Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2017 na stronie nr. 78.

Tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski, Zdjęcia: shutterstock,

Chichi, Haha...


Zdarzyło mi się przejechać z plecakiem wzdłuż całego, rozciągniętego na trzy tysiące kilometrów, łańcucha Wysp Japońskich. Już wtedy jednak wiedziałem, że ten kraj ma także małe wyspy, leżące poza tymi głównymi. To archipelag Ogasawara, którego jedyne dwa zamieszkane kawałki lądu noszą nazwy... Chichi i Haha.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

OBSERWATOR Z CHUO

Ze szczytu góry Chuo otwiera się szeroka panorama Chichi. Mała wysepka u jej wschodniego brzegu to bezludna Higashi-jima.

KOMFORT PO JAPOŃSKU

Koedukacyjna sypialnia dla 120 pasażerów na dolnym pokładzie statku pasażerskiego Ogasawara Maru zmierzającym w kierunku wysp Ogasawara.

BONIN WHITE-EYE

To endemiczny gatunek ptaka z wysp Ogasawara. Jego charakterystyczną cechą jest biała obwódka wokół oczu otoczona czarnymi piórkami.

 

Na żadnej z górzystych wysp archipelagu Ogasawara nie ma lotniska. Można się tam dostać wyłącznie drogą morską. Z przystani w Tokio średnio raz w tygodniu odpływa wysłużony pasażersko-towarowy statek Ogasawara Maru. Eksploatująca go kompania ma wprawdzie w internecie stronę z rozkładem rejsów, ale miejsca nie można sobie zapewnić na odległość. Są zatem dwa wyjścia: lecieć do Japonii z nadzieją, że jeszcze w dniu wypłynięcia będą bilety na statek, lub znaleźć kogoś na miejscu, kto z wyprzedzeniem kupi je na wybrany dzień.
 

TYLKO NA LEŻĄCO


Już na godzinę przed odpłynięciem na nabrzeżu Takeshiba ustawiła się karna kolejka wsiadających. Pasażerów do wyższych klas wpuszczono jako pierwszych. Na górnym końcu trapu uśmiechnięty steward zabrał mi wypełnioną kartę wyjazdową, a w zamian dostałem skrawek papieru z numerem C-105. Stałem z tą kartką w małym holu trochę bezradny. Pomógł mi skośnooki marynarz – zaprowadził do wielkiej sali na pokładzie C, gdzie nie było łóżek, lecz cienkie materacyki równo ułożone na podłodze rzędami obok siebie w odległości 20 cm. Na każdym z nich leżały pedantycznie złożone: mała i twarda, obciągnięta skajem poduszeczka, lekki pled oraz kartki z numerami. W mojej sali numerów było 120!
Czekała nas więcej niż doba żeglugi przez ocean. Wkrótce miałem się też przekonać, że na pokładach Ogasawara Maru nie bardzo jest gdzie siedzieć. W holu przy recepcji i piętro wyżej stało kilkanaście krzesełek, a na otwartym pokładzie – tylko dwie małe ławeczki. Zauważyłem też, że Japończycy podczas rejsu spędzają większość czasu w sypialniach pozbawionych okien, siedząc lub leżąc. Co kraj, to obyczaj... Gdy nadszedł wieczór, poszedłem do toalety i przebrałem się w pidżamę. Oni – nic takiego: spali w tym, co mieli na sobie.
Drugiego dnia żeglugi, po południu, na horyzoncie zamajaczyły górzyste wyspy wulkanicznego pochodzenia. To był ów tajemniczy archipelag Ogasawara! Na portowym nabrzeżu, przed budynkiem terminalu, czekały rodziny pasażerów i przedstawiciele kilku pensjonatów – z transparentami, na podstawie których my, turyści, mogliśmy ich zidentyfikować.
Po zejściu z trapu trzeba było starannie wytrzeć obuwie na zielonej wycieraczce nasączonej jakimś płynem. Archipelag Ogasawara ze względu na swoją unikalną przyrodę został zaliczony przez UNESCO do światowego dziedzictwa przyrodniczego. Władze boją się przywleczenia z wielkich wysp Japonii niechcianych owadów, nasion i drobnoustrojów.
W pensjonacie Papaya, gdzie miałem zarezerwowany nocleg, obuwie zostawia się przed wejściem. W obiekcie nie ma restauracji, ale proponują gościom inne rozwiązanie: wieczorem skośnooka dziewczyna zaprowadzi do odległej o 100 m małej japońskiej jadłodajni. Moja pierwsza kolacja na Ogasawara to paluszki rybne z warzywami, kiełki i plasterki surowej ryby. Do tego dostałem świeżo ugotowany ryż w nieograniczonej ilości oraz drewniane pałeczki. Śniadanie serwowane następnego poranka było skromniejsze: połówka suchej wędzonej ryby, zupa miso, warzywa i oczywiście ryż.

 

JEDYNY NA CHICHI

W zatoce Futami leży jedyny port na wyspie Chichi.

GODY Z PŁYTKIEJ WODY

Corocznie w kwietniu ławice rekinów przypływają na plażę wyspy Haha, aby odbyć tu swoje gody.

POŻEGNANIE Z ASYSTĄ

Za każdym razem, gdy Ogasawara Maru odpływa do Tokio, żegna go kawalkada motorówek.


 

CHICHI, TUTAJ ZESTRZELILI BUSHA


Na Chichi jest tylko jedna linia autobusowa, która prowadzi wzdłuż zachodniego wybrzeża. Chcesz wyrwać się dalej – musisz mieć samochód. Skorzystałem z oferty sympatycznego przewodnika Kunio Matsubary, który przewiózł mnie dookoła Chichi. Zostawialiśmy samochód przy drodze i wdrapywaliśmy się dla widoków na tutejsze najwyższe wzniesienia. Aż w końcu, u krańca leśnej drogi, na wzgórzu Hatsuneura zobaczyłem spory opuszczony bunkier z licznymi śladami od pocisków na ścianach. Potocznie jest nazywany bunkrem George’a Busha. Późniejszy prezydent USA uczestniczył jako pilot w ostrzeliwaniu Chichi-jimy z powietrza. Nie miał jednak szczęścia – jego samolot został trafiony i Bush wyskoczył z niego ze spadochronem nad oceanem w odległości kilku kilometrów od wyspy. Odnalazł go i przyjął na pokład amerykański okręt podwodny, co zostało uwiecznione na dokumentalnym filmie, wykorzystywanym po latach podczas jego kampanii wyborczej. Dokument pokazywały też wielokrotnie stacje telewizyjne w Stanach.
Kolejnego ranka recepcjonistka przyniosła ciekawą wiadomość: płyniemy polować na wieloryby! Oczywiście tylko z kamerą i aparatem fotograficznym. Wielkie morskie ssaki przypływają na Ogasawara wiosną, by urodzić młode i uczyć je życia. Polscy przyrodnicy dla określenia wielorybów tego gatunku używają nazwy „długopłetwiec” albo nieco już spol­szczonego słowa „humbak”. Dorosłe mają długość od 14 do 17 m i ważą od 30 do 45 t. Zbędną morską wodę wydmuchują pod tak wysokim ciśnieniem, że zamienia się ona w parę. Właśnie jej obłoki wytryskujące ponad fale ułatwiają lokalizację wielorybów. Podpływaliśmy do nich nawet na kilka metrów, ale wielkie cielska znikały szybko pod wodą, machnąwszy na pożegnanie płetwą ogonową.
Podczas wycieczki na pokładzie łodzi dyskretnie podpatrywałem, co Japończycy jedzą. Moje zainteresowanie zostało zauważone i pozwolili mi nawet sfotografować ich kanapkę ze sprasowanego ryżu, zawiniętą w rodzaj papieru ze spreparowanych morskich glonów. Oni zjadają te japońskie sandwicze razem z „papierem”! Potem poczęstowali i mnie – ryż zjadłem, ale od konsumpcji glonowego papieru udało mi się jakoś wykręcić.
 

HAHA, KOCHAJĄ SIĘ NA PLAŻY


Z Chichi-jimy na Haha-jimę, drugą zamieszkaną wyspę archipelagu, pływa maleńki schludny stateczek Hahajima Maru. Na pokonanie 50 km potrzebuje ponad dwóch godzin. Gdy odbijał z portu na Chichi, na pokładzie było sześcioro pasażerów. Daje to jakieś wyobrażenie o tym, jak mało turystów trafia na zapomnianą, izolowaną Haha-jimę. Chichi-jima ma 2000 mieszkańców, Haha – zaledwie 400 i wszędzie na niej jest blisko. Gdy dotarliśmy do celu, z miniaturowego portu do jedynego tutaj hostelu miałem zaledwie 200 m.
Pierwszego dnia wybrałem się pieszo na południowy kraniec wyspy, gdzie z góry Kofuji otwierają się niepowtarzalne panoramy wybrzeża. Drugiego dnia tropikalna ulewa uniemożliwiła mi wyjście na szlak. Dopiero trzeciego dnia pobytu na Haha wspiąłem się na Chibusayamę – najwyższy szczyt archipelagu. Ma tylko 462 m n.p.m., ale nawet z tej wysokości można już objąć wzrokiem niemal całą wyspę i docenić jej urodę: wysokie na ponad 100 m klify wschodniego wybrzeża, niedostępne półwyspy i skaliste wysepki, no i lazur oceanu.
Wracałem z Chibusayamy spocony i głodny, ale szczęśliwy. W drodze do hostelu wykupiłem w sklepiku cały zapas przywożonego z dalekiego Tokio chleba – sześć kromek zapakowanych w celofan. Kusiło mnie, aby jeszcze przed posiłkiem wskoczyć do ciepłej wody na przyportowej białej plaży. Okazało się jednak, że była już zajęta i to wcale nie przez plażowiczów... Nie mogłem uwierzyć własnym oczom – na płyciźnie, dwa metry od brzegu, gdzie normalnie w wodzie do kolan brodzą dzieci, kłębiło się wielkie stado rekinów! Najdłuższe okazy miały po półtora metra. Ustaliłem potem, że to żarłacze grube. Nie atakują człowieka. Ale co one tu robią?! – Przypływają co roku o tej porze, aby się tutaj kochać! – odparł ze śmiechem ekspert z pobliskiego Club Noah, agencji oferującej nurkowanie.
Z żalem powróciłem na Chichi, aby po dwóch dniach pobytu zjawić się z plecakiem przy trapie Ogasawara Maru. Na nabrzeżu żegnał nas tłum mieszkańców, powiewający flagami, bijący w bębny i trąbiący. Ale najbardziej spektakularny fragment tej ceremonii zaczął się dopiero wtedy, gdy statek odsunął się od kei i ruszył do wyjścia z portu. Koło nas pojawiła się „asysta” i aż na otwarty ocean towarzyszyła nam kawalkada oflagowanych motorówek oraz kutrów. Osłupiałem zupełnie, gdy załogi tych małych jednostek przy pełnej prędkości zaczęły popisywać się skokami do morza. Brawurowi nurkowie po wynurzeniu się na powierzchnię dalej machali rękami w kierunku naszego oddalającego się statku. – Wróćcie na piękne Ogasawara! Po takim pożegnaniu wielu zapewne wróci.