Poranek na El Alto. Przylecieliśmy właśnie na jedno z najwyżej położonych międzynarodowych lotnisk pasażerskich na świecie – ponad 4000 m n.p.m. Widok po wyjściu z terminalu – ośnieżony sześciotysięcznik Huayna Potosi. Przed chwilą dowiedzieliśmy się, że samolot do położonej na nizinach miejscowości Rurrenabaque został odwołany z powodów technicznych. Zamiast 45-minutowego lotu czeka nas 17 godzin w autobusie... Bienvenidos a Bolivia!
Było nas dwóch. Piotrka poznałem 15 lat temu w harcerstwie. Odkąd pamiętam, był dla mnie autorytetem w wielu sprawach i przede wszystkim przyjacielem. Spędziliśmy razem wiele tygodni na górskich wędrówkach, dwa lata wcześniej weszliśmy razem na Kazbek w Gruzji. Tym razem celem naszej wyprawy był spływ rzeką Madidi w Parku Narodowym Madidi – prawdopodobnie najbardziej zróżnicowanym biologicznie obszarem na ziemi i jednym z najtrudniej dostępnych miejsc dla człowieka. Na zajmującym prawie 19 tysięcy kilometrów kwadratowych obszarze doliczono się ponad 1200 gatunków ptaków i prawie 300 gatunków ssaków. Cały czas odkrywane są tam nowe, endemiczne zwierzęta.
Rzeka Madidi rozpoczyna swój bieg w samym sercu parku i po pokonaniu 500 km wpada do rzeki Beni. Postanowiliśmy dotrzeć jak najbliżej jej źródeł, zbudować tratwę i spłynąć nią możliwie jak najdalej.
Dostępny PDF
HYDROBUDOWA
Do budowy tratwy wykorzystano balsę – najlżejsze drzewo świata. Belki najłatwiej powiązać ze sobą, gdy są zanurzone w wodzie.
Z TRUDEM PRZEZ BRÓD
Przez pierwsze kilka dni marszu wielokrotnie trzeba było przekraczać rzeki. Ciężkie, 30-kilogramowe plecaki nie ułatwiały tego zadania.
MORPHO NA RENATO
Szacuje się, że w Madidi występuje ponad 120 tysięcy gatunków owadów. Na zdjęciu motyl z rodzaju Morpho, który przysiadł na głowie Renato.
MRÓWKI JAK POCISKI
Dotarcie nad Madidi nie jest łatwe. Oceniliśmy sytuację i doszliśmy do wniosku, że sami nie damy rady. Postanowiliśmy skorzystać z usług lokalnego przewodnika, który znał ten teren od podszewki – tak poznaliśmy Renato i jego syna Lasaro. Zrobiliśmy zakupy żywieniowe i sprzętowe na kolejne trzy tygodnie, które mieliśmy spędzić razem w selwie – południowoamerykańskim lesie równikowym. Z plecakami ważącymi po 30 kilogramów ruszyliśmy o świcie w kierunku miasteczka Ixiamas.
Na początku czekała nas pięciodniowa przeprawa przez góry Totumo. Przez pierwsze trzy dni szliśmy w górę rzek Tequeje i Yuama i przechodziliśmy wielokrotnie z jednego brzegu na drugi. Rzeki te mają charakter górski, więc często musieliśmy przeciskać się pomiędzy przybrzeżnymi skałami. Większość trasy prowadziła jednak przez gęsty las i nierzadko musieliśmy schylać się pod zwalonymi konarami lub pokonywać bagna.
Już od pierwszych chwil napotykaliśmy liczne zwierzęta – kolorowe ary przypatrywały nam się z pobliskiej gałęzi. Widzieliśmy też jedno z najgroźniejszych amazońskich zwierząt – mrówki z gatunku paraponera clavata. Ból po ugryzieniu przez tę mierzącą nawet 3 cm długości mrówkę został porównany do bólu od rany postrzałowej – stąd jej angielska nazwa bullet ant (mrówka pocisk). Z kolei lokalni mieszkańcy nazywają je buna lub veinticuatro – dwadzieścia cztery, ponieważ ból nie ustępuje ponoć przez dobę od ugryzienia. Postanowiliśmy nie sprawdzać na własnej skórze prawdziwości tych teorii – przed nami zrobił to już entomolog Justin O. Schmidt, który ból po ugryzieniu porównał do „chodzenia po rozżarzonych węglach z trzycalowymi zardzewiałymi gwoździami wbitymi w pięty”.
Prawdziwym problemem były meszki oraz pszczoły. Już pierwszego dnia naliczyliśmy po kilkadziesiąt ugryzień tych pierwszych. Z kolei pszczoły, zwabione zapachem wydzielanej przez nas wraz z potem soli, dosłownie wariowały i na każdym postoju obsiadały nas wszędzie, wciskały się do oczu i uszu, a także pod ubrania. Każdy z nas zaliczał przynajmniej kilka ukąszeń dziennie.
Marsz przez las równikowy wymaga niezwykłego skupienia. Cały czas trzeba uważać, gdzie stawia się kolejne kroki, aby przypadkiem nie nadepnąć na jadowitego węża. Podczas wspinaczki po stromym zboczu zawsze należy najpierw spojrzeć na drzewo czy lianę, której zamierzamy się złapać, aby sprawdzić, czy czasem nie jest najeżona kolcami. W takich warunkach wyostrzają się wszystkie zmysły, choć trzeba dodać, że w porównaniu z naszym przewodnikiem czuliśmy się często jak dzieci we mgle. To za sprawą Renato udało nam się podkraść do niedużego stada pekari. Gdy wyczuły naszą obecność, zaczęły uciekać – na szczęście. Przestraszone, mogą zareagować zupełnie na odwrót – atakiem, a wówczas pozostaje jedynie ucieczka na drzewo. To jednak nie koniec: pekari otaczają drzewo i ocierając się o nie, wytwarzają gazy, które mogą spowodować u nieszczęśnika utratę przytomności – jeśli spadnie, zostanie przez nie rozszarpany i pożarty...
TAPIR ANTA
Spokrewniony z koniem i nosorożcem tapir jest największym ssakiem lądowym w Amazonii. Na zdjęciu przedstawiciel gatunku Tapirus terrestris.
BÓL PO BULLET ANT
Paraponera clavata to mrówki osiągające 3 cm długości. Nazywane są pociskami, bo ból po ich ugryzieniu porównuje się do tego od rany postrzałowej.
W SUMIE CAŁKIEM SPORY
W rzekach Parku Narodowego Madidi doliczono się prawie 500 gatunków ryb. Wędkarzom trafiały się nawet kilkudziesięciokilogramowe sumy.
MAŁPY ZŁOTEGO PAŁACU
Piątego dnia osiągnęliśmy najwyższy punkt na trasie, z którego rozpościerał się wspaniały widok na niezmierzone połacie dziewiczej dżungli. Do Madidi już niedaleko i jeszcze tego samego dnia, po pokonaniu w sumie 50 km od początku trasy, dotarliśmy w końcu nad rzekę. Poziom wody uniemożliwiał jednak spływ, więc przez kolejne trzy dni maszerowaliśmy wzdłuż Madidi, aż dotarliśmy do miejsca, w którym łączy się z pierwszą większa rzeką – Florą. W jej górnym biegu prawdopodobnie żyją nieutrzymujący kontaktu z cywilizacją Indianie Toromona. Nasz przewodnik opowiedział nam, że kiedyś udał się na odległość kilku dni drogi w górę Flory, gdzie znalazł strzały i połamany łuk, wykonane w całości z naturalnych materiałów. Szybko zawrócił – być może nie chciał podzielić domniemanego losu norweskiego biologa Larsa Hafskjolda, który zaginął w Madidi w poszukiwaniu plemienia Toromona...
Głębokość Madidi w tym miejscu pozwalała w końcu na rozpoczęcie spływu. Cały dzień zajęła nam budowa tratwy z drewna balsy – najlżejszego na świecie. Ścięliśmy około 10 drzew, zerwaliśmy z nich korę i powiązaliśmy je lianami. Balsa jest jednocześnie jednym z najszybciej rosnących drzew – osiąga wysokość powyżej 20 m w przeciągu 10–15 lat, dlatego nasza wycinka nie była zbyt dużą ingerencją w ekosystem.
Kolejny dzień nad Florą spędziliśmy na odpoczynku i łowieniu ryb, które wraz z ryżem stały się naszym podstawowym pożywieniem. Niektóre okazy były naprawdę spore – szybko przyzwyczailiśmy się do widoku nawet kilkudziesięciokilogramowych sumów (największa ryba, którą złowiliśmy, miała ok. półtora metra długości). Staraliśmy się łowić tyle, ile uznaliśmy, że zjemy, więc wszelkie większe ryby trafiały z powrotem do rzeki. Oprócz sumów często wyciągaliśmy z wody pstrągi, yatorany i paku (rodzaj dużej piranii). Kilka razy, gdy przechodziliśmy przez rzekę, widzieliśmy również płaszczki. Za wędki służyły nam żyłki nawinięte na kawałek balsy. W trakcie jednego z połowów zdarzyła się pouczająca przygoda – podczas zdejmowania z haczyka niedużego suma kolec grzbietowy ryby przebił dłoń Piotrka. Akurat trafił na żyłę, więc musieliśmy szybko zatamować dość obfite krwawienie.
Wśród zwierząt, które do tej pory zdążyliśmy już zauważyć, znalazły się małpy sklasyfikowane przez naukowców dopiero w 2004 roku. Prawo do nadania nazwy nowemu gatunkowi zostało wystawione na aukcję. Zarobione w ten sposób ponad pół miliona dolarów przeznaczono na cele związane z ochroną parku, a zwycięzcą okazało się... kasyno Golden Palace z Las Vegas. Dlatego małpy te znane są pod angielską nazwą „GoldenPalace.com monkeys” (łac. Callicebus aureipalatii).
KRÓLEWSKIE POŻEGNANIE
Każdego dnia podróżnicy widzieli ślady króla dżungli, ale jaguar ukazał się im tylko raz – wyszedł na pożegnanie ostatniego dnia spływu.
WIELKA ŚWINIA WODNA
Kapibara wielka jest największym gryzoniem na świecie. Jej nazwa naukowa (Hydrochoerus hydrochaeris) oznacza świnię wodną.
CĘTKOWANY DUCH DŻUNGLI
W końcu rozpoczęliśmy upragniony spływ! Rzeka wiła się leniwie – średnia prędkość płynięcia nie przekraczała 3 km/h, a liczba meandrów powodowała, że praktycznie nie udawało nam się pokonać więcej niż 10 km w linii prostej jednego dnia. Napotkaliśmy jednak kilka bystrzy, przy pokonywaniu których od razu podnosiła się nam adrenalina. Raz nieomal wywróciliśmy tratwę, a cała załoga skąpała się w wodzie.
Byliśmy podekscytowani perspektywą zobaczenia kolejnych zwierząt. I rzeczywiście, przez następne dni z bardzo niedużej odległości widzieliśmy kapibary, wydry, aligatory, kajmany, liczne ptaki (m.in. ary, zimorodki, kolibry, kormorany, sokoły, wikłacze, różne gatunki czapli) i kilka gatunków małp (czepiaki, kapucynki, sajmiri, tamaryny i wyjce rude). Dwukrotnie udało nam się również zobaczyć tapiry, które przyłapaliśmy na beztroskiej kąpieli. Raz też w środku nocy tapir wtargnął w sam środek naszego obozowiska i obudził wszystkich. Cały czas nie opuszczała nas nadzieja na zobaczenie któregoś z dużych kotów – ich ślady pozostawione na piasku widzieliśmy każdego dnia.
Po kilku dniach spływu na moich stopach zaczęła się rozwijać grzybica, którą dodatkowo pogarszały otarcia. W takich warunkach bardzo łatwo o zakażenie. W pewnym momencie nie byłem w stanie nawet chodzić – kilkadziesiąt metrów od tratwy do obozowiska pokonywałem na czworaka. Niestety, poza talkiem, który dawał tylko chwilowe wytchnienie od bólu, w naszej apteczce nie znalazł się żaden środek przeciwgrzybiczny. Jakby tego było mało, miałem muszycę skórną – w nodze wykluła mi się pasożytnicza larwa muchówki. Zanim się zorientowałem i ją wyciągnąłem, zdążyła osiągnąć długość dwóch centymetrów.
Pierwotny plan wyprawy zakładał spłynięcie całej Madidi aż do jej ujścia do rzeki Beni. Niestety, na podstawie kalkulacji średniego pokonywanego dystansu doszliśmy do wniosku, że może zabraknąć nam kilku dni i możemy nie zdążyć na lot powrotny do Polski. Podjęliśmy decyzję o zakończeniu spływu przed czasem w obozowisku rybackim Puerto Serima. Jest to jedyne miejsce nad całą Madidi, do którego można dojechać samochodem (podobno w przyszłości ma tędy prowadzić droga do Puerto Maldonado w Peru). Problem w tym, że nikt z nas dokładnie nie wiedział, gdzie owe obozowisko się znajdowało, więc atmosfera zaczynała się robić trochę nerwowa.
Jedenastego i – jak się później okazało – ostatniego dnia spływu padło długo wyczekiwane przez nas hasło: „Jaguar!”. Jak na króla selwy przystało, zwierzę siedziało dostojnie na plaży i z brakiem zainteresowania spoglądało na przepływających 50 metrów od niego ludzi. Czuliśmy się tak, jak gdyby sam duch dżungli wyszedł nam na pożegnanie, by nagrodzić naszą dotychczasową wytrwałość tym niesamowitym widokiem.
Pod wieczór dotarliśmy do Serimy. Na szczęście przy brzegu stała zacumowana łódź, inaczej mielibyśmy ogromny problem ze zlokalizowaniem obozowiska. Spotkaliśmy też pierwszych od trzech tygodni ludzi. W tym miejscu, po przepłynięciu 250 km, skończyliśmy spływ Madidi z nadzieją, że jeszcze kiedyś tu wrócimy i go dokończymy.
Niestety, za jakiś czas może jednak nie być już do czego wracać. W zeszłym roku prezydent Boliwii Evo Morales wydał dekret, który umożliwia praktycznie nieograniczone wydobycie surowców naturalnych na terenach chronionych. Poza tym w planach są dwa duże projekty – droga, która ma przeciąć park i połączyć miasta Apollo i Ixiamas, a także budowa elektrowni wodnej, która może przyczynić się do zalania znacznej powierzchni parku. Nad Madidi gromadzą się czarne chmury.