Są wszędzie. W słońcu i w cieniu. Namiętne i ukradkowe. W usta i kark. Na powitanie i na do widzenia. Są jak uścisk ręki.
Dostępny PDF
Niedziela. Szósta rano. Piękna godzina. Powietrze świeże, jak siedemnaście lat i nogi w czerwonych szpilkach. Trójkątne plastry słońca pomiędzy cieniami kamienic wzdłuż Avenida Corrientes są jeszcze na tyle wąskie, żeby oczu nie poranić. Zanim opuścisz gościnne progi „El Beso”, żeby zejść na parter, do wyjścia – dostaniesz kawę i rogalik medialunę. Właściwie croissanta, bo smakuje dokładnie, jak w Tuluzie.
„El Beso” – znaczy: „Pocałunek”. Tango bar. Najlepsze miejsce w śródmieściu, żeby zobaczyć tangueros. Dwa przystanki metrem, od Plaza Republica. Nie ma szyldu, tylko adres, ale ciasno ponad miarę. I pełno dymu, mimo że nad głową jeden przy drugim wiszą samochodowe filtry powietrza. Robią za abażury. Ażurowe, jak pończochy tancerek. Wino podają tu niebezpiecznie czerwone. Zupełnie jak usta. I lepiej na tym pozostać.
Jeśli nie tańczysz po mistrzowsku – lepiej popatrzeć. Zwłaszcza że kobieta – milonguera może się okazać przebranym facetem. Nad ranem parkiet mogą wreszcie zaatakować nawet największe snuje. I tak nikt już nie patrzy przytomnie.
Rankiem można przysiąść gdzieś na krawężniku i – zanim nadpłyną taksówki – pogadać z „parteños”, mieszkańcami Buenos, jakbyście się znali od lat.
– Co myślisz o naszym mieście?
– Hm… – uśmiecham się z zakłopotaniem. Co mogę myśleć o szóstej nad ranem?
– Kosmopolityczne, nie?
Taaak… To zaskakujące, ilu ludzi o to pyta. Widać „kosmopolityczny” to modne słowo tego lata. Lato w Buenos trwa do końca marca.
W niedzielę o świcie czarne taksówki, z dachami żółtymi, jak gumowe kaczki, mają sporo pracy. Ktoś musi wyłowić rozbitków z labiryntu śródmieścia. Jeszcze tradycyjna, obowiązkowa wymiana całusów na do widzenia i można jechać. Wolno. Suave. Bo pan kierowca podziwia dostojne, burżuazyjne elewacje.
– Kiedy ja mam popatrzeć na nasze piękne miasto, jak nie w niedzielny poranek? – odwraca się do mnie, bez ryzyka, że na coś wjedzie. O tej porze na centralnej Avenida De Mayo krążą tylko autobusy.
Z tym „Mayo” na początku jest niezły pasztet, bo przecież spodziewasz się wszystkiego, ale nie tego, że tutaj, w Argentynie „y” wymawiają nie jak „jot”, ale jako… „eś”. Masio!
ZMYSŁOWY UROK MIASTA
Tango i namiętność. W Buenos jedno i drugie wypełnia ulice.
CUD W LA BOCA
Kiedyś najuboższa dzielnica odrapanych balkonów, obitych blachą małych domków. Teraz – w błękicie, żółci i czerwieni. Jakby wycięta z dziecięcej bajki. Turystyczne serce miasta.
PONIEDZIAŁEK. PRZED ZACHODEM SŁOŃCA
Avenida De Mayo jest dla Buenos jak Marszałkowska. Rozciągnięta na półtora kilometra, łączy różową rezydencję prezydenta – Casa Rosada z monumentalnym, szarym gmachem kongresu. Julio i Esteban siedzą bez ruchu i patrzą na zieloną, monumentalną kopułę. Wczoraj też tu siedzieli o zmierzchu. Jak wartownicy.
Prawdziwi wartownicy stoją pod Casa Rosada i tuż obok, w katedrze, przed imponującym grobowcem generała San Martina. Już od 200 lat, wciąż w tych samych uniformach konnych grenadierów. To z balkoniku Casa Rosada Evita Peron pozdrawiała Buenos. Śliczna dziewczyna z wioski La Union miała piętnaście lat, gdy ruszyła do miasta, żeby zostać aktorką, a stała się żoną prezydenta.
– Mówią, że to się zdarza tylko w USA – tak jak Elvisowi, który był kierowcą ciężarówki, ale u nas, w Buenos liczy się tylko historia Evity – podkreśla mój argentyński przyjaciel, Walter Asmus, potomek niemieckich emigrantów z końca XIX wieku. – W dodatku karierę zrobiła nie dla siebie, ale dla wszystkich. Nigdy nie zapomniała, że jest z biednej rodziny i biedni zawsze mogli na nią liczyć. Do dziś mówią, że jest „Aniołem Buenos”.
W 1976 roku generał Jorge Videla obalił rząd Izabeli Peron i do Casa Rosada wprowadziła się armia… Junta rządziła 7 lat. W tym czasie „zaginęło bez wieści” 30 tys. ludzi. Matki tych, co przepadli, spotykają się na placu w każdy czwartek. W białych chustach na głowach i ze zdjęciami swoich synów. Matki z Plaza de Mayo.
Idą przez skwer, w cień drzew, posiedzieć na ławkach z klinkierowej cegły. Jeśli przy nich usiądziesz, opowiedzą ci, jak było. Kiedyś, gdy budziły się rano. Tak rano, żeby popatrzeć na chłopięcy sen.
A potem znikają w chłodnym cieniu monumentalnego portyku katedry. Stają przed Madonną, co ma za plecami malowidło ze Świętą Teresą. Przed tą Madonną, co na rękach trzyma Syna. Mówią o niej – Szczęśliwa Matka. One przecież nawet nie znają grobów swoich synów.
WTOREK. GODZINY SZCZYTU
Avenida 9 de Julio. Uchodzi za najszerszą ulicę świata. Sto dwadzieścia metrów szerokości, które tylko w niedzielny poranek można przeciąć jak arbuza. Bez zatrzymania. Normalnie trzeba zatrzymywać się kilka razy. Na jednych światłach, potem na drugich i trzecich. Ulica pociągnięta jest tak, żeby z każdego jej miejsca widać było Obelisco – tutejszą wieżę Eiffela. Można tu złapać autobus 29. Do La Boca.
Autobusy w Buenos: tanie, czyste, przyjazne. Idealne. Mają tylko jedną wadę. Na przykład 86, którym można za 2,35 peso dojechać z centrum na lotnisko (luksusowe busy Manuela Tiendy Leona kosztują piętnaście razy tyle). Numer 86 ma obok numeru literki od A do F. Tylko 86A jedzie na lotnisko, reszta – Bóg jeden wie, dokąd.
La Boca. Turystyczne serce miasta. Jeszcze niedawno najuboższa dzielnica odrapanych balkonów, na licach obitych blachą małych domków. I olbrzymiego stadionu Boca Juniors, na którym święcił tryumfy Diego Maradona. Aż pewnego dnia miejscowy artysta, Benito Quinquella namówił sąsiadów, żeby swoje biedne domki o małych okienkach i długich, wąskich korytarzach pomalowali w kontrastowych odcieniach błękitu, żółci i czerwieni. Żeby zaczęły wyglądać jak wycięte z dziecięcej bajki. Dziś Caminito to luksusowy deptak pełen pamiątek, muzyki, upiornie drogiego piwa, tancerzy tanga i bajecznych kolorów. Obowiązkowy punkt wizyty w Buenos? Wypić Quilmesa, zjeść spaghetti, zatańczyć na ulicy tango z dziewczyną, która pracuje jako żywa reklama. I wrzucić kilka peso do kapelusza harmonisty, grającego na bandonionie – akordeonie stworzonym specjalnie do tanga. I zrobić sobie zdjęcie z… Maradoną.
– No co ty, z Diego nie porozmawiasz – nawołuje jego sobowtór. Kędzierzawy, gruby, w pasiastej koszulce z numerem 10, identycznej jak ta, w której w 1986 roku Diego strzelił łokciem gola, co dało Argentynie mistrzostwo świata. No jak można byłoby odmówić?
SZCZĘŚLIWA MATKA
Junta rządziła 7 lat. „Zaginęło bez wieści” 30 tys. ludzi. Matki tych, co przepadli, spotykają się na placu. Stają przed Madonną, co na rękach trzyma Syna. Mówią o niej – Szczęśliwa Matka. One nawet nie znają grobów swoich synów.
TO CO, ŻE PODRÓBKA…
Fotka z Maradoną? Bezcenne!
AVENIDA 9 DE JULIO
Uchodzi za najszerszą ulicę świata. Sto dwadzieścia metrów szerokości, które tylko w niedzielny poranek można przeciąć bez zatrzymania. Normalnie trzeba zatrzymywać się kilka razy. Na jednych światłach, potem na drugich i trzecich.
ŚRODA. PÓŁNOC
Nocą trzeba wsiąść do autobusu 39. Najlepiej na Plaza Italia, tuż obok ogrodu botanicznego. Akurat po kolacji w Palermo Soho. W Argentynie większość restauracji otwiera podwoje około 20. W Palermo dobrze gotują, a przy obecnym kursie złotego Polacy nie muszą oszczędzać. Na Plaza Italia autobus 39 nie jest jeszcze zatłoczony. Bilet za 1,2 peso można kupić u kierowcy a potem usiąść po prawej stronie i posmakować Buenos nocą. Popatrzeć na zakochanych, kioski pełne gazet, psy co wolą nocny chłód od upału dnia, dziewczyny w samej tylko bieliźnie i wysokich butach, co szukają klientów na Talcahuano i całej Santiago del Estero, wysokie kamienice o kunsztownie dekorowanych fasadach – a w końcu nowoczesne światła dworca Constitucion.
To dobry czas żeby zajrzeć do Cafe Tortoni (Avenida de Mayo 829), ukochanej knajpki Jorge Borgesa. Lubił tu zaglądać Gombrowicz.
Zakochani wymykają się cichcem, żeby zapytać o łóżko w którymś z pobliskich transistorios – hotelików z pokojami na godziny. Nie dla dziwek, ale dla młodych, którzy nie znajdują intymności w mieszkaniach, w których bracia, siostry, wujkowie, ciotki mieszkają wespół z prababcią i stryjecznym dziadkiem… Jeśli nie ma wolnych miejsc, siadają w lobby, jak w poczekalni, piją mate i gadają o aniołach.
CZWARTEK. ANIOŁY
Imię tego miasta w pełnym brzmieniu to El Puerta de Nuestra Seniora Santa Maria del Buen Aire: Port Najświętszej Panienki od Świeżego Powietrza. Czyż może dziwić, że tyle tu portretów Madonny, Dziewicy i bolesnej Dolorosy odzianej w kir z grubego aksamitu? No i aniołów. Na fasadach domów, w kościołach i kaplicach, na pomnikach, o ile nie okupują ich akurat generałowie. Powszechnie lubiany San Martin i Roca, któremu potomkowie Indian nie wybaczą, że Mapuczów wyciął niemal do szczętu.
Mam dwa ulubione anioły. Pierwszy stoi w bocznym ołtarzu w bazylice Świętego Franciszka przy Adolfo Alsina, parę kroków od Casa Rosada. Kiedy go wyrzeźbiono – płakał. Ale złota politura pomarszczyła się i spękała tak, że teraz zdaje się uśmiechać. Drugi wspiera empory w kościele Świętego Marcina w Retiro, tuż koło portu na Rio de la Plata. Warto tam zajrzeć, aby zobaczyć witraże i boczny ołtarz z wizerunkiem Chrystusa i polskim napisem „Jezu ufam Tobie”.
W księgarni na Yngoyen stoi w skrzynce książka Jerzego Popiełuszki, w każdej księgarni na wystawie stoją książki Jana Pawła II albo przynajmniej książki o nim. W kawiarniach Palermo wciąż stoją krzesła, których obicia wycierał Gombrowicz. Pianina, na których Jerzy Petersburski grał Tango Milonga – jeszcze dźwięczą w nocnych klubach.
W Domu Polskim wiedzą nawet, gdzie zjeść pierogi, zamiast katować się empanadas. Po polsku, choć już coraz rzadziej, porozmawiać można pod synagogą – bo po wojnie nie wszyscy Żydzi wyjechali do Izraela. Argentyńska diaspora to największe skupisko Żydów w obu Amerykach. Jeśli rozejrzeć się po szyldach w śródmieściu, to luksusowy hotel Kempinski nie jest jedynym polsko brzmiącym. Nawet na Recolecie, jednej z najbardziej przejmujących nekropolii świata, nie brakuje polskich nazwisk.
AVENIDA 9 DE JULIO
Ulica pociągnięta jest tak, żeby z każdego jej miejsca widać było Obelisco – tutejszą wieżę Eiffela.
YERBA MATE
To miejscowy fenomen. Za rozmawianie przez komórkę policja może wręczyć kierowcy mandat, ale tego, że ma on rękę zajętą mate – nie zauważy. Miejscowi taszczą ze sobą specjalne plecaki z miejscem na materrę (naczynko z tykwy), rurkę z sitkiem – bombillę, paczkę mate i dwa termosy z gorącą wodą. Częstują znajomych i obcych.
KWESTIA PRESTIŻU
Opiekunowie do psów. W Buenos, mieć takiego – to wymóg stylu życia.
PIĄTEK. CAŁUSY
Całusy są w Buenos równie powszechne, jak plakaty z Maradoną, zakupy na Calle Florida, empanadas, mate i tutejsza specjalność: paseadores de perros. Najmodniejszy Maradona to „oryginalny poster z epoki”, czyli z połowy lat osiemdziesiątych, często noszący widoczne ślady użycia. Trzeba pytać w antykwariatach, także tych wokół Calle Florida – najmodniejszego deptaku handlowego stolicy.
Jest drogo, hałaśliwie, cudownie. Zwłaszcza, jeśli można sobie pozwolić na więcej niż tylko oglądanie niezwykłych wnętrz tutejszych centrów handlowych. Empanandas, czyli pierogi, smakują inaczej w każdym porannym barze. I, niestety, nie da się ich zjeść mniej niż sześć. Yerba Mate to miejscowy fenomen. Za rozmawianie przez telefon komórkowy policja może wręczyć kierowcy mandat, ale tego, że ma rękę zajętą mate żaden mundurowy nie zauważy. Miejscowi taszczą ze sobą specjalne plecaki z miejscem na materrę (naczynko z tykwy), rurkę z sitkiem – bombillę, paczkę mate i dwa termosy z gorącą wodą. Częstują znajomych i obcych. Jakby to była fajka pokoju.
Paseadores de Perros – opiekunowie do psów. W Buenos mieć opiekuna to wymóg stylu życia. Wyprowadzają psa dwa razy dziennie za jedyne 30-35 USD miesięcznie. To niewielki zarobek, bo pracuje się także w niedziele i święta. Ale jeśli opiekun uzbiera 15-16 psów, to miesięcznie zarobi więcej niż nauczyciel. Psy są zadziwiająco posłuszne. Mimo że to kolekcja wszelkiej maści – od miniaturowych Yorków, przez owczarki i rottweilery, aż po dogi argentyńskie – idą razem, nie wyją, nie szczekają i nie rzucają się sobie do gardeł.
Można sobie je oglądać nie przerywając opalania. Parteños każdy skrawek zielonej trawy potrafią wykorzystać do tego, żeby się opalać, albo przynajmniej poleżeć w słońcu i powymieniać pocałunki. Leżą pod Parlamentem, pod pomnikiem San Martina, w parkach, na skwerach i trawnikach koło dworca Retiro.
Pocałunki są wszędzie. W słońcu i w cieniu. Namiętne i ukradkowe. W usta i kark. Na powitanie i na do widzenia. Są jak uścisk ręki. Nawet w kościele na wezwanie „przekażcie sobie znak pokoju” nikt się sobie nie kłania. Wszyscy się całują.
SOBOTA. RECOLETA
Na Recolecie aniołów najwięcej. Stoją na szczytach dachów, siedzą na rogach uliczek, patrzą z sufitów i ścian przeszklonych witrażami. Płaczą, dumają albo wznoszą miecze nad szatańskim pomiotem. Recoleta. Najpiękniejsza z amerykańskich nekropolii. Ostatnia inwestycja airesańskiej elity z XIX i początku XX wieku. Przypomina paryski Pere Lachaise – wąskie uliczki, z grobowcami na kształt domów. Ale te są w stylu art deco. Przez wierzeje wykute z grubej stali albo przeszklone, z przydymionym, poczerniałym szkłem lub niezwykłym witrażem. Można zajrzeć do środka.
Argentyńczycy noszą kwiaty Evicie Peron. Polacy – bohaterom wojny z Paragwajem, bo na tablicach pamiątkowych wiele polskich nazwisk. Niektórzy szukają jeszcze grobowca Izabeli Walewskiej, wnuczki Poniatowskich. To cmentarz. Ale i dzieło sztuki. Ostatni przystanek pomiędzy miastem słońca i krainą Boga. Parteños idą tam, jak do siebie. Bóg jest ich sąsiadem, prywatny apartament ma przecież właśnie w Buenos. Wierzą, że w niebie przyjmie ich, jak swoich, tym dziwnym akcentem, z „eś” zamiast „jot”.
No i pocałunkiem.