią skór. Rządzący Bucharą Samanidzi połączyli surowość moralną i estetyczną islamu z bogactwem i finezyjnością perskiego ducha. W ciągu krótkiej epoki stworzyli zachwycające miasto, otoczone murem o długości dwustu pięćdziesięciu kilometrów. W jego obrębie mieszkali geniusze tamtych czasów: mędrzec Biruni, który obliczył promień Ziemi, poeta Rudaki, uznawany dziś za ojca poezji uzbeckiej, Ibn Sina (Awicenna), twórca kanonu medycyny, którego podręcznik przez pół tysiąclecia służył lekarzom i studentom w Azji i Europie. Potem, od 1785 roku miasto było stolicą bogatego i egzotycznego Emiratu Buchary, którego kres nastał w 1920 roku. Z lat świetności pozostało mauzoleum Ismaila I. Późniejsze budowle, choć do dziś zachwycają i zostały wpisane na listę UNESCO, są „tylko” powidokami złotej epoki.
W licznych krużgankach i bazarowych wnękach Buchary warto się zagubić. Pośród bliźniaczych stoisk z dywanami, materiałami i pamiątkami można odnaleźć wyspy starości i domowe muzea wystawione na sprzedaż: portrety Lenina, elegancko oprawione egzemplarze „Kapitału” i Koranu, pocztowe znaczki, monety i ordery, w tym także te pamiętające radziecką Wielką Wojnę Ojczyźnianą.
Poza zabytkowymi murami najwięcej jest sklepów z sukniami ślubnymi. Rzędy lokali, przed którymi stoją odświętnie ubrane manekiny, lawinowo pojawiają się w całej Azji Centralnej. Tradycyjne islamskie uroczystości są zastępowane przez europejski standard. Na przykład popularne jeszcze kilkadziesiąt lat temu porywanie panien do zaślubin stało się synonimem zacofania. Uzbecy, choć dalej z natury konserwatywni, umiejętnie połączyli dawne wzorce z nowymi – do narodowej potrawy, pilawu, zamawiają coca-colę, a na swoich stoiskach obok tradycyjnych uzbeckich czapek stawiają aluminiowe wieże Eiffla i torebki z Audrey Hepburn.
W STYLU WŁASNYM
Nowe budownictwo stolicy kraju, Taszkentu, łączy kiczowaty przepych z gigantomanią. Autorytarni przywódcy środkowoazjatyckich republik ciągle zapatrzeni są w stare radzieckie wzorce.
SAMARKANDA
Są takie nazwy miast, które na zawsze zapadają w pamięć.
NOMADZI GEN
Wyjeżdżamy z Buchary. Ciągnące się po horyzont falujące wydmy czerwonej pustyni Kara-kum przypominają, że jesteśmy na dzikich ziemiach Azji Centralnej. Pustka i susza biją po oczach. Przed wiekami wędrujący tędy nomadzi niczym żeglarze kierowali się gwiazdami, ciągnęli swoje karawany od studni do studni. Dopiero w połowie XIX wieku Rosjanie połączyli wschodnie wybrzeże Morza Kaspijskiego z Taszkentem, przecinając pustkowie żelaznym duktem. Po latach wzdłuż Kolei Transkaspijskiej powstała betonowa droga. Wszystko to przypieczętowało los koczowników – dawne karawany wyręczają pociągi, tiry i wynajęte taksówki.
Na wschodzie Kirgiz zsiadł z konia, na zachodzie Uzbek porzucił wielbłąda. Studnie, te dawne punkty nawigacyjne, zastąpione zostały przez nędzne przydrożne bary, gdzie można kupić ledwo schłodzone napoje i żyłkowate szaszłyki. Przed tymi budami kucają kierowcy, łuskając słoneczniki i wpatrując się w dal. Czas zdaje się płynąć obok nich, a orientacyjna godzina wyjazdu czy postoju jest zawsze nieokreślona – „siejczas”, czyli: teraz, zaraz, lada chwila... Nomadzi gen wciąż w nich tkwi, choć współczesny trakt jest już tylko cieniem Jedwabnego Szlaku.
Po kilku godzinach jazdy żółtą, jałową monotonię krajobrazu przecina potężna Amu-daria, w starożytności nazywana Okus. Przez arabskich kartografów uznawana była za największą rzekę świata. To właśnie pokonując ją w 329 roku p.n.e., Aleksander Wielki wkroczył w niepojęte dla Europejczyka przestrzenie stepów. Przekleństwo odległości i pustyni zdziesiątkowało jego armię. Z kolei kilkanaście wieków później przekraczający tę rzekę w przeciwnym kierunku Timur wyruszył na podbój świata. Jeszcze sto lat temu zalesione brzegi Amu-darii stanowiły schronienie dla dzikich zwierząt, a silny nurt napełniał pustynne jeziora, by znaleźć swój kres w Morzu Aralskim. Pomysły radzieckich planistów bezlitośnie wypompowały i rzekę, i morze. W 1960 roku powierzchnia Aralu wynosiła ponad 68 tys. km2, by w 2009 roku skurczyć się do zaledwie 13 tys. km2.
Uzbecy i Kazachowie nie kryją goryczy i rozczarowania. Wspominają słowa anonimowego poety: „Kiedy Pan Bóg nas umiłował / Dał nam rzekę Amu-darię / Kiedy Pan Bóg przestał nas kochać / Dał nam ruskich inżynierów”. Dawne portowe miasta stanowią tu gotową scenerię do postapokaliptycznych filmów, a rdzewiejące wraki rybackich kutrów, oddalone nawet kilkadziesiąt kilometrów od wody, są celem wycieczek. Poradzieckie strefy eksperymentów – od Czarnobyla, przez Morze Aralskie, po syberyjskie kołchozy – stanowią wdzięczny temat turystyki alternatywnej.
NIEBO WŁADCÓW CHOREZMU
Znad Amu-darii dojeżdżamy do Chorezmu. Legendarna kraina przez wieki kusiła kupców i najeźdźców. Ciągłe wojenne zagrożenie nie wstrzymywało jednak rozwoju Chiwy, głównego miasta regionu. Dziś jest ona żywym skansenem – zamknięta w obrębie okazałych murów i otoczona nowoczesną, tandetną zabudową. Jest zabytkiem jedynym w swoim rodzaju w całej Azji Centralnej. Niestety, wraz z rosnącą liczbą przybyszów ubywa mieszkańców wewnątrz starego miasta. Turystyka może sprawić, że zabytkowa Chiwa stanie się uzbecką Wenecją – obiektem na pokaz, pozbawionym realnego życia.
Już teraz zaskakuje, że mieszkańcy tego pustynnego miasta mówią po angielsku dużo lepiej niż młodzież ze stołecznego Taszkentu. Przemysł turystyczny jest coraz bardziej widoczny. Oferta gastronomiczna łączy orientalne propozycje z kanonami kuchni globalnej: pizzą, hamburgerami i spaghetti. Wokół murów rozlokowane są tanie hotele typu Bed&Breakfast, gdzie spotykają się back-packerzy – ci, którzy wracają znad Aralskiego, i ci, którzy właśnie tam jadą. Odpoczywają, spoglądając na twierdzę, wewnątrz której odbywały się krwawe jatki – często nieświadomi, że ich przodkowie, europejscy podróżnicy, żołnierze i misjonarze, stawali się tu ofiarami wyrafinowanych tortur znudzonych chanów.
Trudno uwierzyć, że Chiwa liczy ponad dwa i pół tysiąca lat. Burzona i odbudowywana przez wieki, skąpana we krwi najeźdźców i obrońców, zastygła w formie całkiem strawnej dla turysty. Tylko nocą z murów milczącego miasta można podziwiać to samo niebo, które widywali przez wieki władcy Chorezmu. Reszta jest palimpsestem dziejów.