Grenada nie leży w Hiszpanii. Nie ma tu Alhambry. Nie widać ośnieżonych szczytów. Nie tańczy się flamenco, nie jada tapas i raczej nie zamawia cervezy. Grenada nie jest nawet w Europie. To rzut kamieniem od Wenezueli i Barbadosu. Kulturowo coś między Lagos a Brooklynem.
To najspokojniejsza i najgrzeczniejsza z karaibskich wysp – mówi Roger, trochę dumnie, trochę z nutą żalu. – Wiesz, ile mamy na wyspie klubów ze striptizem? Stary, zero! Ani jednego. Ale Trinidad i Barbados to inna historia. Tam się dzieje! Tutaj jesteśmy bardziej konserwatywni.
Jest sobota i jedziemy wzdłuż zachodniego wybrzeża Grenady, ze stolicy St. Georg’s do Sauteurs na północy. Podróż z jednego końca wyspy na drugi to niecała godzina. Roger co chwilę trąbi, pozdrawiając mijanych znajomych. Nagle ostro hamuje i staje na przystanku autobusowym w kolorach grenadyjskiej flagi, zielono-czerwono-żółtej. Do okna, od mojej strony, podchodzi młoda dama w długiej, obcisłej sukience na ramiączkach. – Skarbie, dokąd jedziesz? – pyta Roger. – Do kolegi w Sauteurs, podrzucicie mnie?
To koleżanka Rogera, co nie dziwi, zważywszy, że zna on na tej stutysięcznej wyspie prawie każdego, a już z pewnością każdą dziewczynę w obcisłej sukience.
Dostępny PDF
U CHARLIEGO
Ten bar znajduje się na trasie ze stolicy Saint George’s do Sauteurs na północy wyspy. Właściciel Charlie sam go udekorował.
HOLOWANIE I CZEKANIE
Chłopak pomagający wciągać łódki na jednej z plaż Carriacou. Są one prawie bezludne, więc na klientów czeka się długo.
CONGO WOMAN
Po obowiązkowym zapytaniu, jak podoba mi się Grenada, przechodzą z angielskiego na grenadyjski slang – słowa, głównie te same, ale mówione dużo szybciej, gubią się w obciętych końcówkach. – Co to za kolega, hmm? Co będziecie robić? Dziewczyna chichocze. Roger z szelmowskim uśmiechem drąży temat kolegi z Sauters: – Uprzedziłaś go, że przyjedziesz? Bo wiesz, możesz go zaskoczyć, a on może już ma gości. Roger zniża ton i niczym pół mędrzec, pół lowelas przypomina koleżance, że do każdego zamka pasuje tylko jeden klucz. Problem w tym, jak znaleźć ten odpowiedni.
Cieniusieńka woalka metafory to klasyczny zabieg jego oraz innych poznanych na wyspie mężczyzn, mający chronić moje konserwatywne, europejskie uszy od otwartych i nieskrępowanych rozmów o seksie. Zresztą Roger traktuje mnie z pruderyjną pobłażliwością – być może po tym, jak wyznałem, że nigdy nie byłem na striptizie, albo kiedy wypaliłem, że lokalny typ muzyki – żywotna soca – ma troszkę z rytmu konia w galopie. Odpowiedź Rogera? – Oj chłopie, musisz się jeszcze dużo nauczyć o Karaibach i do czego jest ten rytm.
Soca, ale też między innymi rum, zimny rosół, cebula, sos chili albo uprawiana powszechnie gałka muszkatołowa to afrodyzjaki. Jedne z wielu, bo tu afrodyzjakiem wydaje się wszystko.
Otwarte podejście do cielesności nie jest domeną tylko młodych i tylko facetów. Na słynnym weekendowym zbiorowym śniadaniu w miasteczku Mt. Moritz do stolika woła mnie rubaszna grupa głównie białych emerytów – słusznej wagi mężczyźni i jeszcze słuszniejszych gabarytów czarnoskóra matrona. To miejsce, położone wśród wzgórz, jest enklawą potomków imigrantów ze Szkocji, Irlandii i Anglii, którzy od ponad stu lat uciekają tu przed panującym poniżej gorącem. Nie dziwi więc, że częstują mnie na śniadanie piwem. Rzeczona kobieta głosem niby dzwon pyta, jak mam na imię. Sama, zalotnie wachlując rzęsami, przedstawia się jako Congo Woman. Wywołuje to eksplozję rubasznego, piwnego ryku. Nie pierwszy i nie ostatni raz nie wiem, o co chodzi. – Maleńkiej wpadłeś w oko! – dodaje jeden z gości. I znów ryk.
Później dowiaduję się, że Congo Woman to żeński odpowiednik Congo Man, o którym śpiewa król muzyki calypso, King Sparrow. W jego piosence Congo Man to czarnoskóry mężczyzna wariujący na punkcie białych kobiet, które przypadkowo dotarły do jego wioski. Z szerokim uśmiechem i w dzikiej rozkoszy pożera je kawałek po kawałku.
ROZWIĄZŁOŚĆ CZY DZIEDZICTWO?
Swobodne traktowanie seksualności ma tutaj swoje odzwierciedlenie w strukturze społeczeństwa. Z drugiej strony to chyba właśnie ta struktura umożliwia lekkie podejście do tradycyjnego związku małżeńskiego. Przez tydzień na Grenadzie nie poznaję bliżej nikogo, kto żyłby w standardowej komórce rodzinnej. Żaden z poznanych mężczyzn nie mieszka z matką swoich dzieci, choć nierzadko to mężczyzna sam wychowuje dzieciaki. Rodziny, które w europejskim kręgu kulturowym nazywane byłyby rozbitymi, są na Karaibach zjawiskiem powszechnym. Znamienne, że model ten powielany jest przez karaibską diasporę czy to w Stanach, czy w Londynie.
Na Grenadzie 90 procent ludności to potomkowie afrykańskich niewolników. Ciekawe, że opisany fenomen w znacznie mniejszym stopniu dotyka na przykład ludzi pochodzenia indyjskiego czy pakistańskiego, których wielu mieszka na sąsiadujących wyspach Barbadosu, Trinidadu i Tobago.
O przyczyny pytam Rogera, który sam wychowuje nastoletniego syna i córkę, a do tego jest zaręczony, co nie przeszkadza mu we flirtowaniu z co drugą napotkaną damą. – To przez niewolnictwo – mówi – to płynie w naszej krwi. Spośród niewolników plantatorzy wybierali najsilniejszego i to jego rolą było zapładnianie kobiet, bo im silniejszy i zdrowszy niewolnik, tym silniejsze i zdrowsze, a więc – bardziej przydatne miały być jego dzieci. Innym zabraniano kontaktów seksualnych. Stąd więź emocjonalna między ojcem i dziećmi była znikoma – tym bardziej że dziecko automatycznie stawało się własnością plantatora.
Słuchając Rogera, zastanawiam się, czy to szokujące w swojej logice wyjaśnienie nie jest formą zbiorowego alibi karaibskich mężczyzn uciekających od odpowiedzialności za swoje rodziny. Nie wiem, na ile legitymizuje je fakt, że pojawia się ono też często w pracach naukowych na temat Karaibów. Ciężko mi uwierzyć, że okrucieństwo plantatorów sprzed ponad 200 lat może nadal mieć tak silny wpływ na zachowania społeczne.
Pytam więc Rogera, czemu sam zwleka z małżeństwem. Odpowiada nie wprost: – Mnie wychowała moja druga mama, po tym, jak moja pierwsza wyjechała do pracy na Barbados. Ona i w mniejszym stopniu tata, choć nigdy nie byli małżeństwem. Widzisz, uważam, że mam szczęście, bo teraz zamiast jednej mamy mam dwie...
Rzeczywiście. Tego wieczoru siedzę w lokalnym barze „Tom-O”, po drugiej stronie zboczy opatulających stolicę St. George’s. Przy dźwiękach calypso i shotach bimbru domowej roboty, zwanego unda da counta („spod lady”), poznaję ojca Rogera i jego obie matki. We trójkę pod rękę przyszli do baru spotkać się z synem i znajomymi, posłuchać muzyki, poplotkować i napić się rumu. Jak gdyby nigdy nic, jak najlepsi przyjaciele, jak kochająca się rodzina.
PORANEK NAD GRENADĄ
Wioska na obrzeżach Parku Narodowego Grand Etang w centrum Grenady. O poranku nad gęstym lasem deszczowym i okolicznymi plantacjami unosi się mgła.
ZIELEŃ TROPIKÓW
Młodzi Grenadyjczycy w tropikalnym lesie niedaleko wodospadów Mount Carmel. Liczne kaskady, m.in. Concorde, Annandale i Siedem Sióstr, są jedną z tutejszych atrakcji.
SZCZĘŚLIWY TRÓJKĄT Z SYNEM
Przewodnik Roger ze swoimi dwiema mamami i ojcem przed barem na przedmieściach Saint George’s.
PLECAMI DO PLAŻ
– Czterdzieści dolarów więcej? Nie ma gwarancji, ale może tam będą. – Okej, płyniemy – decyduję. Nie było ich ani na White Sand Beach, ani po drugiej stronie wzgórza na siostrzanej Black Sand Beach. Ani śladu na Hillsborough Beach. Na Craigston Beach też pudło. Nawet na wydawałoby się absolutnym pewniaku Sandy Island – też pusto.
Prujemy przez Morze Karaibskie, wzdłuż zachodniego wybrzeża Carriacou – drugiej co do wielkości zamieszkanej wyspy z trzech, które tworzą państwo Grenada. Pięcioosobowa motorówka twardo skacze po grzbietach fal. Za sterem siedzi Curtis, bez koszulki, za to ze złotym zegarkiem i krótkimi dreadami. Twarze smaga nam ciepły, wilgotny wiatr. Nie szukamy żółwi – te wykluwają się od marca do lipca, a nie we wrześniu. Nie szukamy też żadnego z endemicznych gatunków ptaków. Szukamy ludzi. Nie żadnych tam zaginionych plemion, których nie ma na Karaibach, ani rajskich piękności, o które prościej na Barbadosie czy Trinidadzie. Nawet żadnych wyjątkowych rzemieślników, jak słynni budowniczy łodzi z wioski Windward na wschodnim wybrzeżu Carriacou. Szukamy kogoś. Kogokolwiek. Normalnych tutejszych ludzi! Dlatego, że w ramach zlecenia muszę sfotografować codzienne życie na plaży.
Zbliżamy się do Anse La Roche Beach, fale łagodnieją, a morze coraz bardziej błyszczy turkusem. Zbliża się czwarta po południu, kiedy słońce już tak nie pali, a zaczyna przyjemnie opatulać skórę. Są! Wreszcie! Z oddali widać parę – na oko koło pięćdziesiątki. Idą w górę krótkiej plaży. Podpływamy coraz bliżej i widzimy, jak otwierają drzwi starej toyoty zaparkowanej pod drzewami przy samej plaży. Odjeżdżają jednak, zanim zdążyliśmy podpłynąć do brzegu. Wyskakuję z łodzi na przezroczystą płyciznę. Odciski na miękkim piasku to jedyny dowód, że odjeżdżający nie byli fatamorganą.
Sytuacja zakrawa na groteskę. Dopiero na szóstej z rajskich plaż trafiam na ludzi. Ale znów znikają z oczu równie szybko, co ich ślady na piasku. Czyżby woda była niewystarczająco ciepła, a plaża niewystarczająco piękna? – Jesteśmy rozpuszczeni jak cholera. Mamy te plaże na co dzień, więc nawet nie chce nam się na nie przychodzić – tłumaczy Curtis zza steru łódki.
Z poczuciem porażki wracamy na Paradise Beach, skąd wyruszyliśmy kilka godzin wcześniej. Tu ludzie są. Ale nie na plaży, a przy kolorowych stolikach lokalnego baru. Do stołu woła mnie starszy mężczyzna i wskazując na mój aparat, z uśmiechem wysyła mnie, żebym koniecznie zrobił zdjęcia jego niebieskiej motorówki, która stoi na skrzynkach po piwie, na plaży przy barze.
– Jak podoba ci się imię mojej maleńkiej? – woła za mną, wzbudzając wesołość współbiesiadników.
– Urocze – odpowiadam, robiąc pamiątkowe zdjęcie łódki o dźwięcznej nazwie „Clitoris”. Kto nie wie, niech sprawdzi sobie słówko w internecie.