Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2016 na stronie nr. 58.

Tekst i zdjęcia: Justyna Mleczak,

Sztuka czekania


Znalezienie hotelu bądź apartamentu na Riwierze Albańskiej nie stanowi problemu. Jeżeli jednak, rezerwując pobyt, skorzystamy z internetu, opis towarzyszący oglądanym pokojom lepiej potraktować z przymrużeniem oka. Jako klimatyzacja występować będzie wiatrak, zapowiadana suszarka znajdzie się u sąsiadów podczas międzybalkonowej pogawędki, a zestaw naczyń do obsługi romantycznej kolacji we dwoje (dla bezpieczeństwa?) pozbawiony będzie noży.

Na brak hoteli nie można tutaj narzekać, przy czym budowa sporej ich części stanowi rozdział niekończącej się opowieści o narodzinach albańskiego sektora turystycznego. Podróżując głównymi drogami, mijamy dziesiątki napoczętych konstrukcji, porzuconych w przedbiegach lub na finiszu. Przeważnie niszczeją w samotności, czasem tylko ktoś zaadaptuje je do funkcji podręcznego składziku. Niekiedy, jeżeli uda się doprowadzić do względnego porządku parter czy piętro, niedoszły deweloper zamieszkuje w obiekcie sam lub wynajmuje część inwestycji i czeka na lepsze czasy. To oczekiwanie na nie – wcale nie zrezygnowane czy nostalgiczne, lecz cierpliwe i otwarte na niedaleką przyszłość – jest sztuką. I wydało mi się ono uderzające w albańskiej atmosferze.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

KTO MYJE, TEN ŻYJE

 

W ciągu paru godzin po przekroczeniu granicy zakodowałam dwa słowa w języku albańskim: shitjë i lavazh. O ile znaczenia pierwszego („na sprzedaż”) łatwo było się domyślić, a pojawiało się licznie na szybach aut i zaplombowanych drzwiach, to przy drugim odbyliśmy familijną burzę mózgów. Tajemniczy wyraz towarzyszył obfitości stacji benzynowych (można odnieść wrażenie, że samowystarczalni Albańczycy kupno wehikułu wiążą z własnym interesem naftowym). Wreszcie połączyliśmy wysmarowane kredą litery z wodnymi sikawkami – lavazh to po prostu myjnia. Czasem zadaszona, ze znudzonym panem na krzesełku, a czasem róg czegoś na wzór parkingu, z wężem ogrodowym wkopanym w ziemię, blaszanym wiadrem i naręczem kolorowych gąbek.
Jest tu jednak element krajobrazu rzucający się w oczy jeszcze bardziej. To powstałe w latach 1967-1986 podobizny gwiezdnowojennego R2D2, czyli kilkaset tysięcy przeważnie dwuosobowych schronów. To efekt paranoi Envera Hodży, najdłużej panującego komunistycznego dyktatora po II wojnie światowej. Hodża nie uznawał komunizmu radzieckiego, potępiał chińskie fanaberie, nie ufał też ojczulkowi Tito. A ponadto obawiał się konfliktu nuklearnego z mocarstwem zza oceanu.
Aby zabezpieczyć się przed wojną atomową, rozkazał wybudować ponad 700 tysięcy bunkrów, co dało średnio jeden na czteroosobową rodzinę, a dwadzieścia cztery bunkry na kilometr kwadratowy. Świetna rozrywka na dłużącą się jazdę – kto naliczy więcej „grzybków”! (Inna zabawa to wypatrywanie czynnego taboru kolejowego. Oprócz pasterzy pędzących stada po szynach nie zauważyliśmy na nich żadnych pojazdów).

 

WE WLORZE, Z WIDOKIEM NA MORZE

Pięknie położone miasto Wlora, ciekawe turystycznie oraz... religijnie. Na wzgórzu Kuzub-Bala znajduje się także światowe centrum muzułmańskiej sekty bektaszytów.

BEZPIECZNY BIZNES

Jeden z bunkrów, których za Envera Hodży postawiono tu 700 tysięcy. Pamiątki po paranoi byłego dyktatora nie przeszkadzają Albańczykom, którzy zagospodarowują bunkry i przekształcają je w galerie sztuki, hostele czy obiekty gastronomiczne.

WOLNE KROWY

W tym kraju inwentarz domowy sam wyprowadza się na spacer. Nikogo nie dziwi osiołek leniwie kroczący poboczem szosy czy krasula wracająca z pastwiska środkiem drogi szybkiego ruchu.

 

BARANIE JĄDRA KONTRA CZERNINA

 

Po ulokowaniu się w zarezerwowanej na riwierze kwaterze w mieście Wlora zafundowałam współtowarzyszom gwałtowny skok adrenaliny. Drzwi od apartamentowej łazienki zacięły się i niewiele brakowało, abym została w niej znacznie dłużej, może i do wieczora. Ślady walki na framudze świadczyły zresztą o tym, że nie byłam pierwszym więźniem tego przybytku. Kiedy ja toczyłam bój z wyszczerbionym kluczem, mój brat przechodził błyskawiczny kurs języka migowego, próbując uzyskać pomoc u właścicielki apartamentu. Przejęta pani Mirni, pozbawiona pomocy chłopca, który wcześniej pełnił rolę tłumacza, bezradnie wpatrywała się w gestykulującego polskiego turystę.
W przypadku problemów komunikacyjnych w Albanii rzeczywiście najlepszym wyjściem jest rozglądanie się za dziećmi w wieku szkolnym. W małych sklepach spożywczych często widywałam wysiadującego w kącie małoletniego, który za każdym razem ożywiał się na widok kolejnej „bladej twarzy”. Wymiana paru słów wydawała się dla niego doskonałą rozrywką, nawet jeśli dotyczyła informacji o pochodzeniu sera czy wskazaniu lokalnego piwa. Najzabawniejsza wymiana zdań przydarzyła nam się jednak na plaży w Orikum, kilkadziesiąt metrów od wjazdu do portu okrętów podwodnych. Tam zagadnął nas Albańczyk, który przed dwiema dekadami wyemigrował do Stanów, ale rokrocznie wraca w rodzinne strony. Nasze zamówienia w skromnej budce z przekąskami tłumaczyły oczywiście jego córki. Podczas rozmowy czujnie nas też obserwowały. W pewnym momencie najmłodsza z nich podeszła do taty i nie ściszając nawet głosu, zapytała:
– Where are they from? They’re strange (Skąd oni są? Wyglądają dziwnie).
– From Poland, honey (Z Polski, kochanie).
– They speak English? (Mówią po angielsku?).
– Yes (Tak).
Po chwili milczenia: – So they understand what I’m saying? (Więc oni rozumieją, co mówię?).
Później przysłuchiwałam się dyskusji dziewczynek, które żywo komentowały nasze spotkanie. O ile nieszczególnie zadziwił je język Szekspira w moim wykonaniu, to parę zdań z ust mojej mamy wprawiło je w zdumienie – słyszałam, jak cicho zastanawiały się, czy czasami nie pracuje jako... kelnerka.
Ta reakcja, choć zabawna, nie wydaje się wcale adekwatna do poziomu opanowania języków obcych przez mieszkańców riwiery. Osoby w wieku średnim i starsze może nie posługują się nawet simple English, ale często płynnie mówią po grecku czy włosku, co geograficznie jest uzasadnione. Angielski natomiast nauczany jest w większości szkół i to najwyraźniej z zasługującą na podziw efektywnością.
Ale w restauracjach raczej nie można liczyć na kartę inną niż albańska, aczkolwiek we Wlorze trafiliśmy na menu w języku... polskim! Dziadek właściciela po wysiedleniu z greckiego Epiru pracował w ochronie dygnitarzy ZSRR i bywał w Polsce; do Albanii powrócił wraz z ostatnią komunistyczną delegacją PRL! Kelnerzy starają się więc przekładać tajemnicze ciągi znaków na obrazy. Podczas gdy moja rodzinka wolała stawiać na bezpieczne sałatki i makarony, ja korzystałam z genialnej i zaskakująco taniej oferty owoców morza. Ukradkiem też spoglądałam w talerze na stolikach obok. Poza owocami morza – od midhje (małże), przez kallamar (kałamarnice) po karakalec (krewetki), podawanymi na przystawkę w risotto lub z makaronami – w albańskiej karcie gęsto jest od dań mięsnych. Liczba pozycji nie dziwi, gdy wie się, że nic się tutaj nie marnuje – przypiekany na ruszcie baran zjedzony będzie do ostatniej kosteczki, łącznie z językiem, oczami i mózgiem, a na baranim łbie ugotowana zostanie zupa.
Nie udaje mi się powstrzymać grymasu, gdy Valdas, barista w kawiarni przy głównej ulicy we Wlorze, podaje mi przepis na duszone baranie jądra. Po chwili odwdzięczam mu się, opowiadając o tradycyjnej wielkopolskiej czerninie. Z satysfakcją też odnotowuję wtedy pewną bladość, która pojawia się na opalonych policzkach Albańczyka.
Naprawdę gotowa byłam spróbować „zupy na głowie” czy opiekanych na grillu owczych jelit, pierwszej jednak nie udało mi się znaleźć, a porcja kukurec ostatecznie przegrała z niewspominanym w przewodnikach arapashem oraz fantastycznym, owczo-kozim białym serem. Nawet mój zakochany bez pamięci w Grecji tata przyznał mu pierwszeństwo przed fetą. A arapash to kaszka kukurydziana ze słonym serem, masłem i duszonymi podrobami, rzeczywiście trochę ekscentryczna...

 

SREBRNE MIASTO TYSIĄCA SCHODÓW

Gjirokastra, z greckiego, to Srebrne Miasto. Jego nazwa pochodzi od szarosrebrnego koloru tutejszych dachów. O tym malowniczym miejscu, pełnym stromych ciasnych uliczek (na zdjęciu obok) mówią też Miasto Tysiąca Schodów.

PIĘKNO DLA WYBRANYCH

 

Życie w Albanii toczy się beztrosko i sennie – takie można odnieść wrażenie, gdy spaceruje się po miastach riwiery od wczesnego przedpołudnia do zapadnięcia zmroku. Głowy rodzin spotykają się przy kawie i papierosie, co stanowi prawdziwą ceremonię. Kobiety towarzyszą im przeważnie jedynie jako obsługa. Więcej tolerancji panowie wykazują, gdy płeć przeciwna pragnie dołączyć do partii domina, warcabów czy szachów, szczególnie gdy jest to młoda turystka – wtedy sami zapraszają do gry. Dzięki warcabom dowiedziałam się nieco o burzliwych losach wybrzeża albańskiego. Podczas żywej opowieści wypiłam szklankę jogurtu z dodatkiem miodu, fantastycznego antidotum na żar spływający z bezchmurnego nieba. Nie byłam jedyna: orzeźwiający napój wygrywał zdecydowanie z piwem i wszelkimi napojami gazowanymi. Przy okazji informacja dla amatorów herbaty: tutaj nie cieszy się ona specjalną popularnością i jeżeli już widnieje w ofercie lokalu, to zwykle okazuje się mieszanką ziół lub ekspresową herbatką owocową.
Atmosfera, język, jedzenie... Ale co z głównymi przykazaniami dla turysty: zwiedzaniem i prażeniem się na plaży? Otóż opalenizna osiągalna jest tu bez większego wysiłku. Nawet najmniejsze miejscowości dysponują parasolkami i drewnianymi leżakami w lepszym czy gorszym stanie. Za parasol rzucający cień na dwa leżaki wnosi się jednorazową opłatę i można za nią wylegiwać się cały dzień na bałkańskim słońcu. Kryształowa zazwyczaj woda (choć w pobliżu obleganych ośrodków zdarzają się wodne wysypiska śmieci!) zachęca do kąpieli, a nawet badań dna w poszukiwaniu przyrodniczo-archeologicznych smaczków.
Co do zwiedzania, to każdy znajdzie tu coś dla siebie. Bardziej dociekliwi niech urządzą sobie rajd z Durrës do Beratu śladami świetności imperium Rzymian sprzed dwóch tysiącleci. Pragnącym uciec od kurortowego klimatu polecam przywitanie dnia w Mieście Tysiąca Schodów, Gjirokastrze. Nad uśpionym miasteczkiem góruje osmańska twierdza, wschodzące słońce przegląda się w oszałamiających, zwłaszcza z perspektywy stromych uliczek, dachach. Tu urodził się dyktator Hodża, tu znaleźć można także rodzinny dom pisarza Ismaila Kadarego, który sportretował senną miejscowość w kilku powieściach. Wreszcie ludzie o mocnych nerwach zmierzyć się mogą z ruchem ulicznym Tirany, jedynej europejskiej stolicy... bez McDonald’sa.
Nas Tirana przywitała komitywą albańskich i niemieckich barw narodowych, wraz z nami gościła tam bowiem kanclerz Angela Merkel, a sądząc po liczbie ekskluzywnych samochodów z przyciemnionymi szybami, odwiedzała rozsiane wokół placu Skandenberga ministerstwa. Na zapleczu jednego z nich wypatrzyliśmy nawet z daleka skamieniałych w charyzmatycznych pozach Lenina i Stalina. Zdjęcia na pamiątkę zrobiliśmy z ukrycia, gdyż ochroniarz stanowczo, chociaż z uśmiechem, wyperswadował nam jakiekolwiek fotografowanie.
Stolica, która w ciągu trzech dekad zwiększyła swoją populację prawie czterokrotnie (z 200 do ponad 760 tysięcy mieszkańców), w pierwszej chwili odpycha, trochę zresztą jak sama Albania. Ten kraj bowiem na pierwszy rzut oka zraża, a zaprasza do siebie tylko tych, którzy mimo wszystko zechcą odnaleźć i docenić jego piękno. Jak dotąd ten swoisty system immunologiczny działa. Dla amatorów krajobrazów jeszcze niezadeptanych to sprzyjająca sytuacja. I mam nadzieję, że bunkry Hodży nie będą musiały być wykorzystane jako ratunek przed zmasowanym atakiem turystów.