Wielki Szlak Himalajski prowadzi przez Bhutan, Nepal, Indie i Pakistan. Tylko części bhutańska i nepalska zostały wytyczone na mapach i opisane w przewodnikach. My przeszliśmy ten ostatni odcinek, jeden z najtrudniejszych i najwyżej położonych szlaków górskich na świecie. Bez wsparcia – bez przewodników, tragarzy i kucharzy.
Dostępny PDF
Pomimo wybrania wariantu wędrówki bez wsparcia, a co za tym idzie mniejszej ilości kwestii organizacyjnych, przygotowania do wyjazdu zajęły nam 10 miesięcy. Złożyły się na nie: poszukiwanie informacji o trasie, dobór i zakup sprzętu i żywności liofilizowanej, szczepienia, treningi kondycyjne czy załatwianie na odległość zezwoleń na poruszanie się po górach (próby samodzielnego zrozumienia nepalskiego systemu tzw. permitów są skazane na porażkę). Dlatego z wielką ulgą wsiedliśmy do samolotu 31 sierpnia – przygoda się zaczęła.
ÓSMY OŚMIOTYSIĘCZNIK
Widok z wioski Lho na Manaslu, ósmy co do wysokości ośmiotysięcznik świata (8163 m n.p.m.).
PROSO NA PROCENTY
Pola prosa na wschodzie. Produkuje się z niego napój alkoholowy tongba, który powstaje z przegotowanych i sfermentowanych ziaren.
PIKNIK POD WIELKĄ SKAŁĄ
Biwak w drodze do Makalu Base Camp. Tę okolicę porównuje się do Parku Narodowego Yosemite w USA ze względu na podobne formacje skalne.
PARTNER ZGUBIONY WE MGLE
Po kilku dniach organizacyjnych w Katmandu ruszamy na wschód Nepalu, żeby dotrzeć do północnej bazy pod Kanczendzongą – symbolicznego początku Wielkiego Szlaku Himalajskiego (WSH). Strajki kierowców autobusów i osuwiska ziemi spowodowane monsunem sprawiają, że na samym starcie wyprawy mamy już poślizg. Gdy w końcu ruszamy na trasę z wioski Taplejung, zaskakują nas: upał, wilgotność powietrza, ciężar plecaków (mój waży 25 kg, Bartka – 30 kg), pijawki i soczyście zielona dżungla. Na wysokogórskie krajobrazy przyjdzie nam trochę poczekać.
Pierwsze dni to walka z własnymi organizmami, jeszcze nieprzyzwyczajonymi do wysiłku, i ze zmienną pogodą – do południa palące słońce, po południu ulewny deszcz, po którym pijawki atakują ze zdwojoną mocą. Turystów nie ma – jeszcze za wcześnie na trekkingi w tej części Nepalu. Miejscowa ludność (głównie mężczyźni) wędruje w kierunku przeciwnym – do Katmandu, do pracy w charakterze przewodników i tragarzy w agencjach trekkingowych. Największą sensację budzą nasze plecaki – na postojach ludzie podchodzą do nas, pytają, czy mogą je przymierzyć, a potem ze śmiechem zdejmują i dziwią się, jak dajemy radę dźwigać takie ciężary.
WSH w rejonie Kanczendzongi przebiega blisko granicy z Tybetem. Prawie codziennie mijamy karawanę jaków idącą do Tybetu albo z powrotem. To zaledwie 3 dni drogi w jedną stronę, podczas gdy zejście do większej nepalskiej wioski zajmuje około 7 dni. W gęstej mgle czasami dopiero w ostatniej chwili orientujemy się, że prosto na nas maszerują te potężne zwierzęta obwieszone worami z ryżem, alkoholem czy elektroniką.
Mgła jest również powodem naszego pierwszego i jedynego pogubienia i rozdzielenia się – Bartek odpoczywał na postoju, myślałam, że już się zbiera do drogi, i poszłam dalej. Zaczął padać deszcz i zapadać zmrok, do tego jeszcze mgła i w efekcie Bartosz całą noc błąkał się po lesie, a ja przenocowałam w niewielkiej jaskini w towarzystwie pasterzy krów. Nazajutrz, po kilku godzinach poszukiwań, udało się nam odnaleźć. Dalej maszerujemy, już pilnując się wzajemnie, wspólnie przedzierając przez zielone piekło gęstej dżungli i gubiąc kilkukrotnie „szlak” (nawigujemy za pomocą mapy i kompasu, nie mamy GPS).
Przejście zajmuje nam kilka dni więcej, niż wynika z opisu w jedynym dostępnym przewodniku o WSH. Na trasie nie ma wiosek, nie spotykamy też ludzi, jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Po wyjściu z dżungli z wielką radością i ulgą rozpoczynamy wędrówkę w rejonie Makalu – to etap przebiegający w najwyższym punkcie WSH, gdzie do pokonania są dwie przełęcze powyżej 6000 m n.p.m. Po kilku tygodniach samotności na szlaku spotykamy kilka grup wędrujących do bazy pod Makalu lub dalej na zachód, na szczyt Mera.
JAK SIĘ MASZ?
Jak – najlepszy przyjaciel mieszkańców Himalajów – daje mleko, wełnę i mięso, zapewnia transport i siłę pociągową. Ten pozował do zdjęcia w drodze na przełęcz Larkya (5106 m n.p.m.).
ZIEMIA ZAKAZANA
Trasa z przełęczy Larkya w listopadzie. W 2015 r. Manaslu było restricted area, czyli obszarem z ograniczonym dostępem, wymagającym asysty nepalskiego przewodnika.
GDZIE BANGLA HUMLA
Rzeka Humla Karnali na dalekim zachodzie Nepalu. Jej źródło znajduje się w Chinach, a ujście w Indiach, w Gangesie. To najdłuższa rzeka Nepalu, licząca 507 km długości.
UPADEK NA SKALE I SPADEK MORALE
Krajobraz zmienia się diametralnie – całkowicie znika zieleń, zastępuje ją kamienna pustynia ciągnących się kilometrami piargów i bloków skalnych. Otaczają nas ośnieżone szczyty pięcio- i sześciotysięczników. Wędrówka skalnym rumowiskiem nie należy do łatwych i bezpiecznych, szczególnie gdy ciężkie plecaki utrudniają utrzymanie stabilnej postawy przy skakaniu z kamienia na kamień. Jedna z prób pokonania stromego zbocza pokrytego piargiem kończy się dla mnie dość poważnie wyglądającym wypadkiem. Na szczęście skutkiem kilkunastometrowego lotu w dół i koziołkowania z plecakiem są zadrapania twarzy, lekko nadwyrężona kostka prawej nogi i poczucie, że chyba wygrało się drugie życie.
Po pokonaniu wymagających technicznie przełęczy Sherpani Col (6180 m n.p.m.) i West Col (6190 m n.p.m.) schodzimy z WSH i odbijamy do Lukli, pomijając trzecią techniczną przełęcz, czyli Amphu Labsta (5845 m n.p.m.). Decyzja jest podyktowana między innymi sprzecznymi informacjami na temat stopnia trudności przełęczy i koniecznością wizyty w Katmandu w celu przedłużenia wizy oraz wyrobienia kolejnych zezwoleń na poruszanie się po górach.
Po kilkudniowej przerwie wracamy w Himalaje, w rejon Solukhumbu, i wędrujemy przez pierwsze kilka dni z grupami udającymi się do bazy pod Everestem. Po tygodniach spędzonych w niemal bezludnych obszarach ta część Himalajów przypomina nam prawie Szwajcarię – kamienne domy, szerokie ścieżki, sklepiki i turyści w czystych ubraniach, po których nie widać śladu zmęczenia górską wędrówką. Inne oblicze tej samej trasy to trwająca odbudowa zniszczeń po trzęsieniu ziemi z kwietnia 2015 roku.
Gdy odbijamy na zachód w kierunku przełęczy Tashi Labsta (5760 m n.p.m.), znów zostajemy sami na szlaku. Zdobywanie przełęczy i lodowców Drolambu i Trakarding jest kolejnym testem na naszą wytrzymałość i wytrwałość. Sprzęt wspinaczkowy (za radą autora przewodnika) zostawiliśmy w Katmandu, więc pokonywanie kamiennych żlebów z ciężkimi plecakami jest dość ryzykowne i wymaga od nas nie lada kreatywności.
Przejście lodowców to męka – kamienna pustynia ciągnąca się kilometrami, szczeliny, brak wody, lodowaty wiatr, bardzo zimne noce, kończące się zapasy jedzenia i gazu doprowadzają do chyba największego kryzysu na wyprawie – poważnie wątpimy w to, czy uda się nam pokonać lodowce. W końcu, dzięki nawigacyjnym umiejętnościom Bartka, schodzimy głodni i wyczerpani do doliny, rozpoczynając tym samym kolejny etap – Rolwaling.
OSTATNIA OSADA
Osada pasterska Thyangbo w rejonie Solukhumbu opuszczona na zimę. Jest to ostatnia wioska przed przełęczą Tashi Labsta (5760 m n.p.m.) i przeprawą przez lodowce Drolambu i Trakarding.
HERBATA NA DACHU ŚWIATA
Wspólna herbata na przełęczy na dalekim zachodzie. Pije się jej ok. 40 czarek dziennie. Napój zawiera masło jaka i sól. Masło sprawia, że herbata jest bardzo kaloryczna i dostarcza energii, a sól pozwala zachować wodę w organizmie.
WIELCY HIMALAJSCY
Zdobywcy nepalskiego odcinka Wielkiego Szlaku Himalajskiego na tle słynnych szczytów, m.in. Everestu i Lhotse.
POGAWĘDKI NA DŁONIE
Jest listopad, w górach jesień – żółte i czerwone liście, lekko mroźne powietrze, delikatne mgły, szerokie doliny na zmianę ze szlakami prowadzącymi przez strome zbocza gór. A do tego serdeczni i gościnni ludzie, mieszkający w ruinach lub prowizorycznych domach z blachy falistej. Jesteśmy w centralnej części Nepalu, która najmocniej ucierpiała podczas trzęsienia ziemi. Tam też podejmujemy decyzję o pominięciu kolejnego etapu – Langtangu, który po trzęsieniu praktycznie przestał istnieć, a pod zwałami ziemi ciągle leżą ciała. Przejście tamtędy było po prostu nieetyczne. Dlatego od razu przeskakujemy w rejon Manaslu i Annapurny, które pokonujemy prawie biegiem.
Obie trasy są łatwe technicznie i nawigacyjnie (szlaki są znakowane, w przeciwieństwie do reszty WSH), wędruje nimi sporo turystów i w porównaniu z pozostałymi etapami te dwa robią na nas najmniejsze wrażenie. Na szczęście kolejny, Dolpo, jest spełnieniem naszych marzeń o dzikich i odludnych Himalajach. Ta część Nepalu przez wiele lat pozostawała w izolacji – nie ma tu ośmiotysięczników, które są magnesem dla turystów, a dotarcie w ten region z Katmandu trwa prawie tydzień. Na razie co znów jesteśmy sami na szlaku, a krajobraz zmienia się po raz kolejny – jest prawie pustynnie, góry są pozbawione roślinności, dominuje kolor brunatny, kontrastuje z nim przejrzyście błękitne niebo, a wodospady i rzeki są w dużej mierze zamarznięte.
Noce są bardzo chłodne, w wyższych partiach gór brakuje wody, wioski zostały opuszczone przez ludzi na zimę. Dlatego decydujemy, że ostatni etap przejdziemy wariantem szlaku prowadzącym przez doliny i niżej położone wioski. Widok turysty wzbudza tu wielkie emocje i zainteresowanie – jesteśmy bacznie obserwowani, zaczepiani, proszeni o lekarstwa oraz stanowimy powód do śmiechu i żartów. Jest to męczące. Dopiero z perspektywy czasu traktujemy to jak ćwiczenie pt. „poczuj się jak lokalna ludność, którą fotografowałeś bez opamiętania i traktowałeś jak egzotyczne okazy”.
Z drugiej strony – spotykamy się z niesamowitą gościnnością. Ludzie przyjmują nas do domów (w tej części praktycznie nie ma hotelików) i spędzamy wieczory na wspólnym popijaniu tybetańskiej herbatki oraz na bardzo ubogiej konwersacji, głównie migowej. I tak już do samego końca, gdy 4 stycznia docieramy do wioski Simikot, gdzie wyznaczyliśmy sobie metę naszej wędrówki. Jest zmęczenie, satysfakcja, niedowierzanie, poczucie spełnienia i pustki. Rodzina, przyjaciele i znajomi oddychają z ulgą – przez te wszystkie miesiące kibicowali i denerwowali się na zmianę.
Przejście zajęło nam 120 dni: rozpoczęliśmy w wiosce Taplejung na wschodzie Nepalu 7 września, a zakończyliśmy 4 stycznia na zachodzie, w wiosce Simikot. Zjedliśmy: 15 kg liofilizatów, 1 kg mleka w proszku, 0,5 kg batonów, 2 kg müsli oraz niepoliczalne ilości dal bhat (nepalskiej potrawy narodowej). Przeszliśmy prawie 1700 km, a suma różnicy wysokości na trasie wyniosła 150 tys. m. 90 razy rozbijaliśmy i zwijaliśmy namiot. Schudliśmy całkiem sporo i pobiliśmy kolejne prywatne rekordy w niemyciu się. To gdyby WSH można było sprowadzić do liczb.
A to, czego nie da się tak łatwo opisać czy podsumować, mamy we wspomnieniach – Makalu w świetle księżyca, kamienna groza lodowca Drolambu, soczysta zieleń wioski Hongon czy zachód słońca oglądany z przełęczy Tashi Labsta. I to zostanie z nami na zawsze.