Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2016 na stronie nr. 70.

Tekst i zdjęcia: Alicja Kubiak i Jan Kurzela,

Trudna przeprawa


Wstaliśmy bardzo wcześnie, bo musieliśmy zdążyć na prom. Chcieliśmy dostać się do Dakaru, a to była jedyna możliwa droga. Prom na rzece Gambia między stolicą państwa Bandżul a Barra, miastem portowym na drodze do Senegalu, kursuje codziennie od 7.00 do 21.00, ale rozkład nie istnieje. Gdybyśmy jednak wiedzieli, co nas czeka, nie spieszylibyśmy się tak.

Przecież nie można przewidzieć, ile czasu zajmie załadowanie promu, jaki będzie stan wody, czy wszystkie papiery będą w porządku, prawda? – usłyszeliśmy od pracownika portu. – Czasami nawet uda nam się wyruszyć w swój pierwszy rejs już około ósmej rano, ale nie wiemy, jak on będzie przebiegał, czy wszystko pójdzie sprawnie.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

TARGOWISKO RÓŻNOŚCI

Na przyportowym bazarze można kupić wszystko: od sprzętu gospodarstwa domowego po wyroby rękodzielnicze. To miejsce kolorowe, gwarne, ale i niebezpieczne dla nieostrożnych turystów.

NIEMODNA OFERTA

Mężczyzna handlował na promie odbiornikami radiowymi, pirackimi kasetami, płytami CD i DVD. Sprzęt, jaki proponował, pamiętał lata 90. W swojej ofercie miał również piłki dla dzieci.

BARRA BRAMA

Wyjście na ląd. Brama do stabilnego gruntu i spokojnego umysłu. Przerdzewiały prom pustoszał przez ponad 20 minut. Najpierw wychodzili pasażerowie piesi, potem wyjeżdżały auta osobowe, a na końcu ciężarówki i autobusiki.

 

KOLOROWE PANIE, SZARZY PANOWIE

 

Zaraz po śniadaniu udaliśmy się do portu. Jego brama przypominała wjazd na złomowisko lub wysypisko. Po górach śmieci spacerowały sępy i tylko bezpańskie psy potrafiły na chwilę poderwać je do lotu. Kupiliśmy bilety i zostaliśmy wpuszczeni na teren portu. Podjechaliśmy do miejsca, z którego odpływa prom, i ustawiliśmy się w kolejce. Przed nami stały już trzy samochody osobowe i dwie ciężarówki. Dowiedzieliśmy się, że prom nie wypłynął jeszcze z Barry, więc musimy cierpliwie czekać.
Na bramę, przez którą na prom wchodzili piesi, napierało coraz więcej osób. Tłum gęstniał z każdą minutą. Bardzo podobały nam się kolorowe stroje miejscowych kobiet. Były ubrane w finezyjne sukienki i spódnice ozdobione dużą ilością falbanek i koronek. Z daleka nie było widać plam i zabrudzeń, więc całość prezentowała się bardzo interesująco. Mężczyźni za to nosili szare, brudne koszule i spodnie, często poprute i z dużymi dziurami. Zupełnie nie mogliśmy zrozumieć tego kontrastu. Nie było mężczyzny, o którym można było powiedzieć, że jest przyzwoicie ubrany. Nawet wojskowi mieli bardzo zaniedbane mundury.
Po jakimś czasie dojrzeliśmy do tego, żeby rozprostować nogi. Chcieliśmy też zaopatrzyć się w dodatkowe butelki wody. Ponieważ w zasięgu wzroku nie było żadnego sklepiku, musieliśmy odejść trochę dalej. Szukaliśmy, jednak nie znaleźliśmy żadnego miejsca, w którym można by uzupełnić zapasy. Pomyśleliśmy, że dobrze byłoby też skorzystać na zapas z toalety. Niestety, na terenie portu nie ma ani sklepów, ani toalet. Nieważne, że pasażerowie spędzają tu wiele godzin w palącym słońcu.
Aby wrócić do naszego samochodu, musieliśmy się nieźle natrudzić, gdyż kolejka oczekujących aut rosła w oczach. Przybywające samochody chaotycznie zajmowały całą przestrzeń. Ciężarówki, autobusy i osobówki stały ciasno obok siebie. Z trudem przeciskaliśmy się między przeróżnymi pojazdami. Czego tam nie było! Większość z nich załadowana ponad wszelką miarę. Rzędy worków przewyższały same ciężarówki. Na dachach innych samochodów przymocowano skrępowane sznurkami i pokryte sieciami owce, kozy czy świnie. Kury, kaczki i inny drób dostąpił luksusu podróżowania w ogromnych wiklinowych koszach poupychanych jeden na drugim i powiązanych szerokimi, popękanymi pasami. Całości dopełniał niesamowity rwetes i harmider oraz zapach, który przyprawiał o mdłości.

 

 

MUCZĄCY KARAMBOL

 

Gdy przepychaliśmy się między samochodami, musieliśmy bardzo uważać, żeby o nic nie zahaczyć i nie zniszczyć sobie ubrania. W pewnym momencie zobaczyliśmy mężczyznę, który głośno nawoływał. W ręku trzymał długi bat. Weszliśmy do stojącego autobusu, aby ułatwić mijankę. To okazało się naszym wybawieniem. Za mężczyzną podążało bowiem stado krów! Było ich kilkanaście. Krowy w Gambii czy Senegalu znacznie się różnią od polskich. Są chudsze i mniejsze, jednak ich rogi mają nawet po 60 cm, a jeśli dodać obwód łba, robi się dobrze ponad półtora metra. Jest to informacja dość istotna w kontekście szerokości drogi, którą były prowadzone. Niektóre samochody stały w odległości kilkudziesięciu centymetrów od siebie, tak że nawet my mieliśmy trudności z przejściem.
Pasterzowi zdawało się to nie przeszkadzać. Szedł szybko, prężnym krokiem, raz po raz nawołując. Krowy tymczasem obracały głowy i wykręcały się, jak mogły, żeby tylko nadążyć za przewodnikiem. Rogami rysowały i dziurawiły boki samochodów. Powiązane ze sobą grubym łańcuchem, pozbawione możliwości zatrzymania się, muczały przeraźliwie, jak prowadzone na rzeź. Rozszczekane bezpańskie psy wściekle biegały pod samochodami, między nogami krów i tuż za stadem, wypełniając każdy wolny centymetr przestrzeni. Były brudne, zapchlone i nieustannie nękane przez muchy. Myśleliśmy, że już gorzej być nie może.
Jak bardzo się pomyliliśmy, okazało się kilka chwil później, gdy jedna z krów zahaczyła rogami o nadkole samochodu. Głowa utknęła jej między kołem a blachą. Nie mogła uwolnić łba, stała przerażona i ryczała wniebogłosy. Uwiązany łańcuch wbijał się jej w kark. Zakleszczona głowa przytrzymywana była przez nadkole, a resztę ciała ciągnęły prowadzone krowy. Widok był przerażający! Pasterz ani na chwilkę nie zwolnił, wręcz przeciwnie – pociągał krowy jeszcze mocniej. Nie wiemy, jakby to się skończyło, gdyby nie przeraźliwy krzyk jednej z pasażerek auta osobowego. Kobieta narobiła wrzasku, dołączyło się kilka innych osób i wtedy prowadzący stado zatrzymał je. Krowa po chwili oswobodziła się i lekko oszołomiona poszła dalej. My potrzebowaliśmy znacznie więcej czasu, zanim byliśmy w stanie ruszyć się z miejsca.

 

PROM TO ZŁOM

 

Kiedy zauważyliśmy, że macha do nas nasz kierowca, bardzo się ucieszyliśmy. Wsiedliśmy do klimatyzowanego pojazdu i odetchnęliśmy z ulgą. Na horyzoncie pojawiła się ciemna dymiąca plamka. Zbliżał się prom. Mieliśmy nadzieję, że na tym skończyły się mocne wrażenia tego dnia, jednak z każdą chwilą, która coraz dokładniej ukazywała zbliżający się statek, przerażenie wbijało nas w fotel. Z czterech kominów dymił tylko jeden, co oznaczało, że działa tylko jeden silnik. Potwierdził to nasz kierowca i dodał, że rząd nabył ten prom w 2004 r. od Ukrainy, gdzie został on wcześniej... zezłomowany!
Ale przecież pływa, a że od czasu do czasu coś się popsuje, to przecież normalne, załoga dokonuje naprawy na bieżąco – uzupełnił. Nie chcieliśmy już tego słuchać. Prom zacumował i z pokładu zaczęła spływać żywa rzeka. Najpierw setki ludzi, kolorowo ubranych kobiet z wielkimi ładunkami na głowach. Ponieważ był to dzień targowy, panie przewoziły ogromne ilości materiałów, poduszek, ręczników, pledów i garnków. Szara strużka mężczyzn opuszczała prom na rowerach, z wiadrami, torbami, niewyobrażalnie obładowanymi taczkami i zwierzętami. Dziesiątki ciężarówek, autobusów i samochodów osobowych powoli zjeżdżało z podestu. Wiele z nich ze zwierzętami na dachu, choć nie tylko. Kozy były transportowane również w bagażnikach aut lub na rowerach. Spośród tego chaosu wyłoniły się nagle cztery duże, dwugarbne wielbłądy. Również pasażerowie promu.
Opustoszały prom wzbudzał grozę u każdego turysty. Miejscowi nie widzieli żadnego problemu w ledwo działającym jednym silniku, kilkumetrowych dziurach wyżartych przez rdzę i zapadającej się podłodze. Na miękkich nogach staraliśmy się wejść pierwsi, żeby zająć w miarę bezpiecznie miejsce na pokładzie, tuż przy barierkach. Bardzo chcieliśmy się trzymać wersji, że w razie wypadku będziemy mogli skoczyć na główkę i odpłynąć w siną dal. Chyba tylko taka perspektywa pozwoliła nam wejść na ten prom.
Załadunek ludzi, pojazdów i zwierząt trwał ponad godzinę. Potem czekaliśmy jeszcze dwie, aż odpływ minie i stan wody w rzece się podniesie. Staliśmy więc w prażącym słońcu, bez wody, bez toalety, za to obok kur, kaczek, krów, wielbłądów i tłumu ludzi. Sprzedawcy, którzy krążyli po promie, oferowali soki i wodę, jednak ich pochodzenie skutecznie nas zniechęcało. Sprzedawali też pomarańcze i obierali je na miejscu tym samym nożykiem, którym przed chwilką grzebali sobie w zębach czy uchu. Z rzeczy bardziej higienicznych mogliśmy nabyć radioodbiorniki, kasety, pirackie płyty CD i DVD, poduszki, pledy, materiały, farby i kleje... Praktycznie wszystko to, co było z nami na pokładzie. Tylko po co? Najważniejszym punktem wyprawy stało się przeżycie, a to wcale nie było takie pewne.
Prom ruszył i usłyszeliśmy dźwięk zgniatanego metalu. Piszczało, skrzypiało i jęczało przez cały czas. Statek trząsł się niemiłosiernie, a smród spalonego oleju unosił się w powietrzu. Przetrwaliśmy, jednak było to jedno z najdłuższych 30 minut w naszym życiu. Jakiś czas później, gdy już mieliśmy dostęp do internetu, na oficjalnej stronie rządowej przeczytaliśmy takie oświadczenie:
„Prom jest w kiepskim stanie technicznym. Jeżeli pomimo tego zdecydują się Państwo z niego korzystać, prosimy o natychmiastowe opuszczenie samochodów zaraz po wjechaniu na pokład, aby nie znaleźć się w potrzasku podczas podróży. Prosimy nie korzystać z promu po zmroku”.