Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2011 na stronie nr. 78.

Po dziesięciu dniach marszu doszliśmy do Manangu. Kamienne piętrowe domy przypominają małe warownie. Zwieńczone płaskimi dachami-tarasami – ze starannie ułożonymi na nich zapasami drewna i siana. Trudno znaleźć nocleg. Wreszcie lokujemy się w miejscu, gdzie gospodyniami są dwie kobiety.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Młodsza jest zamężna. Ma małe dziecko. Mąż nieobecny. Dostajemy niewielkie pomieszczenie z oknem i dwoma drewnianymi łóżkami. Tylko deski, bez materaców. Warunki w sam raz dla nas – mamy puchowe śpiwory.
Jemy tu głównie gotowane ziemniaki w mundurkach. Bardzo nam smakują – w drodze do Manangu, przez dolinę Marsyangdi, niewiele było pożywienia. Byliśmy szczęśliwi, gdy raz udało się nam kupić jajko... Po kilku dniach marszu, w maleńkich sklepikach w stolicy dystryktu – osadzie Chame – zobaczyliśmy głównie soki i kilka pordzewiałych puszek z mięsem tuńczyka. To pozostałości po himalaistach. Były też herbatniki Nebiko, chyba jeden z nielicznych wyrobów nepalskich.
W Manangu nie ma żadnego sklepiku. Siedzimy razem z naszymi gospodyniami w kuchni, przy palenisku. Wspólnie jemy – obierając palcami – owe ziemniaki, gotowane na żywym ogniu. Za oknem mroźno. W nocy pada śnieg. O świcie widzimy krajobraz „graficzny” – szeregi pobielonych kopek i zakrzywione linie kamiennych murków. To pola z wyrzuconym nawozem. Nad nimi – za rzeką – piętrzy się próg lodowca Gangapurna i długi na kilometry masyw Annapurny. Gdy słońce trochę ogrzeje okolicę, z lodowca z hukiem lecą lodowo-kamienne lawiny. Annapurny odgradzają nas od reszty świata.
Pora na wyjaśnienie. Ten tekst – to zapiski sprzed 32 lat. Z marca 1979 roku. Dzisiejszy Manang jest zupełnie inny. Inaczej też wygląda droga przez dolinę Marsyangdi, wiodąca do tej himalajskiej kotliny, wciśniętej pomiędzy łańcuch Annapurny i wyżyny Tybetu.

 

WAROWNE WIOSKI

Tutaj tradycyjne domy przypominają ufortyfikowane warownie.

WIOSKA W REGIONIE MANANGU

Dżipy ani motocykle wyżej już nie pojadą. Przyjdzie przesiąść się na muły.

LANDLADY TENZING ONGMA

Właścicielka pensjonatu pracuje już według zasad nowoczesnego marketingu.

 

DROGA

 

Dzisiaj, by dojść do osad Manangu, nie trzeba prawie dwóch tygodni. Kiedyś wędrówkę zaczynało się w miejscowości Dumre, przy szosie Katmandu-Pokhara. Obecnie asfaltową drogą dojechać można aż do Besi Shahar. Ponad 30 lat temu szliśmy tam przeszło dwa dni, pośród pól uprawnych, w prażącym słońcu, bo wysokość tej części doliny Marsyangdi nie przekracza 700 m n.p.m. Dzisiejszy dojazd to nie koniec udogodnień. Miejscowymi dżipami zajechać można – choć drogi wyboiste i takie, których w naszej części świata nie uznano by za przejezdne – nawet na wysokość 1400 m. Dalej trzeba iść pieszo. Wiosną 2011 roku trwały już jednak prace nad drogą do wyżej położonej części doliny. Może więc w nadchodzących latach dżipy zajadą dalej.
Budowa drogi w dolnej części doliny Marsyangdi skróciła wędrówkę do Manangu o co najmniej cztery i pół dnia. To nie jedyna zmiana. W każdej chyba osadzie powstało kilka lub nawet kilkanaście guest-house’ów i małych restauracyjek. Zamieszkujący tę część doliny Gurungowie, do których one należą, w dużej mierze przestawili się na obsługę turystów. Ponad 30 lat temu trudno było w tych wioskach lub ich najbliższej okolicy znaleźć miejsce pod namiot. Dzisiaj dwuosobowe pokoiki z czystą pościelą i dostępem do łazienki z ciepłą wodą kosztują równowartość niespełna dwóch dolarów. Droższa jest żywność – za ćapati trzeba zapłacić ponad dolar. Na nizinach kosztuje równowartość kilkunastu centów. Zadziwia urozmaicenie pożywienia serwowanego w tea-shopach na trakcie do Manangu. Włoska pasta i pizza to tylko cząstka oferty. A kiedyś w całej tej wiosce do kupienia było jedno jajko...

 

 

NOWE SMAKI MANANGU

 

W samym Manangu zmiany są podobne. Też hoteliki i restauracyjki, do tego kafeterie, ciastkarnie i piekarnie. Szczególnie wyraźnym znakiem tutejszych przemian ostatniego trzydziestolecia jest właśnie pożywienie. Jeden z naszych himalajskich rozmówców, Karma Tsering z osady Braga, wyjaśnia: – Codzienne życie zmieniło się bardzo. Inne rzeczy jemy. Dawniej na śniadanie robiliśmy, z mąki gryczanej lub jęczmiennej, coś w rodzaju naleśnika, także tsampę, prażoną wcześniej mąkę, mieszaną ze słoną herbatą z masłem. Teraz jemy makarony, chleb, ćapati. Karma przez skromność nie wspomina, że jest właścicielem pierwszej w Manangu piekarni German Bakery, w której kupić można przepyszne wypieki. Wraz z żoną, częściej dziś raczą swoich sąsiadów i gości czarną herbatą i drożdżówkami z serem lub owocami, niż tybetańską słoną herbatą soldża i tsampą.
Kuchnia Manangu zmieniała się w miarę jak lud Manangba, tutejsi autochtoni, pojmował, że na karmieniu turystów można zarabiać. Phunjo Gurung z osady Manang nie ma już co do tego wątpliwości: – Wiemy, że na obsłudze trekkersów możemy zarobić. Nauczyliśmy się tego. Przychodzili ludzie i płacili za to, co im sprzedawaliśmy – za miejscowy chleb, ziemniaki, inne warzywa. Nic dziwnego, że w menu zaczęły się pojawiać potrawy wcześniej nieznane w tej części Himalajów.
Zmiana tutejszych zwyczajów kulinarnych zaczęła się jednak wcześniej, wraz z nowinkami przyniesionymi z Tybetu. W latach 50. do Manangu przybyli Khampowie, tybetańscy bojownicy, przeciwni chińskiej dominacji na Dachu Świata. Rząd Nepalu zezwolił im na osiedlenie się właśnie w cieniu Annapurny. Phunjo Gurung wspomina: – Khampowie znali się na rolnictwiewiedzieli jak uprawiać kapustę, marchew, kalafiory, rzodkiewki. Nauczyli nas tego. Teraz nie tylko uprawiamy więcej warzyw, ale i więcej zbieramy plonów. Manangbowie są społecznością otwartą na zmiany. Gdyby nie to, nie nauczyliby się tak szybko wykorzystywać możliwości, stwarzanych przez rozwijający się w Himalajach ruch turystyczny. Przydały się też umiejętności związane z innym tradycyjnym zajęciem górali zza Annapurny – z handlem.

 

KOPYTNE ŚRODKI TRANSPORTU

Jako środki lokomocji w Manangu wykorzystuje się konie, muły i osły. Manangba jeżdżą na nich z fantazją. Niebawem i oni przesiądą się na rowery i motocykle.

TEKSTYLNO-SPOŻYWCZY

Tutejsi mieszkańcy mają bogate tradycje kupieckie i zawsze umieli korzystać z otwierających się przed nimi nowych możliwości.

NOWE SZLAKI

W dolinie i okolicach ciągle buduje się nowe drogi.

 

KUPCY Z HIMALAJÓW

 

O kupieckich tradycjach mieszkańców Manangu wiedziano od dawna. Jako pierwsi Nepalczycy, otrzymali od władz w Katmandu, a ściślej od królewskiego jeszcze rządu, paszporty. Tenzing Ongma, właścicielka jednego z pensjonatów w osadzie Manang, wspomina przy herbacie: – W przeszłości nasi rodzice mogli podróżować i prowadzić handel w Malezji, Singapurze, także w innych krajach południowo-wschodniej Azji. Manangba sprzedawali tam leki pochodzenia naturalnego, zioła, a także szlachetne i półszlachetne kamienie, zbierane w górach. Wśród wywożonych za granicę leków pochodzenia naturalnego były między innymi słynne tybetańskie grzyby (Cordyceps sinesnis), wyrastające z głów pewnych podziemnych larw, wykorzystywane przez tradycyjną medycynę chińską do wytwarzania preparatów wzmacniających potencję.
Zasięg działalności handlowej Manangba był imponujący. Nie ograniczał się do krajów Azji Południowo-Wschodniej. Ze zdumieniem słuchaliśmy wspomnień naszego gospodarza z osady Braga, który z cennymi kamieniami z Himalajów podróżował w latach siedemdziesiątych do... Brazylii!
Duża grupa kupców z Manangu spędzała w podróżach handlowych całe miesiące. W Nepalu już nie wracała w góry, pozostawała w Katmandu. Towary na handel znosili im z gór krewniacy. Kupcy zatrzymywali się najczęściej w okolicach słynnej stupy Svayambhunath. Tam właśnie tętniło przez wiele lat życie Manangba, natomiast ich rodzime wioski pustoszały. Właśnie w Katmandu górale z Manangu pierwszy raz na większą skalę spotkali się z branżą turystyczną.
Pracowali w hotelach, restauracjach i agencjach trekkingowych. Jak Karma Tsering z Bragi, który teraz wypieka w cieniu Annapurny doskonałe ciastka, bułki i chleby. – Prowadziłem w Katmandu małą restaurację, przy której, od frontu, był nieduży sklepik z pieczywem, German Bakery. Dzięki tej pracy nauczyłem się, jak przygotowywać jedzenie i je podawać, jakie powinno być menu. Takich, jak Karma Tsering, było więcej. Punjo Gurung mówi krótko: – My, tak samo jak przychodzący do Manangu obcokrajowcy – turyści, znamy trochę świata, bo tu i tam podróżowaliśmy... Tenzing Ongma, podczas wspólnej biesiady, wspomina: – Mieszkałam w Manangu do ósmego roku życia. Potem wyjechałam do Katmandu. W stolicy spędziłam niemal dwadzieścia lat. Związałam się tam z moim obecnym mężem, nepalskim fotografikiem, którego zdjęcia śnieżnych panter zdobyły wiele międzynarodowych nagród. Jej miejskie życie to już przeszłość. Tak było też w przypadku Karmy Tseringa i Punjo Gurunga. Wszyscy wrócili w rodzinne strony.

 

 

TU ZASZŁA ZMIANA

 

Powroty na większą skalę zaczęły się kilkanaście lat temu. Choć dolinę Katmandu zdestabilizowała maoistyczna rewolucja, w górach można było niezgorzej zarabiać na obsłudze turystów. Manangba takich możliwości nie mogli przepuścić. Karma Tsering ojczyste strony odwiedził wtedy na krótko, po długiej nieobecności, by wziąć udział w wyborach. – Zobaczyłem, że moglibyśmy tu robić biznes lepszy niż w Katmandu. Moja żona – też z Manangu – wracać nie chciała. Może myślała, że znów będzie musiała – jak przed laty – ciężko pracować w polu. Ja z kolei uznałem, że choć pieniędzy zarobię tu mniej, ale łatwiej niż w Katmandu. W stolicy jest teraz duża konkurencja. Po roku żona zgodziła się na powrót.
Większość tych, którzy wrócili, jest zadowolona z tej decyzji. Zgodnie przyznają, że życie w Manangu stało się wygodniejsze i łatwiejsze. Nic dziwnego: w osadach górnego Manangu jest elektryczność, a wyłączenia prądu należą do rzadkości. To zasługa małych elektrowni wodnych, wybudowanych w dolinie. Skoro jest elektryczność, to i łączność. Działa telefonia komórkowa, dostęp do internetu, mają telewizję. W samej osadzie Manang działają dwa kina z filmami o tematyce himalajskiej i tybetańskiej. Powstało muzeum. Jest zespół grający współczesny pop.
Przemiany cywilizacyjne z całą pewnością odbijają się na codziennym życiu Manangu i jego kulturze. Miejscowa ludność może wreszcie korzystać z dóbr współczesnej technologii. Manang nie jest już odcięty od świata. Zwraca na to uwagę Tenzing Ongma: – Możemy od nas telefonować do każdego kraju i o każdej porze, łączyć się natychmiastowo. Dawniej nie było na to szansy.

 

HISTORIA CIĄGLE SIĘ TOCZY

Do wiosek, w których kiedyś gościli turyści z linami, hakami i czekanami, coraz częściej docierają cykliści.

 

PRZYWIĄZANIE DO KORZENI JEST SILNE

 

Wszystko to zmieniło też postrzeganie Manangu przez jego mieszkańców. Chcą przeistoczyć swe rodzinne strony w obszar, gdzie żyje się nowocześnie i wygodnie, ale i – podkreślają stanowczo – w harmonii ze światem himalajskiej przyrody i niezwykłym dziedzictwem lokalnej kultury i cywilizacji, wyrosłych z tradycji buddyzmu tybetańskiego. Tenzing Ongma wyjaśnia z przekonaniem: – Podróże zagraniczne są dobre, lecz dobrze jest też tu wracać i u siebie robić interesy. Wiemy teraz, że nasza wioska jest bardzo dobrym miejscem do życia. Cenimy też swoje korzenie etniczne i wiemy, jak pokazać je innym.
Przywódcy wspólnoty lokalnej z Manangu z dumą prezentują miejscowe muzeum. Karma Ghale, oprowadzający po nim turystów, zapewnia: – Zdecydowanie chcę zostać w Manangu. Tutaj chcę żyć. Tu się wychowałem, spędziłem dzieciństwo i okres szkolny. Tu żyją moi rodzice.
Oczywiście żyje się inaczej niż przed 30 laty. Manang się zmienił. Nie mogło być inaczej, skoro rokrocznie te strony odwiedza kilkanaście tysięcy turystów.
Mieszkańcy Manangu – szczególnie ci, którzy ćwierć wieku temu byli jeszcze dziećmi – chętnie wypytują przybyszy, którzy tu wtedy bywali, jak wówczas wyglądała dolina? I właśnie w muzealnych salkach chcą ocalić pamięć o czasach, gdy w Manangu nie było ani jednego pensjonatu, ani jednej restauracji, a turyści trafiali się rzadko. Punjo Gurung wspomina: – Wtedy nasi rodzice traktowali trekkersów jak gości – witali ich w domu, częstowali herbatą i miejscowymi plackami chlebowymi. Nie brali za to pieniędzy. – Po chwili dodaje lekko zamyślony: – Teraz trekkersi są inni, niż dawniej. Ci sprzed 30 lat przychodzili do Manangu po coś innego niż ekspresowe zaliczenie kolejnej atrakcji turystycznej. Zostawali na dłużej, mieli czas i co najważniejsze – garnęli się do miejscowej ludności, szukali kontaktu z człowiekiem innej kultury i tradycji. Chcieli rozmawiać o życiu. Dzisiejsi turyści siedzą zwykle we własnym gronie w restauracjach i kafeteriach, myszkują po internecie, odizolowani od miejscowych barierą, narzuconą przez relacje o charakterze biznesowym.
Kto wie, czy nie jest to największa zmiana, jaka zaszła w Manangu w ciągu 32 lat od naszego pierwszego tam pobytu. Kiedyś był to bowiem jednorodny świat himalajskich górali, do którego próbowali się dostroić nieliczni przybysze z zewnątrz. Dziś obok siebie funkcjonują dwa światy – trekkersów i miejscowych. Współzależne, splecione relacją kupno-sprzedaż, ale w rzeczywistości bardzo od siebie odległe.