Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2017 na stronie nr. 28.

Tuvalu, mimo maleńkiej powierzchni, braku architektury czy podstaw ekonomicznego bytu, jakim jest przemysł, bardzo wzbogaca doświadczenia podróżnicze. To właśnie przeżycia i obserwacje z tego państewka zagubionego między falami Oceanu Spokojnego napełniają mnie potrzebą ekspresji.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Podróżnik z reguły poszukuje inności, o którą w zglobalizowanym świecie coraz trudniej. Ja znajduję ją właśnie tutaj! Jest to inność, którą najchętniej nazwałabym sytuacyjną, ponieważ Tuwalczycy, ich mentalność i motywacje są determinowane położeniem geograficznym i jakością skrawka ziemi, na którym muszą żyć.
Analiza tej minicywilizacji prowadzi do wniosków, które mogą dotyczyć przyszłości całej ludzkości. Tutejsi mieszkańcy zmagają się z problemami braku bieżącej słodkiej wody, a także zaśmiecenia i zanieczyszczenia środowiska. Nie mają pieniędzy, ponieważ nie są w stanie ich wytwarzać. Nie mają miejsca na rozwój, bo ląd, na którym żyją, jest zbyt mały. Czy kraj naprawdę niebawem zniknie? Na podstawie obserwacji oraz wielu rozmów przeprowadzonych o tym archipelagu mogę pokusić się o pewną pozytywną dla Tuvalu tezę...
 

VAIAKU NA FONGAFALE

Fongafale to najszersza wyspa archipelagu, na której znajduje się Vaiaku – pas startowy, stolica Tuvalu i centrum życia całego kraju.

ZABAWA W ODLOT

Beztroskie harce przed halą lotniska. Samolot ląduje tu tylko dwa razy w tygodniu.

OSTATNIA PRZYSTAŃ

Wrak kutra rybackiego zacumował tu już na zawsze. Podobnie jak wiele innych metalowych upiorów tej wyspy nie może liczyć na recycling, staje się więc pomnikiem.

 

BUMERANG NA PACYFIKU


Fidżi to fantastyczne miejsce przesiadkowe. Lotniska Nadi i Suva na największej wyspie Viti Levu obsługują nie tylko kierunki lokalne (połączenia z dziewięcioma lotniskami innych wysp fidżyjskich), ale dają też szansę na dolot w odległe rejony Melanezji i Polinezji. W niektórych przypadkach jest to jedyna szansa na transport powietrzny. Alternatywą dla dwugodzinnego lotu z Fidżi do Tuvalu jest trzydniowa wyprawa statkiem.
Pasażerowie samolotu podsycili mój apetyt poznawczy, bo gołym okiem można było rozróżnić tubylców od pozostałych uczestników podróży. Obywateli minipaństwa charakteryzował ciemnokarmelowy kolor skóry, proste, czarne włosy, korpulentność oraz niezależnie od płci – kwiecisty strój i kwiat za uchem.
Miałam lądować na Funafuti, najgęściej zaludnionym atolu w archipelagu państwa Tuvalu, który mierzy 2,79 km2. Lotnisko ledwo mieści się na wyspie. Samolot ląduje tu od dwóch do trzech razy w tygodniu, w zależności od pory roku. Pas startowy nie jest ogrodzony. Niedługo później dowiem się, jak ważną funkcję pełni ten betonowy dywan.
Hala lotniska przypomina domek łowickiego skansenu. Komitet powitalny składa się z zastygłych w obserwującym bezruchu plotkareczek, panów, którzy przycupnęli na skuterach wzdłuż pasa, oraz dzieci, które jako jedyne swym machaniem ożywiają ten folklorystyczny obrazek. Wszyscy czekają na otwarcie drzwi samolotu. Teraz mogą odprowadzać wysiadających wzrokiem i odgadywać cel ich podróży.
Kto tu ląduje? Wszystkiego można dowiedzieć się wieczorem, w nieformalnym centrum rozrywki ekspatów, czyli czterostolikowym barze pensjonatu, zlokalizowanego oczywiście przy pasie startowym. Przybysze z tzw. outside (tak nazywają tubylcy świat poza wyspą) to pracownicy organizacji pozarządowych, przybysze z paszportami dyplomatycznymi, konstruktorzy, botanicy, meteorolodzy, handlowiec dostawca, inżynier projektujący nowy system nawigacji lotniska. Narodowości różne, chociaż przeważają mieszkańcy Australii, Nowej Zelandii oraz Fidżi. Turystów raczej nie ma.
Tuvalu składa się z sześciu atoli i trzech wysepek. Powierzchnia państwa wynosi niespełna 26 km2, co czyni je czwartym z najmniejszych na świecie. Główna wyspa na atolu Funafuti nazywa się Fongafale i ma kształt bumerangu. Całą jej długość przekreśla asfaltowa droga. Po lewej i prawej stronie szosy za wąskimi pasami ziemi huczy ocean. Stracimy go z zasięgu wzroku jedynie, gdy staniemy na pasie startowym umiejscowionym w najszerszej części kraju. To miejsce o nazwie Vaiaku jest jednocześnie stolicą Tuvalu. Można by ją obejść w cztery minuty.
Pozostała część wyspy to wspomniana asfaltowa droga i skromne rzędy domostw. Chatyny mają charakter typowo wyspiarski. Widziałam podobne na Karaibach, ale tutejsze wyglądają na mniejsze, bardziej prowizoryczne. Dom to z reguły dykta zawieszona na szkielecie z patyków i listewek przykrytych blachą, liśćmi palmy, eternitem lub wszystkim naraz. W pobliżu znajduje się odosobniony taras z zadaszeniem. O każdej porze dnia zalegają na nim domownicy (mam poczucie, że panuje tu wieczna sjesta). Popularnym widokiem jest również wielka sterta ubrań rozłożona wzdłuż legowiska. Oceaniczna wilgoć trawi wszystko, zatem trzymanie garderoby w zamknięciu zapewne spowodowałoby jej przegnicie.


ŻYCIE NA PASIE


Życie tego państwa zorganizowało się dookoła pasa startowego. Wzdłuż jego zachodniej części znajduje się jeden z dwóch pensjonatów, budynek rządowy, kilkanaście domów, osobliwa stacja benzynowa (pod zadaszeniem można przy użyciu konewki przelać sobie benzynę z beczki do kanistra pełniącego funkcję dystrybutora, a następnie do plastikowej butelki).
Po przeciwnej stronie lądowiska ciągną się blaszane zagrody dla świń, minielektrownia i więzienie, w którym obecnie przebywają trzy osoby. – Za co są zatrzymani? – pytam z zaciekawieniem. – Rozrabiali, gdy za dużo wypili – odpowiada właścicielka naszej noclegowni.
Pas startowy jest również miejscem sportu i rekreacji. Każdego wieczoru przed zachodem słońca młodzież rozstawia tu bramki i gra w piłkę nożną. Zapewne jedyny reprezentant Tuvalu na olimpiadzie w Rio trenował swoje biegi na 100 m właśnie na tym skrawku asfaltu. Kilkuletnie dzieci bawią się przed budynkiem lotniska w wyścigi. Używają do tego celu metalowych wózków, które służą do transportu walizek.
Lucy, Fidżyjka, która przylatuje tutaj w celach służbowych, opowiada, jak po raz pierwszy zauważyła, że pas startowy wypełnili śpiący ludzie. Dzieje się to wtedy, gdy pogoda jest wietrzna i niesie duże fale. Wówczas mieszkańcy wąziutkich części wyspy przychodzą schronić się na ciepłym asfalcie. – To nic takiego – przerywa wypowiedź Lucy kubański inżynier, który zajmuje się instalacją nowego systemu nawigacyjnego na lotnisku. – Największe śpiochy pasa to psy i ptaki. Wyobraźcie sobie, co ma robić pilot, gdy podczas lądowania zauważa na pasie zwierzynę? Ostatnio przez psa samolot podchodził do lądowania dwa razy!
W oczekiwaniu na samolot są uruchamiane służby porządkowe: obsługa graniczna (około pięciu osób), dwa samochody, które przeganiają psy z pasa, oraz straż pożarna. Jeden, dwa, a potem trzy dźwięki syreny niczym w teatrze przed spektaklem zapowiadają przylot podniebnej maszyny.

 

DŁUGA PRZERWA

Uczennice w trakcie przerwy między lekcjami. Szum fal towarzyszy im przez wszystkie lata życia na wyspie, nawet podczas szkolnego lunchu.

RAZ LOTNISKO, RAZ BOISKO

Codzienne mecze młodych mieszkańców Tuvalu na pasie startowym. Wykorzystują jego rozmiary do maksimum – ustawianych jest sześć bramek, które tworzą trzy niezależne boiska.

CIOTKI I PLOTKI

Właśnie skończyła się ceremonia zaślubin i trzy ciotki panny młodej mogą już swobodnie poplotkować o wydarzeniu.


 

SPANIE TO WYZWANIE


Wspomniane dwa budynki noclegowe mogą obsłużyć trzydziestu gości jednocześnie. Kilkupokojowa, piętrowa hacjenda o nazwie Filamona wymaga rezerwacji. Standard pokoju jest bardzo niski: jedyne okno tego osobliwego apartamentu znajduje się w toalecie, przez ściany słychać każdy odgłos sąsiadów oraz biesiadników z baru, a pościel w postaci dwóch prześcieradeł niezbyt dokładnie oddziela śpiącego od materaca. Pozytywną stroną lokum jest schludność i klimatyzacja, niestety zerojedynkowa: hiperchłodzenie lub jego całkowity brak, czyli hiperduchota.
Chwilę grozy przeżyłam jednak nie przez wystrój wnętrza. Figla spłatał mi mój mózg, dzięki czemu odkryłam nową fobię: uświadomiłam sobie własną małość wobec oceanu i jego nieokiełznanych, niszczycielskich możliwości. W nocy przeszła podła ulewa. Hotelik trząsł się, jakby miał runąć. Stukot kropli deszczu dorównywał dźwiękom trybun Stadionu Narodowego w czasie kluczowego meczu. Najwyższy punkt na wyspie jest położony na wysokości 3,90 m n.p.m. Lepiej niech nie nadchodzą duże fale! Duchota, ciemność i wyobraźnia zrobiły swoje. Kraj przecież ma niebawem zniknąć z powierzchni ziemi. – Błagam, niech to nie będzie właśnie tej nocy. – Szczękałam zębami niczym Scooby Doo.
Medialna plotka głosi, że do 2020 r. Tuvalu przestanie istnieć. To właśnie hasła głoszące zatopienie wyspy pojawiają się wraz z informacją o istnieniu tego kraju w ogóle. Jednak z rozmów z osobami, które eksplorują zawodowo tę wyspę, wynika coś innego. Przybywają na Tuvalu, realizują nowe inwestycje. Jak można rozbudowywać lotnisko, gdy wszyscy spodziewają się zniknięcia wyspy? Szkoda, że o teorii przeciwnej do tej o nieuniknionej klęsce dowiaduję się dopiero po koszmarnej nocy.

 

GRÓB PRZYDOMOWY

Tanunga znaczy „grobowiec”. Miejsce spoczynku przodków jest wpisane w krajobraz tuwalskich domostw. Nie ma się czego bać. Tam przecież leży kochana babcia. Jest z nami na zawsze.

ODKRYWCY MORSKICH TAJEMNIC

Mierzeja jako plac zabaw. Na wyspie nie ma huśtawek i karuzeli, ale chłopcy bez problemu uruchamiają dziecięcą wyobraźnię. Bawią się w odkrywców, polują na morskie stwory.


 

CZAS APOKALIPSY?


Wyspa outsiderowi takiemu jak ja może dobitnie zwizualizować nieuchronny upadek cywilizacji. Mieszkańcy tego okrucha ziemi w procesie zwyczajnej egzystencji giną we własnych śmieciach. Każda zagroda to piętrzące się sterty złomu, szmat i plastiku. Teoretycznie powierzchnia wysp kurczy się, znikając centymetr po centymetrze w morskich falach. Jednak gołym okiem widać, że to nie morze porywa ląd. To człowiek odgradza się od wody złomem i plastikiem. Tak! Wyspa tonie... w śmieciach!
Równie mocne wrażenie wywołuje wszechobecny cmentarz. Ludzie mieszkają wśród grobów. Dosłownie. Sarkofagi są wokół domów. Wydaje się, że nie istnieje tu żadna granica między zmarłym a żywym członkiem rodziny. Gdyby nie niechęć do przebywania wśród zmarłych, dopatrzyłabym się w tym procederze znakomitej korzyści: nie bój się śmierci – nigdy nie opuścisz domu i bliskich. Czasami ktoś rozwiesi nad miejscem spoczynku przodka pranie, ktoś inny opiera się o kwaterkę zmarłego dziadka i gada z żywą sąsiadką. Widziałam dziewczynę, która siedziała na krześle, oparła nogi o grób i celebrowała pedicure. Sama popijałam piwko w odległości czterech metrów od grobu teścia właścicielki baru.
Groby to bardzo zadbane, solidne i przystrojone budowle. Z reguły są pokryte kolorową płytką ceramiczną, a nad nimi na czterech palach wznosi się spadzisty daszek. Czasami otacza je szklana altana. To niebywały kontrast pomiędzy rozpadającym się miejscem do życia zwanym domem a miejscem do spoczynku wiecznego o nazwie tanunga.
Zastanawiałam się, jakie perspektywy ma mieszkaniec Tuvalu. Z pewnością może chodzić do szkoły. Prawdopodobnie ktoś z dorosłych członków rodziny pracuje, chociaż wydaje się na pierwszy rzut oka, że jedynymi osobami pracującymi są osoby spoza Tuvalu. Działają tu również służby typowe dla każdego cywilizowanego kraju: straż pożarna i policja, poczta, mały szpital oraz barakowate, wielowyznaniowe kościoły.
Wiele rodzin utrzymuje się z pieniędzy przesyłanych przez krewnych z zagranicy. Środków do życia nie trzeba tu wielkich. Największym wydatkiem będzie skuter (samochód jest zbędny) i telefon komórkowy. Dużym kosztem – budowa grobu, szczytem marzeń – podróż.
Zdarzyło mi się zauważyć dzieci zupełnie nagie. W kontraście do nich i przydrożnego smrodu przez otwór w jednej z chat zdołałam dostrzec laptopy – furtkę do outside’u. Z pewnością trafiły na Funafuti dzięki programom organizacji pomocowych lub są prezentem od członka rodziny, który wyemigrował. Młodzież Tuvalu ma dostęp do internetu i jest aktywna na Facebooku. Przy szkołach, na boiskach dzieci bawią się tabletami. Prawdziwy miszmasz poziomów cywilizacyjnych.
Na Tuvalu czuć pewną atencję ONZ, Czerwonego Krzyża oraz innych organizacji pozarządowych, a także prywatnych inwestorów, którzy podejmują próby walki o archipelag. Oczywiście każda organizacja kieruje się innymi pobudkami i nie zawsze chodzi o faktyczną pomoc. Niemniej, gdyby wyspa miała zatonąć, nie spotkałabym tutaj inżynierów, techników i budowniczych.
Tubylcy mają wiele dzieci, rośnie silne pokolenie skomunikowane ze światem. Tak czy inaczej, jeśli nie przetrwa kraj, to przetrwa naród. Będzie nim społeczność przystosowana do życia w warunkach zagrożenia, nie tylko klęską żywiołową, ale i środowiskową.
Spaceruję drogą, która ciągnie się wzdłuż pasa startowego. Idę pod prąd mijających mnie skuterów. Ich kierowcy, piękni mieszkańcy Tuvalu, wracają z pracy. Nie ma w nich gniewu, zmęczenia i żalu. Są pogodni, spokojni i zaciekawieni... mną. Każdy wysyła uśmiech, niekiedy macha. Nie mogłabym sobie wyobrazić lepszego powitania i pożegnania. Jutro wyjeżdżam.
Jeśli jednak kiedyś pogrążę się w smutku, będę musiała tu powrócić, nic bowiem nie daje większej nadziei niż siła drzemiąca w ludziach z kraju, który wciąż „tonie”.