Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2016 na stronie nr. 94.

Tekst i zdjęcia: Tony Kososki,

Co się czai w Los Llanos


Pierwszego stopa łapałem z trzęsącymi się kolanami. Brazylijscy znajomi twierdzili, że ktokolwiek się po mnie zatrzyma, zrobi to tylko po to, aby wywieźć do lasu i okraść. Nic takiego się nie stało, więc postanowiłem przełamać inne lęki. Wcześniej przyrzekłem sobie, że za nic w świecie nie pojadę do Wenezueli.

Moja autostopowa przygoda z Ameryką Południową zaczęła się w czerwcu 2014 roku od wolontariatu podczas mistrzostw świata w piłce nożnej. Tam poznałem wielu mieszkańców tego kontynentu, między innymi Kolumbijczyków. Skoro miałem już znajomych w Bogocie, postanowiłem przedłużyć planowaną trasę i po Machu Picchu udać się do stolicy Kolumbii. W ciągu kolejnych dziewięciu miesięcy przejechałem okazją nie tylko przez Brazylię, lecz także Boliwię, Peru, Ekwador i pół Kolumbii. Zwiedziłem Salar de Uyuni, kopalnie srebra w Potosi, udało mi się „odnaleźć” Machu Picchu i dopłynąć barkostopem do Iquitos.
Dzięki ludziom, których spotykałem w samochodach, oraz znajomości portugalskiego nauczyłem się hiszpańskiego. Wielu z nich, aby poznać bliżej wesołego podróżnika z drugiego końca świata, oferowało nocleg w domu. W ten sposób w Ekwadorze dostałem się na położoną w Andach farmę i przeżyłem unikalne doświadczenie dojenia kóz.
Poznawałem nie tylko kierowców. Wielu podróżników opowiadało mi o sytuacji w kraju, gdzie do niedawna rządził generał Chavez, mówili o niesamowitych krajobrazach i walorach turystycznych. Puste półki w sklepach, kilkusetmetrowe kolejki do marketów, inflacja – to wszystko brzmiało jak opis Polski sprzed trzydziestu lat. Nie trzeba było przenosić się do przeszłości, żeby na własnej skórze poczuć słowa mamy, że „kiedyś były inne czasy”. Walcząc ze strachem, ostateczną decyzję podjąłem w Bogocie, a ta okazała się najlepszą podczas całej podróży.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

SMOK WEGETARIANIN

Iguany są nieufne, jednak ta dała się zwabić na skórkę z mango i pozwoliła pogłaskać. Okazało się to podstępem w celu zdobycia całego owocu.

PTAKI CIERNISTYCH KRZEWÓW

Ibisy szkarłatne występują w Ameryce Południowej i Środkowej. Zamieszkują mokradła i zarośla.

TRES AMIGOS I GRINGO

Ciągnące się po horyzont stado kilkuset krów prowadziło na szczepienie zaledwie trzech zaganiaczy.

 

ŚCISNĄĆ DUSICIELA

 

Gdy przechodziłem przez most imienia Simóna Bolívara, czułem strach pomieszany z ciekawością. Spod granicy do najbliższego miasta dojechałem z sympatyczną rodzinką, która ze względu na nadchodzącą noc zaproponowała mi gościnę w swoim domu. Pożyczyłem komputer i wygooglowałem, że Wenezuela jest najpiękniejszym krajem Ameryki Południowej! W ten właśnie sposób dowiedziałem się o Los Llanos – ogromnym obszarze równin, na którym żyją dzikie zwierzęta sawanny.
Nie chciałem jechać na zorganizowane safari. Szukałem miejsca, gdzie zwierzęta nie będą przyzwyczajone do widoku człowieka i będą zachowywać się naturalnie. W końcu znalazłem Hato el Peñalero – kilkunastohektarowy otwarty teren, którego właściciel dbał jedynie o swoje krowy i pilnował, żeby nie było kłusowników. Oznaczało to obszar lasów, bagien, jezior oraz rzek pozostawionych samym sobie, gdzie zwierzęta miały idealne warunki do rozwoju. Spytałem kierownika, czy pozwoli mi tu przez jakiś czas zakotwiczyć, a ten jeszcze zanim się zgodził, zaproponował mi śniadanie! Tak zaczęła się przygoda, podczas której dostałem całkowicie wolną rękę na obserwację wszystkiego, co żyło na wysuszonej z braku wystarczających opadów ziemi oraz w mętnych jeziorkach pełnych krokodyli.
Podczas śniadania kierownik zapytał mnie, po co dokładnie przyjechałem. – Gdzie indziej widziałem już wyjce, które wydają ryk podobny do tygrysiego, oraz iguany osiągające długość ponad metra. Najbardziej chcę jeszcze zobaczyć anakondę i mrówkojada, aczkolwiek kapibary i krokodyle też są spoko! – powiedziałem, a gdy odstawiłem talerz, kazał jak najszybciej wskakiwać na pakę toyoty.
Dojechaliśmy do jeziorka, w którym aż roiło się od kajmanów. Na jednej z gałęzi wisiał częściowo zanurzony w wodzie dorodny wąż. Nie był zbyt ruchliwy, powiedzieli mi, że dopiero co (czyli parę tygodni temu) jadł. Gdy myślałem, że to już koniec niespodzianek, z oddali zaczął machać do nas kierowca kombajnu, który kosząc trawę, omal nie skosił kolejnego gada. Podbiegliśmy na miejsce i moim oczom ukazała się ogromna, zwinięta w kłębek anakonda! – Chciałeś gringo, to masz – powiedział szef i dodał: – Teraz ją weź i zanieś do stawu. Z uśmiechem odpowiedziałem: – Ja nie mam doświadczenia, więc niech pan mi pokaże, jak to zrobić. Widać, że stary był trochę zdenerwowany, jednak chwycił go – to za ogon, to za głowę – i bez problemów uniósł kilkumetrowego zwierza. Nie mogłem w to uwierzyć. Poprosiłem, żeby go odłożył, i sam go podniosłem. Gadzina niepewna swojego losu przekładała ciężar na jedną stronę, przez co niemal się uwolniła, zanim ją doniosłem.
Okazało się, że anakondy to węże wodne, niebezpieczne tylko w tym środowisku. Dusiciele są bardzo powolne i zanim taki oplótłby się wokół ramienia, człowiek zdążyłby się uwolnić. Po udanej akcji kierownik wytłumaczył mi, że musieliśmy ją przenieść, bo anakondy są zmiennocieplne. Jeżeli leżałaby tutaj jeszcze kilka dni, mogłaby się zagotować. Podobnie jak krokodyle zwierzęta te muszą przebywać i w wodzie, i na słońcu.

 

 

KROKODYLA ZŁÓW MI LUBY

 

Krokodyle to podstępne bestie! W wodzie leżą całkowicie zanurzone i jedyne, co wystaje nad powierzchnię, to oczy, które tak przerażająco świecą w nocy. Gdy wychodzą na powierzchnię, otwierają pyski, zastygają w bezruchu i czekają, aż ofiara sama wejdzie im do gardła lub znajdzie się w odpowiedniej odległości. Choć wydają się bardzo powolne, to przez cały czas kumulują w sobie energię, aby zaatakować w odpowiednim momencie, szybciej niż mrugnięcie okiem. Tutejsze okazy na szczęście nie przekraczały wielkości 2,5 metra, przez co mogłem chodzić spokojnie. Ich liczba i żarłoczność skutecznie przyczyniają się do wymierania młodych kapibar, przez co od czasu do czasu podejmuje się decyzje o zmniejszeniu krokodylej populacji.
Pewnego dnia poszedłem na połów piranii. Wędkę w Wenezueli zastępuje kawałek drewna, a kołowrotek – ludzkie dłonie. Na końcu żyłki nawinięty jest haczyk, jednak prawdziwy „haczyk” w łowieniu tych ryb polega na zabezpieczeniu się za pomocą kawałka metalu przed przegryzieniem cienkiej żyłki. Montuje się go bezpośrednio przed haczykiem. Nakłuwamy kawałeczek świeżego mięsa, wrzucamy do wody i czekamy na zdobycz. Piranie są bardzo szybkie, trzeba mieć dobry refleks i reagować na najmniejsze pociągnięcie żyłki. Ledwo wrzuciłem przynętę do stawu, a chwilę później już nic nie było. I tak kolejne dziesięć razy.
W pewnym momencie jednak coś złapałem. Początkowo myślałem, że zaplątałem się w podwodną trawę, jednak po chwili trawa zaczęła ciągnąć i uzmysłowiłem sobie, że musi być to coś wielkiego. Żeby nie zerwać żyłki, jak najostrożniej przyciągałem rybę w swoim kierunku, ale jej siła była tak duża, że żyłka paliła mi palce. Po kilkuminutowej walce dopiąłem swego i okaz zaczął powoli wynurzać się z wody. Najpierw wyłonił się pysk, później oczy i na sam koniec potworny uśmiech. To nie była ryba. To było największe zaskoczenie, które przytrafiło mi się w Ameryce Południowej. Złowiłem krokodyla! Nikt przecież nie powiedział, że się nie da.

 

MISTRZ DRUGIEGO PLANU

Mrówkojada trudno spotkać, bo żeruje w nocy, a w dzień śpi. Zwierzęta te mogą być niebezpieczne, bo choć nie mają zębów, wykształciły potężne pazury, którymi rozgrzebują termitiery.

POZA Z GADEM

Dusiciele są powolne – człowiek zdążyłby się wyplątać, zanim anakonda by go oplotła.

KANDYDAT DO DARWINA

 

Minął tydzień. Widziałem już w zasadzie wszystko, do pełni szczęścia potrzebowałem jedynie ujrzeć mrówkojada. Te zwierzęta są trudne do obserwacji, bo śpią w dzień, a buszują w nocy. Niektóre z nich wstają wcześniej i widać je przed zachodem słońca, inne kładą się spać nieco później i do swojej skrytki wracają chwilę po wschodzie. Żeby zobaczyć takiego z satysfakcjonującej odległości, trzeba mieć dużo szczęścia.
Dzień zapowiadał się zwyczajnie, szedłem wyjazdową drogą, aż tu nagle mrówkojad wybiegł z krzaków i przeszedł przede mną tak blisko, że mogłem zajrzeć w jego mętne, fioletowe oczy. To zwierzę jest najpiękniejsze na świecie! Wielkością przypomina dużego zgarbionego psa, ma długi zakrzywiony pysk, a połowę jego rozmiaru stanowi ogon przypominający liść palmy. Gdy tylko usłyszał moje kroki, zerwał się do ucieczki. Dogonić go nie sposób, udałem się więc na posiłek. Miałem podstawy sądzić, że będzie nadal w pobliżu, toteż chwilę później zabrałem się za poszukiwania śpiącego już mrówkojada.
W zaroślach po kolana dotarłem do lekko wydeptanej ścieżki. Skręciłem w kierunku, w którym pochylała się trawa, i dotarłem do kilku ogromnych mrowisk. Obszedłem je dookoła i udało mi się znaleźć dalszy ciąg drogi, która tym razem na dobre urwała się w gęstych krzakach. Przez gałęzie zobaczyłem zwiniętą owłosioną kulkę. Udało się! Tygodniowe poszukiwania dobiegły końca. Zacząłem robić zdjęcia, a zwierzę się obudziło. W odległości metra posiedziałem przed nim bez ruchu przez 15 minut i długi pysk powędrował z powrotem pod palmowy ogon, a ja ulotniłem się, żeby opowiedzieć pracownikom farmy o swoim wyczynie. Oni wszyscy próbowali mi wcześniej pomóc, dawali wskazówki, jednak zawsze bezskutecznie.
Gdy usłyszeli, co zrobiłem, zaczęli się śmiać z niedowierzania, a jeden z nich powiedział: – Mrówkojady to zwierzęta drapieżne. Małe pazurki wystające z przednich łap to tylko przykrywka. Pod nimi znajdują się szpony, które zazwyczaj służą do rozgrzebywania mrowisk i na pierwszy rzut oka są niewidoczne, bo zwierzę na nich chodzi. W momencie gdy poczują się zagrożone, skaczą na ofiarę, obejmują ją, wbijają szable w plecy, a z takiego uścisku raczej byś się już nie uwolnił.
Gdy w głowie zacząłem przetwarzać, co się stało, dopowiedział, że mają długi jęzor, który mogą wprowadzić do nosa i tą drogą zaatakować mózg i zabić. Wciąż w szoku, już nie rozumiałem, czy to był żart, czy prawda. Wiedziałem jednak, że miałem sporo szczęścia. Byłbym pewnym kandydatem do nagrody Darwina...
W Hato el Peñalero spędziłem 10 dni. Oprócz wymienionych przygód na swojej drodze napotkałem jeszcze stada dzikich kapibar i obserwowałem, jak kilku kowbojów prowadzi sznur kilkuset krów na szczepienie. Podziwiałem przepiękne wschody i zachody słońca, po których w oddali następowały intensywne wyładowania atmosferyczne, bardziej ekscytujące niż sławne Relampago del Catatumbo na jeziorze Maracaibo.
Gdy wyjeżdżałem, wszyscy pytali, kiedy wrócę. Wenezuela miała być niebezpieczna, a ludzie okazali się życzliwi i niesamowici. Swoją postawą zaprzeczyli temu wszystkiemu, czego tak bałem się, gdy przekraczałem granicę tego kraju.