Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2017 na stronie nr. 36.

Tekst i zdjęcia: Elżbieta i Piotr Hajduk,

Shikulu znaczy Mędrzec


Wstążka szosy przecina nagą, spaloną słońcem ziemię. Suchy busz rozciąga się po obydwu stronach drogi. Gdzieniegdzie, w kępach bananowców i pióropuszach palm, kryją się ludzkie siedziby – chatki oblepione wyschniętą gliną lub zabudowania o płaskich dachach pokrytych blachą. Tu, w Zambii, jest bardzo biednie.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Mieszkańcy wiosek żyją z hodowli kóz, uprawy kukurydzy i innych warzyw. Zbiory zależą od pory deszczowej, a głód zdarza się często, bo deszczu albo za mało, albo za dużo. Czasem też zaraza, a czasem i słonie niszczą ubogie zasiewy.
Po piaszczystym poboczu wędrują kobiety w kolorowych chustach i barwnych spódnicach. Na głowach dźwigają plastikowe pojemniki z wodą lub wiązki drewna na opał. Przystojni mężczyźni, o twarzach czarnych jak smoła, śledzą wzrokiem ruch na drodze. Dzieci biegną za samochodami, nie zważając na tumany suchego piasku.

 

BIEDA Z RONDLEM

W ubogich zambijskich obejściach nie ma zbyt wielu sprzętów. Czasami jedna łyżka i stary rondel to bogactwo, które gospodynie cenią bardziej niż klejnoty. Po posiłku naczynia są starannie myte w pobliskiej rzece, do której trzeba niekiedy podejść kawałek drogi.

SZYBKIE DORASTANIE

Nikt ich nie pilnuje. Wczesna samodzielność zambijskich dzieci to swoista szkoła przetrwania. Tutaj nawet dwulatki muszą same zadbać o siebie.

GŁOWA NIE OD PARADY

Takie noszenie rozmaitych ciężarów to codzienność, a kobiet tutaj nikt w tym nie wyręcza.


 

NIE MA CZASU NA SMUTEK


Ojciec Józef Gotter czeka na nas przy wjeździe do Kazembe. To największa wioska w Zambii. Tu znajduje się misja, w której polscy salezjanie pomagają miejscowej ludności. Misjonarz jest dobrym duchem placówki. Dla nas jest wujkiem, a dla ponad setki ciemnoskórych podopiecznych – prawdziwym ojcem. Już z daleka widzimy jego wysoką sylwetkę i białą brodę. Postarzał się od czasu ostatniej wizyty w Polsce. Tylko oczy pozostały wesołe. Udajemy, że nie widzimy zmian w jego wyglądzie. Na pytania przyjdzie czas później.
– Witajcie w mojej Afryce – jego tubalny głos brzmi sympatycznie. – Pospieszmy się. W misji czeka obiad. Musicie posmakować tutejszej kuchni. Ośmiokątna bryła kościoła jest pokryta zieloną blachą falistą. Jak na zambijskie warunki wygląda wyjątkowo porządnie. Przed świątynią biegają dzieci, robią wesoły harmider. – To dzieciaki z naszego oratorium – wyjaśnia misjonarz. – Zajmujemy się nimi, jak możemy.
W Kazembe żyje kilkanaście tysięcy ludzi, sporo z nich głoduje. Wielodzietne, ubogie rodziny nie zawsze stać na jedzenie. Dzieci przychodzą więc do parafii. Proszą nie tylko o chleb, czasem łakną zwyczajnej uwagi i troski, poczucia, że komuś na nich zależy. Wiele z nich to sieroty lub półsieroty, bo w Zambii AIDS zbiera obfite żniwo.
Niektóre spotyka prawdziwe szczęście, jeśli w ramach akcji „Adopcja na odległość” otrzymują pieniądze od przybranych rodziców z Europy. Dzięki nim mogą się uczyć, bo szkoła kosztuje. Ojciec Józef opiekuje się ponad setką dzieci. Dla wszystkich ma także serdeczny uśmiech i dobre słowo.
Od grupy rówieśników odrywa się kilkuletni chłopiec i biegnie w naszą stronę. – To Nathan – wyjaśnia kapłan z ciepłym uśmiechem. – Bardzo zdolne dziecko. Staramy się wspomagać jego edukację, bo nauka przychodzi mu bez trudu.
– To chyba dobrze. – Nie rozumiemy nutki smutku w głosie misjonarza.
– Nathan jest sierotą, jego rodzice zmarli niedawno – wyjaśnia, nie patrząc nam w oczy. – Jak wiele tutejszych dzieci jest nosicielem wirusa HIV.
– Jak sobie z tym radzisz?
– Tutaj nie ma czasu na smutek. – Ksiądz znowu się uśmiecha. – Dużo modlę się za nich wszystkich i o siły dla siebie. Bóg jest miłosierny, z HIV też można żyć. Mamy takie przysłowie: „Myślałem, że jestem biedny, bo chodzę bez butów. Dopóki nie spotkałem człowieka bez stóp”.
– A inne dzieci? – pytamy. – Wszystkie są sierotami?
– Ależ nie. O! To Catherine. – Wskazuje na kilkuletnią dziewczynkę, której czarne kręcone włosy są zaplecione w kunsztowne warkoczyki, a radosny uśmiech odsłania białe ostre ząbki. Trochę przypomina małą myszkę. – Ma siedmioro rodzeństwa. Mieszkają z rodzicami w niewielkim domku bliżej rzeki. Widzieliście tutejsze... hmm... domki?
– Widzieliśmy po drodze, ale w środku nie byliśmy.
– To małe pomieszczenia, prostokątne albo w kształcie koła, oblepione mułem, z dachem zrobionym z trawy. Aby nie przeciekał, trawę trzeba wymieniać co roku. Oczywiście nie ma prądu czy bieżącej wody. Śpią tam na podłodze, na słomianych matach. Rodzina, która ma koce, jest uważana za bogatą. Dom służy tylko do spania. Jedzenie spożywa się publicznie, przed domami lub na placach.
 

GORĄCA MISKA CZEGOŚ


Żyją z uprawy poletek. No i z ryb. Tutejsze rzeki na szczęście są w nie zasobne, np. Luapula, która jest naturalną granicą między Zambią a Demokratyczną Republiką Konga.
– Tam, gdzie znajduje się woda, zamieszkują ludzie. Woda, nieważne – czysta czy brudna, służy do wszystkiego. Do prania, mycia i picia. Piją ją wprost po zaczerpnięciu, nikt nie myśli o gotowaniu.
– I nic im nie jest?
– Właściwie nie. No, ale dosyć gadania, chodźcie na obiad – zaprasza ojciec.
Na drewnianym stole widzimy gorącą miskę... czegoś. Ksiądz uśmiecha się radośnie. – Znacie tę potrawę? To nsima. Jemy ją tutaj często. Na zmianę z kassawą. Nsima to ugotowana w wodzie mąka z ziaren kukurydzy. Ubogie rodziny jedzą ją bez dodatków albo z różnymi jadalnymi liśćmi, ale lepsza jest z fasolą, rybą, mięsem, sosami. Tradycyjnie w formie gęstej klajstrowatej papki spożywa się ją bez użycia sztućców.
– Wiecie, jak się ją gotuje? – pyta misjonarz pomiędzy kęsami. – Wymaga to sporej siły i wprawy. Trzeba uważać, by z mąki nie zrobiły się grudki. Tutaj każda kobieta musi umieć gotować nsimę. Dziewczynki uczą się tej sztuki od najmłodszych lat.
Patrzymy na nasz posiłek uważniej – rzeczywiście, nasza nsima jest gładka jak krem. – Jak kiedyś przyjedziecie w porze deszczowej, dam wam spróbować innych specjałów. Na przykład podsmażanych termitów. Są bardzo dobre – dodaje ojciec Józef i cieszy się z naszego zaskoczenia.
Na kolację ma być kassawa, która jest popularna nie tylko w Afryce. Maniok jadalny, z którego pozyskuje się kassawę, to roślina uprawiana w całej strefie tropikalnej – od Ameryki, przez Azję po Afrykę na południe od Sahary. Częścią użytkową są bulwy korzeniowe, które w stanie surowym nie są jadalne. Ich trujące właściwości giną jednak po ugotowaniu, upieczeniu lub wysuszeniu. Ze zmielonych lub startych bulw otrzymuje się masę, która po wysuszeniu i prażeniu jest mielona. Powstająca w ten sposób mąka to właśnie kassawa.
Ojciec prowadzi nas w kierunku niskiego długiego budynku. To duma misjonarzy – Stolarska Szkoła Zawodowa im. Księdza Bosko. Przy niej znajduje się też internat dla młodzieży męskiej z najuboższych rodzin. Jest warsztat pełen desek, gdzie chłopcy wytwarzają meble.
W warsztacie krząta się kilku chłopaków. – Traktują szkołę jak dom, sami sprzątają, dbają o otoczenie, gotują. Wszędzie ich pełno. A ja przynajmniej nie boję się tutaj włamania. Na misji mieliśmy dwa napady. Trochę mnie pokiereszowali...
– Napady!? A nie pomyślałeś o jakiejś ochronie? – pytamy. Misjonarz patrzy na nas jak na duże dzieci: – Tu jest Afryka, nie zapominajcie o tym. Słyszałem, że jeden z miejscowych kapłanów postanowił zrobić porządek ze złodziejskimi wizytami w ogrodzie. W tym celu zastawił pułapkę. Powbijał w deski gwoździe, a potem poukładał je pod murem ostrzami do góry. Liczył, że zaskoczy złodzieja. – Misjonarz uśmiecha się zagadkowo.
– I co?
– Ano nic. Noc minęła spokojnie. A rano okazało się, że ktoś ukradł te deski, razem z gwoździami.
Chłopcy traktują ojca jak swojego mistrza. Nazywają go Shikulu, co w miejscowym języku znaczy „mędrzec”. Od nich to przezwisko przejęli starsi, i tak w Kazembe ojciec Józef został Mędrcem. Tylko najmłodsze dzieci wołają za nim BaGota, czyli po prostu „ksiądz Gotter”.
 

OSKUBANI NA WŁASNE ŻYCZENIE


– Mamy trochę upominków dla dzieci, artykuły szkolne, ubrania. Możemy do nich pójść? – pytamy ojca.
– Idźcie, gdzie chcecie. Ja muszę się przygotować do mszy.
Kazembe to spora miejscowość. Turyści rzadko tu docierają, czasem tylko przyjedzie jakiś nowy wolontariusz. Misjonarze wtopili się w miejscową społeczność i czują się jak w domu. Tak też są traktowani. My jesteśmy nowi, więc szybko otacza nas gromada małolatów. Te młodsze stoją nieśmiało na uboczu, starsze dotykają naszych rąk, ciągną za ubrania, zagadują zabawną mieszaniną angielskiego i miejscowego języka:
– Mister, give me a pen!
– For me, for me, mister!
– Miss, T-shirt, T-shirt!
Każdy biały to bogacz, którego należy oskubać. Najlepiej – zanim zrobią to inni. Cóż, pozwalamy się „oskubywać”, rozdajemy długopisy, ołówki, koszulki. To prawdziwe skarby, więc gromada dzieci szybko rośnie. Nieliczni dorośli przechodzą obojętnie. Czasem tylko ktoś się zatrzyma, prześle przelotny uśmiech i idzie dalej.
Wreszcie koniec! Na uboczu stoi jeszcze niewielka grupa chłopców z koszulkami i zeszytami w rękach. Wyciągamy aparaty, aby jakoś uwiecznić tę chwilę. Chłopaki momentalnie się ożywiają: – Foto? Hundred kwacha! Hundred kwacha!!! Kwacha to miejscowa waluta. Przedsiębiorczości to można by się od nich uczyć.
Zapada noc. Na rozgwieżdżonym niebie lśni Krzyż Południa, drogowskaz żeglarzy południowych mórz. Cichną odgłosy codziennej krzątaniny, Kazembe szykuje się do snu.
O poranku radosne słońce zalewa świat. W powietrzu unosi się słodki zapach kwiatów. Wzrok biegnie daleko, po wzgórza widoczne na horyzoncie. Rozległe przestrzenie dają poczucie wolności i niezależności. Zewsząd małe grupki ludzi zmierzają w kierunku kościoła na niedzielną mszę.
 

Z OJCEM I MĘDRCEM

Ksiądz Józef Gotter ze swoimi podopiecznymi z misji w Kazembe.

MSZA JAK BARWNE WIDOWISKO


Kościół jest dość nowy, konsekrowany w 2004 r. Poprzedni nie sprostał rosnącym potrzebom. Przestronne wnętrze szybko zapełnia się ludźmi ubranymi odświętnie. Zwracają uwagę kolorowe kobiece chusty, zwane czitenge. To wzorzysty materiał o wymiarach metr na dwa. Służy do wszystkiego. Niektóre kobiety opasują się nim wokół bioder, aż powstaje coś na kształt długiej spódnicy. Inne zakładają go na ramię. Mamy wkładają w czitenge małe dzieci i noszą je na plecach. Wszystkie wyglądają jak egzotyczne ptaki.
Msza rozpoczyna się uroczystym wejściem kapłana przy wtórze głośnego śpiewu wiernych. Ludzie reagują bardzo żywiołowo, zarówno w trakcie czytań, jak i kazania. W pewnej chwili wstają i tańczą. Wciąż dochodzą nowi wierni. Ktoś wtóruje śpiewom na bębnie. Inni towarzyszą im na grzechotkach. Czujemy się jak na barwnym widowisku. Nawet nie poczuliśmy, że msza trwała bite trzy godziny.
Kościół wyludnia się powoli, bo przed wejściem stoi ojciec Józef i żegna parafian. Wszystkich pozdrawia, z każdym rozmawia. Przydaje mu się doskonała znajomość miejscowego języka. W końcu wychodzimy i my. Na twarzy misjonarza jak zwykle gości uśmiech.
– Podobało się? Trochę inaczej niż w Polsce, prawda?
– Całkiem inaczej i jakby prawdziwiej...
Zadziwiła nas liczba wiernych. Nie wiedzieliśmy, że wielu stało też przed kościołem.
– Nie wszyscy, którzy przyszli na mszę, to katolicy – mówi misjonarz. – Niedaleko znajdują się jeszcze kościoły Adwentystów Dnia Siódmego, protestancki, Świadków Jehowy. Do szkoły też przychodzą dzieci różnych wyznań. Nikt nikomu nie wypomina, że jest taki czy owaki. Ludzie są tolerancyjni, ciekawi świata i siebie. Dlatego potrafią modlić się wspólnie.
Zambijczycy musieli nauczyć się tolerancji. Ten kraj, dwa i pół razy większy od Polski, zamieszkują ludzie mówiący ponad siedemdziesięcioma językami. Wychowani w różnych kulturach, wyznają różne religie, należą do sekt. Łączy ich poczucie przynależności narodowej, choć Zambia to stosunkowo młode państwo, niepodległość uzyskała 50 lat temu.
– Dziś niedziela, jadę do buszu odwiedzić kościoły filialne. – Ojciec Józef wyrywa nas z zamyślenia. Kapłani mają do odwiedzenia wiele stacji, rozsianych na obszarze kilkudziesięciu kilometrów. To miejsca zgromadzeń wiernych, którzy nie mogą dojechać do parafialnej świątyni.

RYBA NA CZARNĄ GODZINĘ

Wody afrykańskich rzek są jeszcze zasobne w ryby. Suszone na słońcu, stają się zapasami, które w trudnych chwilach odganiają z ubogich chat widmo głodu.

Żałujemy, że nie możemy mu towarzyszyć. Obiecujemy sobie przyjechać tu jeszcze kiedyś. Ksiądz wydaje się myśleć o tym samym:
– Kiedyś was tam zabiorę. Chciałbym pokazać kościółek, który udało mi się wybudować w Chisenge. To daleko. Wciąż się bałem, że miejscowi czarownicy odzyskają tam swoje wpływy... Zambijski Kościół jest jeszcze bardzo młody. Brakuje misjonarzy. A kiedy ludzie nie mają się do kogo zwrócić, idą do czarownika. Czy wiecie, że tu wciąż jeszcze zwolnienie od szamana jest traktowane przez pracodawców równie poważnie jak zwolnienie od lekarza?
– Lubisz te wyjazdy? – pytamy jeszcze, choć właściwie z góry znamy odpowiedź.
– Lubię każdy kontakt z ludźmi. Ci w buszu nie mają właściwie nic. Mały okrągły domek, żadnych mebli, garnek, mata ze słomy. Na środku pali się ognisko, dym gryzie w oczy. I ciężka praca na skrawku pola. Ale jest w tym jakiś spokój. A po mszy miejscowi zapraszają mnie na obiad. Rozmawiam wtedy z mężczyznami, siedzimy razem w kręgu.
Po kilkudniowym pobycie żegnamy BaGota. Do Chisenge da się dojechać tylko teraz – później, w porze deszczowej, korytami dróg zaczynają płynąć rzeki. Gdy śledzimy z dala postawną sylwetkę ojca Józefa, nie zdajemy sobie jednak sprawy, że widzimy go po raz ostatni...
Zmarł w Kazembe, wśród swoich. Przyjęła go czerwona ziemia Afryki, którą ukochał. Pozostała po nim pamięć w ludzkich sercach i dwa ostatnie zdania napisane tuż przed śmiercią: „Wszystkie skarby należą do Zgromadzenia. Moje są tylko grzechy i długi”.