Jest X wiek naszej ery. Z położonego w południowej części Wysp Brytyjskich Canterbury wyrusza Sigeric – arcybiskup tamtejszej katedry. Zmierza do Rzymu. Zapewne zastanawia się, czy zdoła osiągnąć cel. Droga jest długa i niebezpieczna, czeka go ponad dwa tysiące kilometrów. Nie zdaje sobie sprawy, że tysiąc lat później po jego śladach podążać będą inni wędrowcy.
Dostępny PDF
START SIGERIKA
Katedra w Canterbury. Tu biskup Sigeric ponad tysiąc lat temu rozpoczął swoją wędrówkę.
OMNES VIAE
ROMAM PERDUCUNT
Na trasie każdy drogowskaz przekonuje, że „Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”.
PODRÓŻ DO ŹRÓDEŁ
Centrum miejscowości Ornans wyznacza rzeka Loue. Kolejny dzień na szlaku to wędrówka w górę jej biegu, aż do źródeł.
Wysiłki się opłacają. Dociera na miejsce. Podziwia miasto, spotyka papieża. Gdy wraca, jest już zapewne spokojniejszy. Zna trasę, wie, czego się spodziewać. Żeby zatrzymać wspomnienia, spisuje każdą miejscowość, w której nocował w drodze powrotnej.
Tak powstaje Via Francigena. Szlak wiodący z Canterbury przez francuskie winnice, szwajcarskie Alpy i włoskie miasteczka aż do Rzymu. Zrekonstruowany na podstawie średniowiecznych zapisków Sigerika i długiej historii wędrówek tą trasą, dziś przyciąga coraz liczniejszych piechurów.
Z BIESAMI DO RZYMU
Spoglądamy w stronę wąskiej, schowanej za krzakami ścieżki. Za plecami zostało Canterbury, przed nami wielka niewiadoma i maleńki znaczek przedstawiający postać wędrowca. Wokół niego napis: „Omnes viae Romam perducunt”. Strzałka wskazuje na zarośla. Skoro „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”, to ta zapewne również. Odgarniamy napierające na nas krzaki i ruszamy na szlak.
– Bullshit! – słyszymy od napotkanego kilka kilometrów dalej Anglika, gdy w odpowiedzi na pytanie o cel naszej wędrówki pada krótkie: – Rzym. Takie reakcje stają się równie powszechne, jak towarzysząca nam od samego początku mżawka. W sumie nic dziwnego. Pomysł rzeczywiście dla większości ludzi nieco abstrakcyjny, a popularność szlaku najwyraźniej na Wyspy jeszcze nie dotarła.
Mijamy maleńkie wioski porośnięte bluszczem, stare kościółki i cmentarze, przechodzimy przez skąpane w deszczu pastwiska. Mimo kiepskiej pogody cieszymy się z tych kilku dni w Anglii. Szkoda, że tak szybko musimy ją opuszczać, ale żeby dotrzeć do Rzymu, trzeba jakoś przedostać się na ląd. Wsiadamy na prom w Dover. Gdy patrzymy na oddalającą się linię śnieżnobiałych klifów, mamy lekkiego kaca moralnego. W końcu cała trasa miała być piechotą. Zamaszystym krokiem przemierzamy pokład z jednej strony na drugą. Nie możemy przecież oszukiwać...
Przybijamy do brzegu po drugiej stronie kanału La Manche, we francuskim Calais. Przesuwamy zegarki o godzinę do przodu i robi się 20.00. Dalej już dziś nie zawędrujemy. Rozbijamy namiot na kempingu i dokładnie przetrząsamy plecaki. Minęło zaledwie klika dni, a barki już odmawiają nam posłuszeństwa. Nie dotrzemy do Rzymu z tak ciężkimi bagażami. Zostają trzy koszulki, trzy zmiany bielizny, bluza, długie i krótkie spodnie. Do tego śpiwory, przewodniki po szlaku i niewielka butla z gazem do gotowania. Resztę wyrzucamy. Dobra... zostają jeszcze „Biesy” Dostojewskiego. Coś trzeba czytać. Każdy ma własną definicję luksusu.
Rano, gdy dźwigamy na ramionach nie więcej niż 8 kg, idzie się dużo przyjemniej. Lekcja z poskramiania konsumpcjonizmu odrobiona. Nie kupuj dwóch ciastek, skoro wystarczy ci jedno.
Niestety, nie ze wszystkim jest tak łatwo. Środek lata, ale wiatr i deszcze nie dają nam spokoju. Woda wdziera się pod peleryny przeciwdeszczowe, a w plecakach robią się kałuże. Noce spędzamy w zaroślach, pod namiotem. Nie ma gdzie wysuszyć przemokniętych ubrań. Bez przerwy dygoczemy z zimna. W niedługim czasie obydwoje jesteśmy chorzy. Gorączka pali pod spuchniętymi powiekami, a my rozważamy, czy w tym całym przedsięwzięciu nie pomyliliśmy się w obliczaniu rachunku sił i zamiarów.
Mimo trudności nie zwalniamy tempa. Każdego dnia 30–40 km. Po dwóch tygodniach wreszcie wychodzi słońce. Czujemy się dużo lepiej. Z większym optymizmem, ale jednocześnie z większym szacunkiem patrzymy na szlak. Jesteśmy w sercu Szampanii. Droga prowadzi przez ciągnące się aż po horyzont winnice. Nagrzane słońcem liście winogron wydzielają charakterystyczny, kwaśnawy zapach. Pracownicy czasami do nas zagadują, czasami tylko się uśmiechają i machają na powitanie. Ciekawe, czy zdają sobie sprawę, że przebiega tędy szlak do Rzymu.
Jeszcze nie spotkaliśmy żadnego wędrowca, ale nie czujemy się zupełnie osamotnieni. Wprawdzie większość nocy spędzamy pod namiotem, lecz pojawiają się też nieliczne, przygotowane z myślą o takich jak my schroniska. Zazwyczaj prowadzą je instytucje kościelne albo miejscowe samorządy. W środku zawsze czekają łóżka i ciepły prysznic. Są też księgi gości. Wpisy pochodzą od podróżników z różnych części świata. Widać w nich od razu, że przechodzili to samo co my. Dosłownie i w przenośni. Robi nam się dużo raźniej. Pierwsze spotkania to na pewno tylko kwestia czasu.
NAD WODĄ WIELKĄ I CZYSTĄ
Jezioro Genewskie. Szczyty Alp wyglądają wspaniale o każdej porze, ale największe wrażenie robią o zachodzie słońca.
SIENA PALONA
Katedra w Sienie wyróżnia się pasiastymi zdobieniami na tle murów i dachów, które mają odcień sjeny palonej.
DALEJ JUŻ Z GÓRKI
Wielka Przełęcz św. Bernarda (2469 m n.p.m.) to najwyższy punkt na całej Via Francigena.
PÓŁMETEK U BERNARDA
Mijają tygodnie. Po mniej więcej 800 km docieramy do Ornans, pięknego miasteczka, położonego w sercu francuskiej Jury. Pochodził stąd znany malarz realista Gustave Courbet. Przedstawiał w swoich dziełach wyniosłe szczyty, wapienne skały i piękne lasy. Uwiecznione na nich krajobrazy mamy na wyciągnięcie ręki.
W niemym zachwycie przeskakujemy przez wąskie strumyki, wspinamy się na pagórki i przeciskamy obok skał, wędrując do źródeł rzeki Loue. Za nią jest jeszcze piękniej. Przekraczamy granicę francusko-szwajcarską. Przed nami rozciągają się Alpy.
Kilka dni później patrzymy, jak Jezioro Genewskie przybiera fioletowy odcień. Właśnie zaszło słońce i na ten jeden moment nastała niczym niezmącona cisza. Tafli wody nie marszczą żadne fale. Po drugiej stronie dumnie piętrzą się ośnieżone szczyty. Pod nimi, nad brzegiem, zapalają się sznury świateł. Siedzimy i w zachwycie podziwiamy góry. Następnego dnia ruszamy w ich stronę, a po trzech etapach wspinamy się na Wielką Przełęcz Świętego Bernarda. 2473 m n.p.m. nie brzmi jak wielki wyczyn, ale po raz pierwszy udaje nam się zdobyć jakieś wzniesienie od zera – z poziomu morza. W końcu wspinaliśmy się tu przez całą Francję, od momentu zejścia na ląd w Calais.
Ciszę górskich ścieżek przerywa jazgot silników. Wielka Przełęcz to jednocześnie granica szwajcarsko-włoska. Prowadzi tędy droga, którą upodobali sobie właściciele camperów i motocykli. Okolica zasypana jest pluszakami. Ze stoisk z pamiątkami wylewają się różnych rozmiarów bernardyny. Małe maskotki i ogromne figury. Wszystkie łączy przywieszona na szyi beczułka, w której psy miały przenosić brandy ratującą życie zagubionym podróżnikom. To raczej mit, ale faktem jest, że psy, trzymane w schronisku dla wędrowców, założonym tu tysiąc lat temu przez św. Bernarda z Menthon, stanowiły nieocenioną pomoc w akcjach ratunkowych.
Tłumy nie przypadają nam do gustu. Schodzimy z przełęczy. Za nami ponad połowa drogi. Przed nami ostatni z krajów. We Włoszech ma być już prościej. Duża liczba schronisk na szlaku i dobre oznaczenie trasy to duże ułatwienie, dlatego wielu piechurów decyduje się na rozpoczęcie wędrówki właśnie na przełęczy. Wciąż jednak przed nami 1000 km.
MANHATTAN ŚREDNIOWIECZA
Tak nazywane jest San Gimignano. Wieże średniowiecznego miasta górują nad okolicą.
CYTRYNÓWKA U SIOSTRZYCZEK
Schodzimy coraz niżej, po kilku dniach Alpy stają się tylko wspomnieniem. Otaczają nas pola ryżowe. Nie zdawaliśmy sobie dotąd sprawy, że Włochy są największym producentem ryżu w Europie. Mijamy pracującego przy polnej dróżce mężczyznę. – Przepraszam – pyta nieśmiało – idziecie może do Rzymu? – Wyrwani z wielokilometrowej zadumy, spoglądamy na niego z roztargnieniem, podczas gdy on z kieszeni wyciąga kilka euro. – Mam do was prośbę. Zapalcie dla mnie świeczkę, jak dotrzecie na miejsce. W ogromnym zdziwieniu ledwo udaje nam się kiwnąć głowami, lecz on już na nas nie patrzy i wraca spokojnie do pracy. Odchodzimy i zastanawiamy się, jak to możliwe, że odgadł cel naszej drogi.
Teren znów staje się pofałdowany. Pożegnanie z Alpami nie było zakończeniem górskich wędrówek. Przed nami kilkudniowy odcinek przez Apeniny. To pasmo ciągnie się przez ponad 1300 km z północy na południe Włoch. My poznajemy tylko niewielki fragment, który przypomina nam bieszczadzkie szczyty. Na otulonych mgłą łąkach pasą się stada koni. Ciągłe wchodzenie i schodzenie potęguje wielokilometrowe zmęczenie, ale widoki wszystko wynagradzają.
Powrót w doliny zmusza nas do refleksji. W drogę wyruszyliśmy w lipcu, a teraz nagle tabuny idących do szkoły dzieci uświadamiają nam, że rozpoczął się wrzesień. Tyle czasu w drodze, tyle kilometrów za nami. A czy w nas coś się przez ten czas odmieniło?
Niezależnie od korzyści duchowych szlak daje niemal wszystko, co możliwe w aspekcie krajobrazowym. Kilka dni po Apeninach rozpościera się przed nami Morze Liguryjskie. Ciepłe fale biją o brzeg, a różnokolorowe kamieniczki kurortów mienią się w słońcu. Przez całą drogę przyzwyczailiśmy się jednak do ciszy i naszej dwuosobowej samotności, dlatego dość szybko stamtąd uciekamy. Większe wrażenie robi na nas Toskania. Pagórki, winnice, aleje cyprysów i wznoszące się pod niebo średniowieczne wieże San Gimignano. Nie samymi zabytkami jednak żyje człowiek...
– Żebyście sobie nie myśleli! My tutaj dbamy o pielgrzymów! – Nie powalił nas deszcz ani wiatr, nie zniechęciły niewygody spania w namiocie. Nie powstrzymały bolące stawy ani odciski, ale siostry zakonne opiekujące się schroniskiem w Sienie załatwiają nas w 15 minut. Cytrynówką, znaną tu pod nazwą limoncello. Własna produkcja, trzymana w ogromnych szklanych baniakach. Żeby przypadkiem nie zabrakło. Po kilku kolejkach, bo przecież musimy dotrzymać im towarzystwa, leżymy już pod stołem. Siostry jakby nigdy nic wracają do swoich codziennych obowiązków. Dopiero trzy godziny błogiego snu sprawiają, że jesteśmy w stanie się podnieść i pospacerować po tym pięknym toskańskim mieście.
Ciemnoczerwony odcień cegieł i dachówek dominuje w całym historycznym centrum. Wyróżnia się tylko katedra, którą miłośnicy nazywają arcydziełem architektury średniowiecznej, a przeciwnicy – lukrowanym tortem. Najbardziej przyciąga nas jednak Piazza del Campo – główny plac miasta. To tu dwa razy do roku odbywa się słynne Palio, czyli wyścigi konne po torze przygotowanym wokół placu.
Wracamy do sióstr i poznajemy tam Juliana. Niemca, który będzie nam towarzyszył przez resztę trasy. Nie zostało jej już jednak zbyt wiele. Walcząc z wysokimi temperaturami, coraz bardziej zbliżamy się do Rzymu. Kilka dni przed osiągnięciem celu docieramy do Viterbo. Miasto słynie z bogatej historii i licznych zabytków, związanych zwłaszcza z odwiedzającymi to miejsce kardynałami i papieżami. Duchowni wiedzieli, co dobre. W Viterbo można kąpać się w gorących źródłach. Nie stać nas na drogie baseny, ale tuż przy trasie Francigeny znajduje się niewielka, znana głównie mieszkańcom „sadzawka” z wodą termalną. Wraz z relaksującymi się Włochami spędzamy tam długie godziny.
NAGRODA PIELGRZYMA
Widok z Monte Mario. Do kresu wędrówki pozostało zaledwie kilka kilometrów. Trudno uwierzyć, że można dotrzeć tu pieszo aż z Canterbury.
Wzmocnieni kąpielami i świadomością bliskości Wiecznego Miasta, idziemy do Rzymu jak na skrzydłach. Ostatniego dnia nie przeszkadzają nam nawet spaliny z ciągnących się sznurów samochodów na drogach dojazdowych do metropolii. Wreszcie zostawiamy główną ulicę i wspinamy się na zalesione wzgórze. Nagle, zupełnie niespodziewanie, dostrzegamy rozpościerającą się przed nami panoramę Rzymu. Rozpoznajemy wszystkie znane nam ze zdjęć budowle. Wielka kopuła bazyliki św. Piotra wydaje się na wyciągnięcie ręki. Dużo dalej Koloseum i pomnik Wiktora Emmanuela II.
Coś ściska nas za gardło. Zbiegamy w stronę bazyliki i zastanawiamy się, jak to możliwe, że dotarliśmy tu aż z Canterbury. Lecimy przed siebie, zapominając o tym, że na czerwonych światłach dla pieszych wypadałoby się zatrzymać. Zdyszani wbiegamy na plac św. Piotra.
Jesteśmy. To już koniec drogi. Przed oczami przesuwają nam się wspomnienia z całej trasy. 2100 km za nami, ale nie przychodzą nam do głowy żadne wzniosłe podsumowania. Jesteśmy, po prostu jesteśmy. Plac jest pełen ludzi, ale my czujemy się na nim sami. Trwamy, szczęśliwi. Było warto.