Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2016 na stronie nr. 28.

Tekst i zdjęcia: Krystyna Roszak,

Złoty ząb, czarne słońce


Na spragnionych egzotycznych doznań czeka tu mnogość agencji turystycznych, które organizują wyprawy w głąb parnej, tętniącej życiem gęstwiny. Karaibskie wybrzeże Gwatemali, wciśnięte pomiędzy linie brzegowe Belize i Hondurasu, warto jednak odwiedzić nie tylko z uwagi na rozmaitość przyrodniczą, rajski klimat i doskonałe owoce morza. Jeśli zagłębimy się w codzienność mieszkańców, przyjdzie nam odkryć, w jak barwny skrawek świata trafiliśmy.

Do Livingston nie dociera żadna droga lądowa. Motorówki przywożą mieszkańców z zakurzonego, nieciekawego portu Barrios. Turyści zwykle wybierają drugą drogę – dłuższą, znacznie bardziej malowniczą i romantyczną przeprawę Słodką Rzeką (Rio Dulce, która w Livingston miesza swoje wody z falami Morza Karaibskiego) i przez potężne jezioro Izabal (największy zbiornik Gwatemali, otoczony gęstym lasem tropikalnym).

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

GIFITI U MARCOSA, TAPADO U MARII

 

Jeśli na przystani w Barrios usłyszymy obco brzmiącą mowę i doskonałe reggae, a ktoś o czekoladowej twarzy pozdrowi nas uśmiechem, to znak, że właśnie spotkaliśmy Garifuna. To ciemnoskórzy mieszkańcy tych ziem, fascynująca i nieliczna grupa etniczna, która zamieszkuje głównie wyspy Belize i Hondurasu. Black Garifuna, w odróżnieniu od swych białych pobratymców, mają nie tylko geny Karaibów i pochodzących z Wenezueli Arawaków, ale także potomków czarnych niewolników, którzy – wedle jednej z hipotez – znaleźli schronienie na karaibskiej wyspie Bequia po zatonięciu statku w 1675 roku i na drodze krzyżowych małżeństw zbudowali nową, młodą grupę etniczną. Livingston to jedyne miejsce w Gwatemali, gdzie można ich spotkać i na własne oczy ujrzeć iście karaibski styl życia – ubogi i prosty, nadgryziony nieestetyczną niedbałością, a przy tym przesycony słońcem, pogodą ducha, radosną bezczynnością w cieniu palm lub na krawężnikach i sporą ilością zakazanej roślinności, którą pali się tu chętnie i powszechnie.
Jest w karaibskiej rzeczywistości coś, co komponuje w doskonały zestaw malowaną na błękitno zardzewiałą blachę i ręcznie pisane szyldy z idealnie czystym niebem, drewnianymi dłubankami, czarnoskórym starcem z maczetą i szumem oceanu. Wzdłuż plaży – wąskiej, ocienionej palmami i poprzecinanej kadłubami drewnianych długich łodzi – stoi kilka niepozornych bud, gdzie toczy się życie towarzyskie. To tu można dostać najmocniejsze gifiti, czyli lokalny trunek-nietrunek, lekarstwo na wszelkie dolegliwości, ale i zarazem niebezpieczną mieszaninę gorzkich ziół, korzeni i lokalnego rumu.

 

BYLE DO ZMROKU

Życie codzienne Garifuna to kolory i cień palm. A po zmroku budzą się bębny i zmysły.

DO YOU SPEAK GARIFUNA?

Starsi mieszkańcy chcą, by dzieci mówiły w języku garifuna. Nie wiadomo jednak, jakie będzie Livingston kolejnego pokolenia.


Marcos w czapeczce Barcelony i brudnym podkoszulku tłumaczy, że gifiti stosowane z umiarem, po naparstku dziennie, leczy choroby żołądka, płuc, migreny, dolegliwości kobiece i zbawczo wpływa na potencję. W nadmiarze – wręcz przeciwnie – uzależnia i niszczy układ odpornościowy. W przykurzonych ciemnych butelkach po whisky kryje się więc tajemnica zdrowia i choroby. Ale i innych tajemnic nie brak w tych zaułkach i podwórzach ukrytych za płotami z blachy falistej.
Maria ma koło czterdziestki, piękne, gęste włosy splecione w warkoczyki, idealnie czekoladową skórę i posturę taką, że można by wyciąć z niej ze trzy zażywne matrony. W uszach i w nosie lśnią kolorowe plastikowe ozdoby. Połyskuje też złoty ząb, a raczej pozłacany – oznaka statusu i ogólnie panującej mody. Maria mówi płynną angielszczyzną, jest więc trójjęzyczna jak większość Garifuna. Wychowała się w Belize, jako dwulatka oddana pod opiekę ciotce. Wróciła do Livingston, by prowadzić restaurację. Gości ma niewielu, zatem nie spieszno jej, gdy przygotowuje swoje specjalności: daje nam lekcję prawdziwego slow food i opowiada przy tym, jak rozróżnić dojrzałe platany od zwykłych bananów, kiedy ścinać kokosy i w którym momencie wrzucić kraby do bulgoczącego już mleka kokosowego, by ich mięso było idealnie miękkie. Tapado, przedmiot narodowej dumy Garifuna, stanowi doskonałą wypadkową smaków poprzez połączenie słodyczy miąższu kokosa z dopiero co złowionymi owocami morza, smażonymi zielonymi bananami i orzeźwiającą kolendrą.
Kuchnia Marii to przedziwna przestrzeń: zadymiona, pełna niepotrzebnych gratów, piętrzących się stosów naczyń i bananów, brudnych i zardzewiałych patelni, narzędzi niewiadomego przeznaczenia i plastikowych misek pełnych rozmaitych produktów. Spod dziurawej pokrywki łypie okiem srebrzysta ryba. W wielkim drewnianym moździerzu parują ugotowane korzenie jukki, a z zatłuszczonych głośników dobywa się karaibska salsa. W smaku tapado można przepaść bez reszty, a potem wyciągnąć się w hamaku pod potężnym figowcem i patrzeć, jak siedmioletni synek Marii uczy maleńkiego szczeniaka picia wody ze starej puszki po fasoli.

 

 

ZŁAMANE SERCE PHILIPPE’A

 

Jest południe. Główna arteria miasteczka, która wiedzie z portu na przeciwległe wybrzeże, przysnęła nieco po porannym gwarze, czynionym co dzień przez sprzedawców dojrzałych mango, bransoletek z muszelek, kokosowego chleba, wody mineralnej w plastikowych torebkach i frijoles – pysznej pasty fasolowej. Teraz ukryli się w cieniu plandek osłaniających ich sklepiki przed palącym karaibskim słońcem. Ucichło brzęczenie tuk-tuków, tych upartych i wszędobylskich trójkołowych much. Psy, pozbawione energii, wylegują się pod murami. Betonowy, pomalowany wściekle żółtą farbą budynek szkoły opuszczają właśnie uczniowie o rozmaitym kolorze skóry – od głęboko czekoladowego po zupełnie jasny.
Philippe jest nauczycielem wolontariuszem. Dostaje od rządu szczątkową pensję. Uczy, jak mówi, życia – czyli wszystkiego po trochu. Matematyka, angielski, hiszpański, przyroda. Uczy też języka garifuna, z całego serca pragnie uchronić go od zepchnięcia w cień hiszpańszczyzny. A serce ma złamane. – Dzieci zaczynają naukę w wieku pięciu lat – opowiada. – A kiedy kończą? Zwykle nie kończą – prycha gorzko i wzrusza ramionami.
Ten gest, choć prawie niezauważalny, niesie taki ładunek smutku, że chcąc nie chcąc przysiadam się bliżej. W całej postaci Philippe’a, sposobie poruszania ustami, białej bliźnie na dolnej wardze, monotonnym i szemrzącym tonie głosu jest coś, co przyprawia o dreszcz. Coś ze smutku tropików, o którym pisał Lévi-Strauss, zaciętość przemieszana z rezygnacją, łagodna i bezczynna niezgoda na świat, w którym żyje. – Nawet gdy dzieciaki dotrą do ostatniej klasy, nie ma tu dla nich możliwości rozwoju. Żadnych perspektyw, dalszej edukacji. Jeśli nie wyjadą do Stanów, zostają tutaj, palą to, co zakazane, piją. Piją dużo. Pracują, gdzie popadnie. – Philippe na radosną palmową bezczynność się nie godzi. Chce, by Garifuna znów przejęli inicjatywę, by żyli godnie, a nie zepchnięci w podświadomość miasteczka.

 

CZŁOWIEK Z BLIZNĄ

Nauczyciel Philippe nie godzi się na zastaną leniwą rzeczywistość. Próbuje walczyć o kulturę swojego narodu.

BARWY SZCZĘŚCIA

Pod karaibskim słońcem i w cieniu palm prowizoryczna estetyka nie razi. Przeciwnie: przyciąga.

Livingston jest wyraźnie podzielone – wzdłuż głównej arterii osiedlili się bogatsi potomkowie Hiszpanów, a część należąca do Garifuna ciągnie się powyżej plaży. Gdy wejdziemy między zabudowania, znajdziemy się nagle – choć to literacki banał – w innym świecie, gdzie nie pojawiają się blade twarze turystów. Palmy i oszałamiająco głęboka zieleń otaczają kolorowo pomalowane, zaniedbane obejścia, pełne kur, psów, ścieków i złomu, i tych wąskich ścieżek, których ujście znają tylko ci, którzy chadzają nimi co dzień. Plątanina skrótów, zakrętów i murów, wśród których bawią się dzieci o włosach zaplecionych w misterne warkoczyki, a otyłe starsze kobiety w fartuchach sprzedają yucca bread, kleistą substancję o zaskakująco interesującym smaku.

 

 

PAINT IT BLACK

 

Jeśli trafimy do Livingston w maju, będziemy świadkami energetycznych obchodów Dnia Świętego Izydora. Wiedzeni dźwiękiem bębnów, z pewnością trafimy na rozgrywające się po zmroku taneczne widowisko. Oświetleni przez słabe uliczne lampy bębniarze dają popis najwyższej sztuki perkusyjnej. Energia i rytm zdają się potrząsać brukiem nie mniej niż krągłymi biodrami tancerek.
Sztuka tańca punta opiera się na doskonałej izolacji miednicy i pośladków. Garifuna nie ustępują pod tym względem diwom brazylijskiego karnawału. Im więcej ciała, którym można potrząsać, tym lepiej. Dziewczęta bez skrępowania podążają za rytmem bębnów, a wraz z nimi ich obfite piersi i biodra, pasiaste spódniczki, złote kolczyki i kiczowate torebki. Nasze blade, po europejsku szczupłe i statyczne sylwetki giną w tym karnawale cielesności, radosnej energii, autentycznej i niewymuszonej świadomości ciała, którą każdy Garifuna ma chyba we krwi.
Wczesnym rankiem procesja kolorowo ustrojonych tancerzy rusza z portu do kościoła, niosąc na barkach podobiznę Świętego Izydora, który, choć byle jak pomalowany, zdaje się bawić równie dobrze, rozkołysany pośród dreadów, warkoczyków, kraciastych sukien, pstrokatej biżuterii i palmowych liści. Wieczorem młodzieńcy ruszają zaś na podbój betonowego parkietu jedynej w mieście dyskoteki na wybrzeżu i przy dudniących dźwiękach zachodnich hitów wychylają kolejne piwa kupione w zakratowanym sklepiku za trzy quetzale (złoty pięćdziesiąt).
Na maleńkiej skalistej wyspie wznosi się biały, lśniący w słońcu posąg czegoś, co z daleka wygląda jak grecki Posejdon lub nieudana Statua Wolności. Pytam Philippe’a, co to takiego. – I don’t know, but they should paint it black.