Ormianie swój rodowód wywodzą od potomka Noego. Ich gościnność jest legendarna, a majestatyczne góry Kaukazu i wiekowe monastyry – imponujące. Żeby poznać bliżej Ormian i Armenię, wyprawiliśmy się tam na rowerach: dwie gdańskie rodziny z dziećmi i trójka zapaleńców z Beskidów.
Dostępny PDF
Pomysł wydawał się dość szalony. Jednak niska cena przelotu z Warszawy bezpośrednio do Erywania, stolicy Armenii, skłoniła nas do podjęcia szybkiej decyzji. Musieliśmy tylko przemyśleć, jak poradzimy sobie na lotnisku z zapakowaniem siedmiu rowerów i tyleż samo sakw, dwóch przyczepek dla dzieci (3,5 i 4 lata) oraz bagaży podręcznych.
POZOSTAŁOŚCI KLASZTORÓW NA PÓŁWYSPIE SEWAN
Warowny kompleks klasztorny mnisi wznieśli w IX wieku na wyspie. W 1930 ostatni zakonnik opuścił to miejsce. W wyniku prac hydrotechnicznych okresu stalinowskiego poziom wód w jeziorze opadł o 20 m, zamieniając wyspę w półwysep.
BAZYLIKA W ODZUN
Pochodzący z VII wieku, jeden z najstarszych monastyrów Armenii.
W DRODZE DO KLASZTORU NORAWANK
Jadąc w cienistym kanionie, wcale nie tęsknimy za słońcem Armenii.
W MONASTYRACH CZAS NIE ISTNIEJE
Ormianie na całym świecie utrzymują, że pochodzą od Hajka, praprawnuka Noego. Arka praojca osiadła przecież w ich stronach, na świętej górze Ararat (obecnie we władaniu tureckim). O bogactwie armeńskiej historii świadczą liczne zabytki, które przetrwały tu w niezmienionej formie od wczesnego średniowiecza. Ten kraj jako pierwszy w świecie ustanowił chrześcijaństwo religią państwową. Przypominają o tym wspaniale zachowane mury monastyrów. Dostojne budowle, zwykle budowane z bloków tufu, tutejszej skały wulkanicznej, mienią się barwami: od czerni, poprzez ciepły brąz, po jaskrawe odcienie rudości. Dachy i mury pokrywają częściowo mchy i porosty. W wielu miejscach widać wyryte w skale chaczkary – słynne ormiańskie krzyże o bogatej ornamentyce.
Do dwóch z tych monastyrów z XIII wieku, dotarliśmy już na początku wyprawy. Saghmosavank – „Klasztor Psalmów” – i Hovhannavank górują nad głębokim, malowniczym wąwozem rzeki Kasagh. Wizyta w nich to jakby podróż w czasie. We wnętrzach panuje półmrok, niekiedy nawet prawie całkowita ciemność, rozjaśniona jedynie blaskiem świec. Z surowym klimatem tych miejsc współgrają odprawiane tu nabożeństwa. Nawet nic nie rozumiejąc, chłonie się każde wyśpiewywane słowo, każdy dźwięk.
Większość armeńskich świątyń otwarta jest dla każdego, tak dla miejscowych wiernych, jak i dla turystów z odległych stron. Zresztą, zwiedzających jest mało nawet w tysiącletnich klasztorach w Sanahinie i Haghpat, wpisanych na listę UNESCO.
Najstarszym jaki odwiedziliśmy, był monastyr z VII wieku w Odzun, niewielkiej miejscowości na lewym brzegu rzeki Debed. Dotarliśmy tam pod wieczór, po męczącym dniu i mozolnej wspinaczce. Ciężką, kutą furtę otworzył sam proboszcz. Wskazał miejsce na rozbicie namiotów. Niezwykła była i noc w murach wiekowej świątyni pod ciemnymi, burzowymi chmurami, i ranek, który nastąpił po niej. Gościnny duchowny zaprosił nas na spotkanie z odległą i ciekawą przeszłością monastyru. Przydała się znajomość rosyjskiego. Jak wszędzie poza Erywaniem, bo tylko w stolicy da się posłużyć angielskim.
BIESIADA NA JEDWABNYM SZLAKU
Serdeczność Ormian nie zna granic. Nie było dnia, by nie kierowano do nas zaproszeń do wspólnego biesiadowania lub choćby rozmowy. Policjanci z drogówki, podczas przerwy od obowiązków służbowych, częstowali arbuzami. Samotny pasterz, wiosnę i lato spędzający na zboczach Aragacu, z daleka wołał, aby wypić z nim kawę. Wizyta w sklepie czy na targowisku, musiała się skończyć skosztowaniem choćby naparstka wysokoprocentowego samogonu, złagodzonego zsiadłym mlekiem lub gęstym, swojskim kefirem. Któregoś dnia oczekiwanie aż przejdzie deszcz, niespodziewanie zakończyło się zaproszeniem na sutą ucztę, wydaną na cześć gości ze stolicy przez ich dzieci i wnuki. Kiedy indziej przyszło nam zrobić kilkugodzinny postój na poboczu drogi wijącej się nad monastyrem Tatew. Wraz z dużą grupą nowych ormiańskich przyjaciół syciliśmy się szaszłykami, wznosiliśmy długie toasty za ich znajomych i rodzinę do trzeciego pokolenia wstecz i słuchaliśmy śpiewów.
To samo spotkało nas na Jedwabnym Szlaku, po dziś dzień noszącym ślady dawnej świetności. Było to na wysokości ponad 2400 metrów nad poziomem morza, na przełęczy Sulema. Znad cudownego jeziora Sevan prowadzi tam łagodna szosa, która kawałek dalej pięknymi serpentynami opada stromo w dół. Na kamiennych stołach i naprędce przygotowanych ławach kobiety rozłożyły liczne przysmaki. Zachęciły, byśmy podeszli i częstowali się, ile dusza zapragnie. Plastikowych kubeczków na ponowne „ciut ciut” nie brakło dla nikogo. Wiatr targał obrusami. Z otwartych drzwi łady dobiegała skoczna muzyka. Niezwykłe wrażenie pogłębiała bliskość karawanseraju Selim, w 1332 roku wbudowanego w ten górski masyw. To rodzaj zajezdnego domu dla karawan lub miejsce postoju podróżnych, z niszami chroniącymi przed słońcem.
W Armenii niemal na każdym kroku widzi się, że tysiąc lat to niewiele. Potwierdziła to nam wizyta w klasztorze Tatew – przepięknie położonej świątyni, do której od niedawna można dotrzeć nowoczesną koleją linową. My mozolnie pięliśmy się, tysiąc metrów w górę, zniszczoną drogą szutrową. Wysoko położony, rozbudowany kompleks budynków osadzonych na skale robi niesamowite wrażenie. Widok z pobliskiej góry uzmysławia, jak bardzo trudną do zdobycia twierdzą był w średniowieczu Tatew.
Polscy globtroterzy i miłośnicy dwóch kółek coraz częściej ruszają za granicę w poszukiwaniu atrakcyjnych tras rowerowych. W gorączce przygotowań – pakowania map, sprawdzania najlepszych szlaków – zapomina się często o tak przyziemnych sprawach, jak kask na głowę i stosowne ubezpieczenie.
Gdy przydarzy się nam wypadek, który wymaga szybkiej interwencji lekarskiej, ubezpieczenie pokrywa koszty leczenia. Ubezpieczenie odpowiedzialności cywilnej przyda się, jeśli wyrządzimy szkodę innej osobie. Jej ewentualne roszczenia za odniesiony uszczerbek na zdrowiu mogą być bowiem bardzo wysokie. Udając się w podróż, warto też zapoznać się z miejscowymi prawami, zasadami i obyczajami. Większość ubezpieczycieli nie odpowiada bowiem za szkody, które wyrządził ubezpieczony, naruszając np. zasady sanitarne lub z powodu popełnienia przestępstwa. Zwyczaje i prawa w różnych zakątkach świata są tak różne, że możemy naruszyć je zupełnie nieświadomie. Na Kaukazie, słynącym z gościnności, przekroczenie lokalnego kodeksu może być brzemienne w skutki.
TURYSTA TEŻ JEST ATRAKCJĄ
Ormiańskie dzieci nieczęsto spotykają obcokrajowców.
CZASEM TRZEBA ZJECHAĆ AŻ NA SAMO DNO
Rzeka Worotan płynie przez majestatyczne góry, żłobiąc w wielu miejscach głębokie kaniony. W średniowieczu przebiegał tędy Jedwabny Szlak – arteria handlowa łącząca przez 2 tysiące lat Chiny z Europą i Bliskim Wschodem.
W PUSTYNI, PUSZCZY I NA SZCZYTACH
Najnowsza historia Armenii nie pozostawiła tak imponujących śladów. Przypominają one raczej o ciężkich doświadczeniach narodu ormiańskiego. Patrząc na monastyr Khor Virap po stronie armeńskiej i na niedaleką przecież, ale już turecką, górę Ararat (5137 m n.p.m.), trudno nie zauważać zasieków i strażnic na granicy z Turcją. Spojrzenie na klasztor i świętą górę Ormian na długo pozostanie nam w pamięci. Zwłaszcza, że to jeden z ostatnich akcentów naszej rowerowej wyprawy. Stąd już niedaleko do Erywania.
Stolica Armenii nie różni się zbytnio od typowych europejskich miast. Trwa jej przebudowa. Powstają nowoczesne budynki. Place i skwery pięknieją. Przy głównych ulicach i alejach mnożą się kawiarnie, restauracje i nowoczesne sklepy. Brakowało nam jednak bogactwa charakterystycznego dla całej reszty kraju – naturalności i nadspodziewanej gościnności.
Niedużą, lecz górzystą Armenię na rowerach zwiedza się niełatwo. Zwłaszcza gdy oprócz dźwigania bagażu, trzeba ciągnąć przyczepkę z dzieckiem – czyli w sumie dodatkowe 60 kilogramów. Tatusiowie wylali sporo potu, pokonując w ten sposób drogi i kręte szutry na licznych przełęczach. Zwiedzenie niemal całego kraju nie byłoby jednak możliwe, gdybyśmy nie posiłkowali się też lokalnym transportem. Dysponując składakami i dużą dozą samodyscypliny, nie mieliśmy większych trudności z zapakowaniem całego naszego dobytku do marszrutek – taksówek wielkości forda transita. Pozostawało jeszcze wystarczająco dużo miejsca dla całej naszej dziewiątki. I, oczywiście, dla kierowcy, by mógł nas spokojnie zawieźć w kolejne fantastyczne miejsce. W ten „rowerowo-marszrutkowy” sposób pokonywaliśmy rozległe przełęcze i wzgórza. Na południu, blisko Iranu, przemierzaliśmy zbocza pokryte trawą wysuszoną upałami. Na północy towarzyszyły nam lasy, gdzieniegdzie przechodzące w prawie gęstą dżunglę. Widok majestatycznych gór motywował do większego wysiłku. Budziły zachwyt głębokie wąwozy o pionowych ścianach, niespodziewanie przecinające płaskie jak stół równiny.
Taka jest Armenia. Jej historii nie sposób nie docenić, a Ormian nie polubić. Żal byłoby nie odwiedzić tego kraju.