Od niepamiętnych czasów górzysta wyspa Mindoro była domem Mangyanów – ośmiu plemion, które zaskakująco niewiele łączy. Jednym z nich są Irayowie, którzy żyją na północno-zachodnim skraju wyspy. W wiosce Tambaricay, kropeczce na ich terytorium, mieszkańcy nadal boją się leśnego demona, a awanturników zakuwają w dyby. I to kwadrans piechotą od drogi krajowej.
By dotrzeć do Tambaricay, trzeba przekroczyć w bród rzekę, a następnie dojść na skraj szerokiej, kamienistej doliny – tam, gdzie płynie górski strumień, a trzydzieści chat malowniczo wspina się na zielone zbocze. Strzechy z długich źdźbeł kogonu, ściany z desek i bambusa, drewniane przyrządy – wszystko jednolicie płowe. Wici dyniowatych roślin płożą się po dachach i płotkach. Wszędzie snuje się spokój. Tylko blaszane słupy elektryczne mącą organiczny pejzaż. Prąd popłynie w nich dopiero kilka miesięcy po moim wyjeździe.
W ciągu dnia większość mieszkańców uprawia poletka na wyżynach. Reszta chowa się przed skwarem lub krząta wokół domu. Psiaki i prosiaki mlaskają nad korytkiem z miąższem i mlekiem kokosowym, wyraźnie zadowolone. Rico, który w zastępstwie kapitana wioski zgodził się na mój pobyt, uprzedził: – Będziesz nas onieśmielał. – Z początku miał rację, ale dystans między nami szybko zniknął. Już po kilku dniach nazywano mnie biamay, czyli wujek.
Dostępny PDF
FALUJĄCA PRZESTRZEŃ
Zanim Mangyanowie zaczęli powracać na stałe w doliny, takie widoki oglądali każdego dnia. Dziś mieszkańcy Tambaricay mają tu obozowisko. Wycinają szpalery wśród traw i obsadzają górskie zbocza drzewami.
ZIELONA PUŁAPKA
Gałązki uszczelniają kamienną tamę, która osuszy odnogę strumienia. To mnóstwo pracy, nawet w deszczu, dla zdobycia kilku rybek i miski słodkowodnych krewetek.
MINDORO BULLS
Nawet po całym dniu pracy w górach nie brakuje energii do gry w koszykówkę. Także na Mindoro ta rozrywka „ludzi z zewnątrz” przyjęła się na dobre.
PLEMIĘ STĄD I LUDZIE Z ZEWNĄTRZ
Niegdyś Mangyanowie, wypierani przez osadników z Europy i Tagalów napływających z sąsiedniego Luzonu, zaszyli się w głębi gór. Dopiero niedawno pierwsi gospodarze tej wyspy zaczęli powracać w doliny, często za namową misjonarzy. Tubylców znów połączyły z resztą relacje drobnego handlu, a także edukacji i pracy najemnej. Dzięki temu Irayowie oprócz własnej mowy znają tagalski, urzędowy język Filipin. I dzięki temu się rozumieliśmy.
Ludzie z miasteczka niewiele wiedzą o mieszkańcach wiosek, których dachy widać nierzadko z głównej szosy. Mówią o nich dobrze, ale nie są pewni, czy dociera do nich cukier lub kawa. I na wszelki wypadek radzą, żebym uważał, co będę pił, bo łatwo dać się otruć. W Tambaricay z kolei o wszystkim, co spoza plemienia, mówi się, że jest „z zewnątrz”. Mimo życzliwej neutralności i regularnych kontaktów podział my – oni jest wyraźny. W języku Irayów słowo iraya znaczy po prostu człowiek – może to zbieg okoliczności, a może znak, że świat innych ludzi niewiele ich obchodził.
Poznani Mangyanowie rzadko nazywają siebie w ten sposób. Identyfikują się przede wszystkim poprzez konkretną przynależność plemienną. Naturalna bariera gór sprawiła, że poszczególne plemiona różnią się w wielu aspektach, nie wykluczając języków i odcieni skóry. Nawet w bratnich wioskach mogą powstać odmienne zwyczaje i moda. Na przykład pomocnicy z dalszych osad nosili w uchu starannie obrobione patyczki: grubszy i cieńszy, jeden nad drugim. W Tambaricay nikomu by to nie przyszło do głowy. Sporo słyszeli o swoich pobratymcach. Wiedzą, że Bangonowie z centrum Mindoro od dziecka ćmią tytoń w fajce, jednak z równym przekonaniem powtarzają obiegowe opinie i mity na temat najbliższych sąsiadów.
– Mówię ci, że Alanganowie mają ogony! – debatowali żywo któregoś wieczoru. Tę legendę prawdopodobnie rozprzestrzenili obcy, którzy widząc gołe postacie przepasane materiałem zwisającym z tyłu do łydek, mówili o ogonie. Z najpopularniejszym atrybutem Mangyanów – starym sylabicznym alfabetem, którym plemię Hanunuo zapisuje wiersze na bambusowych tubach, nigdy się nie zetknęli. Patrzyli z zaciekawieniem, jak z notatek kreślę kijkiem na ziemi swoje imię. A potem z zapałem zabrali się do zapisywania własnych imion, jakby odkryli utraconą cząstkę własnej historii.
ROBOTY LEŚNE
W wiosce mieszkałem u ate Ailyne. Ate, dosłownie: starszej siostry. Pierwszego dnia wróciła skądś wozem zaprzężonym w bawoła i wysiadła pod różową parasolką, niczym księżniczka z egzotycznej baśni. Kilka dni przekomarzała się, przekonując, że nawet struganie wiórków kokosowych to dla mnie za duży wysiłek. Potem jednak ruszaliśmy razem do pracy, nawet w strugach deszczu. Tak powstawała tama odcinająca odnogę rzeki, budowana z ciężkich kamlotów i gałązek. Pozwala osuszyć dno i wybrać drobne ryby i krewetki, choć to niełatwe zadanie: trzeba zaglądać pod kamienie i toczyć pojedynek na kamuflaż, spostrzegawczość i refleks. Wystarczy też ułożyć płasko kosz i przepuścić przez niego strużkę wody, a krewetki same wgramolą się do środka.
Zbieranie manioku również wymaga nieco siły – żeby wyciągnąć rozgałęzione bulwy – i techniki – żeby ich nie połamać. Gdy wykopuje się brunatne korzenie, uwalnia się przyjemny zapach ziemi, a czasem także poirytowane mrówki. Liście manioku, które na Madagaskarze ubija się na aromatyczną papkę do potrawki ravintoto, zgniją tutaj na poletku. Część bulw schrupią świnie w leśnym chlewiku. Reszta wróci do wioski, wraz z porcją grubych pędów bambusa i mięsistymi, kwaskowatymi owocami santolu. Dla Irayów las nie jest wyzwaniem. Jest spiżarnią i altaną.
Od niedawna na zlecenie władz mieszkańcy wioski sami zalesiają wyższe partie gór. Zakładają kosze z sadzonkami i ruszają w półtoragodzinną drogę do obozowiska, które powiększają w razie potrzeby. Budowa konstrukcji z drewna jest dla Irayów całkiem intuicyjna. Maczety pracują, kije stukają. Godzina, półtorej i kończą wiatę, pod którą będzie obozować kilka osób. Podział pracy jest jasny: jedni szykują drewniane tyczki, inni wkopują drzewka. Jeszcze inni wycinają szpalery wśród falujących traw. W ciągu jednego przedpołudnia potrafią przeciąć całe zbocze!
Po całodziennym wysiłku wciąż mają dość energii, żeby dla zabawy siłować się na ręce albo grać w kosza, jeśli wrócą na noc do domów. Wówczas nazajutrz przyniosą z doliny warzywa na obiad, które uzupełnią choćby o boczniaki zabrane na starych, próchniejących pniach. W przerwie zbierają też leczniczą korę drzew i wykopują jadalne kłącza. Potem dla odpoczynku wdrapują się na wysokie gałęzie rozłożystego drzewa i odpoczywają jak pantery, o których pewnie nigdy nie słyszeli. Nikt w obozie się nie kąpie, bo zdobycie baniaka wody to półgodzinna harówka. Do leśnego źródła wiedzie ścieżka tak stroma, że bez chwytania się rosnących drzew można nieraz pokoziołkować w dół.
KASZMIROWE WZGÓRZE
Kolejne wzgórze i kolejne pęki sadzonek drzew kaszmirowych. Za każdy dzień pracy rząd zapłaci 100 peso na głowę. To równowartość ośmiu złotych lub dwóch i pół kilograma ryżu.
STRZECHA GÓRĄ!
Niewielkie obejścia i chaty, drewniane i bambusowe – u Mangyanów wciąż dominuje tradycyjna architektura, a blacha rzadko zastępuje kogonowe strzechy.
ZDROWY UŚMIECH
Szczery, szeroki i czerwony. Wspólne żucie betelu wzmacnia więzi i zęby, choć trwale odbarwia szkliwo.
PTASZYDŁO CZYHA
Jeszcze niedawno Irayowie wynosili zmarłych z wioski i przywiązywali ich u podstawy drzewa. Dziś chowają ich w lekkich skrzynkach. Kiedy zaproponowałem pójście na cmentarz, przy stole u ate Ailyne zrobiło się cicho. – Nie ma tam nic do oglądania, bracie. Groby się pozapadały, zniknęły w zaroślach. Nawet nie ma do nich ścieżki – wyjaśniała ate, spuszczając wzrok. Długo próbowała mnie zniechęcić, aż wreszcie powiedziała wprost: – Nie możesz tam pójść, bracie. Tam mieszka Ibun, Ptaszydło.
Ptaszydło zawsze czyha nieopodal zmarłych, których wyczuje z daleka, dlatego wyznaczenie nowego miejsca na cmentarz niczego nie zmieni. Dopóki nie poszedłem oglądać grobów, byłem bezpieczny, bo Ptaszydło mnie nie poznało. Gdybym się jednak upierał, niewykluczone, że zaatakowałoby mnie i wygryzło mi ranę na czole. Jeśli nie od razu, to za jakiś czas. Może w nocy, kiedy bym spał, tłumaczyła nieco speszona ate, podejrzewając, że będę się z nich śmiał.
W końcu zgodził się mnie zabrać mąż ate Ailyne. Na zboczu, w którym gdzieś krył się cmentarz, między poletkiem a pasmem lasu rosło złowieszcze drzewo balite, inaczej figowiec dusiciel, spływający do ziemi firaną podporowych korzeni. Jak zastygły stwór, który otworzy ślepia pod osłoną nocy. Wiele ludów wierzy, że to schronienie złych duchów. Weszliśmy jednak śmiało w rzadki las. Prawie przeoczyłbym pierwszy grób. Mogiły faktycznie się pozapadały. Krzyż osiadł w ziemi aż do poprzecznej belki, a drewniana pokrywa zrównała się z gruntem. Na każdej z płyt w rozpadających się nylonowych workach leżały ubrania zmarłego. Irayowie zabierają je przede wszystkim po to, żeby ich widok nie potęgował smutku najbliższych. Pogrzebowi nie towarzyszy rozbudowana ceremonia. U większości ludów śmierć w rodzinie oznacza ogromne wydatki na mięso, nierzadko na całego bawoła. Tutaj jednak wychodzi się z założenia, że wszystkim będzie łatwiej, jeśli po pogrzebie każdy wróci do siebie. – I tak nikt nie jest w nastroju na świętowanie. To by było wymuszone – wyjaśniał mi Rico.
Wieczorem w wiosce zgasły już wszystkie drobne światełka. Psiak i prosiaki ułożyły się bok w bok i spały. Ja też zaległem w hamaku w chacie ate Ailyne. Aż nagle w nocy wybudził mnie dziwny odgłos. Nadlatujący i zanikający... Jak stado kaczorów kwaczących przez megafon... A może to... Ptaszydło?! Za dnia się wyjaśniło: były to ropuchy. Żyją tam licznie, nie niepokojone. Dzięki goryczy ich mięsa mogą czuć się bezpiecznie. Smaczne żaby nie miałyby tyle szczęścia.
ŚLIMAKI WAPNIAKI
W ogniu muszle ślimaków zmienią się w apog, wapno niezbędne do żucia betelu. Można je dziś kupić za grosze w miasteczku, dlatego rzadko jest wyrabiane własnoręcznie.
CHODŹCIE, CHODŹCIE DO TOMECZKA!
Wystarczy przepuścić strużkę wody przez leżący kosz, a krewetki same wgramolą się do środka.
BETEL I DYBY
Owoc palmy arekowej, czyli orzech betelowy, to nieodłączny towarzysz życia Irayów. Widać to z daleka po czerwonych zębach – u tych, którzy je szczotkują, i po czarnych – u pozostałych, którzy żuli już za nastolatka. Betel barwi, ale i wzmacnia szkliwo, stąd niewielu szczerbatych w wiosce. Wzmacnia też więzi. Żadna przerwa w pracy ani rozmowy wypełniające wolny czas nie odbywają się bez spluwania czerwonawej śliny na ziemię.
Gryz twardego, gorzkiego orzecha i szczypta wapna zawinięta w liść betelu (to całkiem inna roślina, gatunek pnącza spokrewnionego z pieprzem). Im więcej orzecha w stosunku do wapna, tym głębsza czerwień. Każdy ma swoją paczuszkę i chętnie dzieli się z resztą brakującymi składnikami. Któregoś dnia też dostałem własny zestaw. Według tradycji i czysto po ludzku – był to znak pełnej akceptacji. Składniki przynoszone są z miasteczka, jednak w razie potrzeby nawet wapno da się wyrobić – z muszli ślimaków. Muszle wystarczy umyć i zakopać w rozżarzonych węglach, a następnie przełożyć, choćby do bananowego liścia, i zwilżyć. Wtedy wapno traci ślimaczy kształt i zmienia się w proszek. Żując i plując (tfu!), słuchali chętnie o Aytach mieszkających w górach na sąsiednim Luzonie (tfu!) i tym, jak wprawnie łowią krewetki gołymi rękami. Żując, kręcili głowami z dezaprobatą na wieść o ogłuszaniu ryb prądem z baterii noszonej na plecach. – To nie w porządku – mówili zgodnie. Tfu!
Alkoholu nie piją, bo jeszcze ktoś zacznie się awanturować, a wtedy... Wtedy zakuwają delikwenta w dyby, które stoją przed świetlicą, obok niewysokiego awokado. Trzymają go wówczas przez dobę, o manioku i wodzie. Jeśli się nie poprawi, następna kara będzie dłuższa i połączona z okładaniem kijami. Ostatni przypadek był właśnie za pijaństwo. Wymierzanie sprawiedliwości według tradycyjnych reguł jest legalne na ziemiach plemiennych, a dyby to całkiem łagodny środek. Tutaj, a także wśród plemion Lumad na Mindanao, praktykuje się sądy boże, które potrafią być okrutne. Jednym z nich jest wyciąganie kamyka z dna beczki pełnej wrzątku. Inne formy sądów mogą zakończyć się śmiercią oskarżonego. I państwu nic do tego.
Irayowie z Tambaricay to społeczność z pogranicza dwóch światów. Nie chodzą już w materiałowych przepaskach, które mogą zniknąć prędzej niż legenda o ogonach, którą zrodziły. Nie przeganiają obcych, jak płochliwi Tawbuidowie z pobliskich gór, i coraz mniej obawiają się żyjących w lesie duchów. Są już po prostu mniej egzotyczni i przez to, w pewnym sensie, mniej ciekawi. Prezentują jednak optymistyczny scenariusz dla tych, których nieuchronna modernizacja dopiero dosięgnie.
Rozważnie wybierają kawałeczki tego, co podsyła im nowoczesność. Nie są już izolowanymi poczciwcami, za to świadomie zachowują plemienne wartości, które uważają za lepsze. Żyją harmonijnie, bez konfliktów i patologii. Bez hałaśliwego videoke, picia i pękatych brzuchów, jak u wielu „ludzi z zewnątrz”. Śmiecą mało i dbają o środowisko. Dobrze sobie radzą z garstką pieniędzy, zresztą gdyby musieli, w ogóle daliby bez nich radę. Choć całe życie spędzają w wąskim gronie, nie nudzą się sobą. Każdego wieczoru wesoło gawędzą przy kawie albo robią zrzutkę na paliwo do wspólnej prądnicy i na jedynym telewizorze odtwarzają stare filipińskie wariacje na temat Rambo lub Zorro. A ile przy tym radości!
Gdy opuszczam Tambaricay, wiem, że zostawiam za plecami wioskę szczęśliwych ludzi. I przyjaciół, do których szczerze chciałbym kiedyś wrócić.