Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2017 na stronie nr. 10.

Pierwsza Polska Kobieca Wyprawa Antarktyczna zakończyła się sukcesem. 25 stycznia 2017 r., po 69 dniach marszu, Małgorzata Wojtaczka (ur. 1965) dotarła do bieguna południowego Ziemi. Pokonała ponad 1200 km, od wybrzeża Morza Weddella przez lądolód Antarktydy aż do pozycji 90°0’00 S i 0°0’00 W, na najzimniejszym, najsuchszym i najbardziej wietrznym z kontynentów. Jest pierwszą Polką i jedną z kilku kobiet na świecie, które pokonały tę trasę samotnie i bez żadnej asysty.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

ĆWICZENIA ZE SZCZELIN

Lodowiec Folgefonna (1600 m n.p.m), Norwegia. Specjalny trening Małgorzaty Wojtaczki (na zdjęciu obok) i jej zespołu w pokonywaniu szczelin lodowych.

;">

 

BIAŁA CIEMNOŚĆ

Obóz antarktyczny wśród śnieżnej zamieci, czyli tzw. whiteout.

 

Magdalena Żelazowska: Rozmawiamy dzień po pani przylocie. Po dwóch miesiącach na lodowym pustkowiu znalazła się pani w centrum medialnego szumu.
Małgorzata Wojtaczka:
Trudno mi się do tego przyzwyczaić. Po prawie 70 dniach samotności nagle otacza mnie tłum ludzi i cały czas rozmawiam. Na lotnisku powitało mnie wielu znajomych, nieznajomych i dziennikarzy. Razem z przyjaciółmi z Wrocławia poszliśmy na pizzę i przez kilka godzin opowiadałam o tym, jak było. Zaraz potem zaczęły się wywiady dla prasy, radia i telewizji. Czuję się trochę jak w filmie.

Jest już pani w Wikipedii.
Tak słyszałam. Trafiłam tam szybciej, niż wróciłam do Polski.

Jak to jest dołączyć do grona pionierów, o których pisze się w encyklopediach?
Jeszcze nie przyzwyczaiłam się do tej myśli.

To był powód wyprawy?
Pomyślałam po prostu, że fajnie byłoby, żeby dotarł tam ktoś z Polski oprócz Marka Kamińskiego, którego podziwiam. Czemu nie miałaby to być kobieta? Wcześniej na biegun dotarły już Norweżka, Francuzka, Amerykanki, Angielki. Obok ich flag brakowało mi polskiej.
Biegun oczywiście był ważnym celem, ale dla mnie najważniejsza była droga. Dwa lata temu uczestniczyłam w podejściu pod najwyższy szczyt Spitsbergenu, Newtontoppen. Trasę pokonywaliśmy na nartach, z ciągnięciem całego sprzętu na sankach, czyli tzw. pulkach. Na trzy dni przed powrotem mieliśmy doskonałą pogodę, świeciło piękne słońce, czułam się fantastycznie. Żałowałam, że taka fajna wyprawa się kończy. Miałam apetyt na więcej. To wtedy po raz pierwszy pomyślałam o biegunie, bo tam trzeba iść dwa miesiące.

Wielu miewa takie marzenia, ale nie każdy coś z nimi robi.
Fakt, że na biegunie południowym nie było dotąd żadnej Polki, był sporą motywacją. Moje marzenie samo przeszło w etap realizacji. Zaczęłam myśleć, co trzeba zrobić, żeby je spełnić. Największą trudnością wydawały mi się występujące na trasie szczeliny lodowe. To one stanowią największe wyzwanie podczas samotnej wyprawy przez Antarktydę. Zbiera­łam na ich temat informacje, rozmawiałam z doświadczonymi polarnikami, analizowałam, jakbym sobie poradziła, gdybym do jednej z nich wpadła. Postanowiłam zaryzykować.

Jak długo przygotowywała się pani do
wyprawy?

Ponad dwa lata. Zaczęłam od zbierania wiadomości o Antarktydzie i potencjalnych zagrożeniach. Czytałam książki, m.in. Marka Kamińskiego i Liv Arnesen – Norweżki, która jako pierwsza kobieta zdobyła biegun samotnie i bez żadnego wsparcia. Potem przystąpiłam do kompletowania sprzętu i obliczania niezbędnego zapasu żywności. Na końcu przyszła pora na załatwianie formalności. Antarktyda znajduje się pod opieką międzynarodowego Traktatu Antarktycznego. Każdy, kto chce wyprawić się na biegun, musi ubiegać się o specjalne pozwolenie, ponieważ rząd jakiegoś kraju musi wziąć za taką wyprawę odpowiedzialność. Od lat indywidualne wyprawy na Antarktydzie koordynuje amerykańska firma Antarctic Logistics & Expeditions (ALE), która 20 lat temu była partnerem logistycznym podróży Marka Kamińskiego. ALE organizuje przeloty z Punta Arenas w Chile na Antarktydę i z powrotem, dostarcza potrzebnych informacji w trakcie marszu, a w razie konieczności koordynuje akcje ratownicze.

Każdy może spróbować swoich sił w podejściu pod biegun?
Należy spełnić szereg wymagań. Ubiegając się o zezwolenie, musiałam wykazać się doświadczeniem z wcześniejszych wypraw polarnych i speleologicznych. Pomogło mi to, że od kilkudziesięciu lat należę do Polskiego Związku Alpinizmu, a działalność górska jest zbliżona do polarnej. Odbyłam też szkolenia lodowcowe podczas rejsów jachtem Selma Expeditions na Spitsbergen i na Antarktydę. Pozytywną decyzję otrzymałam w czerwcu. Zaraz potem rozpoczęłam kolejne treningi na lodowcu w Norwegii.

Jak przebiegała trasa na biegun?
Zaczęła się w lodowej zatoce Hercules Inlet, na brzegu kontynentu na Lodowcu Szelfowym Ronne spływającym do Morza Weddela. Do bazy ALE Union Glacier w pobliżu Gór Ellswortha (z najwyższym szczytem Antarktydy Mount Vinson – 4892 m n.p.m.) dolatuje się dużym samolotem transportowym z Chile. Stamtąd jeszcze 20 minut małym, kilkuosobowym samolotem do punktu startu. Potem moim jedynym środkiem transportu zostały narty.
Nie zawsze mogłam trzymać się najkrótszej drogi, a ta biegłaby wzdłuż 80. południka. Musiałam brać pod uwagę rzeźbę terenu. W drodze na biegun wciąż pokonywałam zastrugi – lodowe zaspy o wysokości sięgającej do trzech metrów. Czasem ich forsowanie było zbyt trudne – wolałam je obejść, nawet nadkładając drogi. Omijałam też pola ze szczelinami.

 

SELFIE ANTARKTYCZNE

Styczeń 2017 r., Antarktyda. Do bieguna zostało jeszcze 500 km.

LĄDOWISKO – LODOWISKO

Samolot transportowy dalekiego zasięgu Ił-72 do lotów między Punta Arenas i bazą Union Glacier. Pas startowy niebieskiego lodu ma ponad 3 km.

POZNAŁA ŚWIAT

Południowy biegun geograficzny Ziemi, 25 stycznia 2017 r. Małgorzata Wojtaczka z naszym proporcem, który towarzyszył jej przez cały 69-dniowy marsz od brzegu kontynentu Antarktydy do bieguna.



Do żadnej z nich pani nie wpadła?
Nie, choć kilka z nich musiałam pokonać. Natknęłam się na nie w połowie drogi. Szczeliny w lodowcu pojawiają się zwykle tam, gdzie gwałtownie zmienia się nachylenie terenu. Jeśli zasypie je śnieg, bywają niewidoczne. Na szczęście te, na które trafiłam, dało się rozpoznać dzięki wyraźnym krawędziom i szerokim zagłębieniom pośrodku. Musiałam sprawdzać kijkami, czy da się je przejść. Włożyłam uprząż wspinaczkową i przypięłam sobie śruby lodowe, które w razie upadku mogłyby mi posłużyć do próby samodzielnego wyjścia. Udało mi się bezpiecznie przejść, ale przed sobą widziałam kolejne, coraz większe szczeliny. Skręciłam na wschód i zdecydowałam się nadłożyć drogi, aby je ominąć.

Mapa Antarktydy przypomina białą pustynię, nie widać żadnych punktów orientacyjnych. W jaki sposób pilnowała pani kursu?
Miałam GPS i kompas. Nie mogłam przez cały czas iść z włączonym GPS-em, ponieważ pochłaniałby za dużo energii, a korzystałam tylko z paneli słonecznych. Dlatego swoją pozycję sprawdzałam tylko raz dziennie, wieczorem. W ciągu dnia używałam kompasu, który niosłam przed sobą na specjalnym stelażu.

W jednej z relacji napisała pani, że czas płynął niezauważenie. Nie nużyła pani samotna wędrówka?
Ani trochę! Po miesiącu marszu nie mogłam uwierzyć, że to już półmetek. Każdy dzień był inny. Raz wiał silny wiatr, innym razem zapadała kompletna cisza. Jednego dnia świeciło słońce, następnego padał śnieg, który na Antarktydzie, wbrew pozorom, nie jest częstym zjawiskiem. Bywało, że zapadała mgła i wokół robiło się zupełnie biało – taki whiteout. Dynamicznie zmieniały się też chmury, które tworzyły przepiękne, różnokolorowe pióropusze. W drugiej połowie trasy zaczęłam nerwowo śledzić upływ czasu. Zaczęłam się martwić, czy zdążę.

Miała pani co do tego wątpliwości?
Od początku brałam pod uwagę taką ewentualność. Po drodze zawsze coś może się przydarzyć: awaria sprzętu, złamana narta, namiot porwany przez huraganowy wiatr. Niektóre rzeczy można naprawić, ale nie wszystkie. Mogłam też zachorować, skręcić nogę. Im byłam bliżej celu, tym większe czułam napięcie. Na dwa tygodnie przed końcem powtarzałam w myślach: oby tylko sprzęt wytrzymał, jeszcze chociaż tydzień, bo ostatnie dni mogę przejść nawet na piechotę, bez nart.

Podobno zabrakło pani jedzenia.
Mój marsz przedłużył się o kilka dni, dlatego w ALE zaproponowali mi zrzut prowiantu. Uspokoiłam ich, że mam wystarczającą ilość. Doświadczenie zdobyte w górach podpowiedziało mi, żeby mimo wagi pulek (ok. 100 kg) wziąć trochę więcej żywności. Liczyłam się z tym, że mogę gdzieś utknąć na kilka dni, choćby z powodu pogody. Poza tym na początku wędrówki zjadałam mniej, bo mniej się męczyłam, a organizm miał jeszcze zapasy. W ten sposób zaoszczędziłam trochę prowiantu.

Co się je podczas takiej wyprawy?
Pożywienie, które ma jak najwięcej kalorii i jak najmniej waży. Sprawdza się żywność liofilizowana, czyli pozbawiona wody w procesie suszenia. Tak jak chińskie zupki zalewa się ją wrzątkiem pozyskiwanym z gotowanego śniegu. Na kolację jadłam podwójne porcje, do których dodawałam łyżkę oliwy z oliwek, a na śniadanie płatki owsiane z mlekiem w proszku i cukrem. W przerwach w marszu zjadałam słodycze – czekoladę, cukierki, batoniki, chałwę, marcepan. Sprawdzają się też suchary ze smalcem. Spakowałam dużo różnych rzeczy, bo po pewnym czasie nie można patrzeć wciąż na to samo.

Szła pani samotnie, ale w stałym kontakcie ze światem. Łączność to chyba coś, co najbardziej różni współczesne wyprawy polarne od pionierów sprzed wieku?
Dzisiaj to obowiązek. Zgodnie z wymogami ALE musiałam mieć dwa telefony satelitarne i tracker, który na bieżąco wysyłał informacje o mojej aktualnej pozycji. Na początku sam ustalał moją lokalizację, ale w okolicach bieguna mapy się kończą i później musiałam nanosić ją ręcznie. Używałam telefonu satelitarnego Irydium Go!, który obsługuje się za pomocą smartfona, więc mogłam pisać, przesyłać zdjęcia i być w kontakcie z moim zespołem w Polsce. Kiedy chciałam przekazać więcej informacji, dzwoniłam, a ktoś włączał dyktafon i spisywał moją relację.

Szła pani samotnie, ale od pierwszego kroku czuwał nad panią zespół dobrych duchów.
A właściwie jeszcze przed wyruszeniem. Przyjaciele z wrocławskiego klubu speleologicznego na kilka dni przed wylotem wprowadzili się do mnie i pomagali mi się pakować. Kiedy szłam, byłam w codziennym kontakcie z zespołem wspierającym w Polsce. Niezależnie koordynatorzy z bazy ALE wysyłali mi prognozy pogody. W każdej chwili mogłam o coś zapytać, poprosić o przesłanie czegoś mailem. Po całym dniu marszu, rozbiciu namiotu i gotowaniu nie zostawało mi wiele czasu ani siły na wyszukiwanie potrzebnych informacji. W takich chwilach kontakt na odległość był nieoceniony.
 

 

Czy kobiecie trudniej jest zdobyć biegun niż mężczyźnie?
Każda płeć ma swoje mocniejsze i słabsze strony. Faceci na ogół są silniejsi, mogą więcej podnieść, łatwiej pociągną pulki. Dziewczyny są za to bardziej wytrzymałe i odporniejsze na stres. Decydujące znaczenie mają jednak cechy indywidualne, niezależne od płci. Ważna jest umiejętność długotrwałego funkcjonowania w trudnych warunkach. Często przebywałam w bardzo niskich temperaturach: –30°C przy silnym wietrze odczuwa się jak –45°C. Organizm musi to znieść. Musiałam też radzić sobie z napięciem. Nie zawsze wszystko działało: a to od nart odkleiły się foki, a to zawiodła kuchenka do gotowania. Nie można wtedy wpaść w panikę. Trzeba pokonać zmęczenie i myśleć racjonalnie.

Czy podczas wyprawy przeżyła pani jakiś kryzysowy moment?
Na szczęście nie. Uniknęłam dużych awarii sprzętu. Miałam zapas jedzenia, dwie kuchenki, dodatkowy komplet kijków i wiązań do nart. Niepokoiłam się tylko o czas – czy zdążę, czy w ostatniej chwili nic mi się nie przydarzy. Wprawdzie mogłam liczyć na wsparcie, ale zależało mi właśnie na tym, żeby z niego nie skorzystać, żeby dotrzeć na biegun całkowicie samodzielnie.

Ile czasu spędziła pani na biegunie?
Kilka godzin. Na miejscu powitało mnie trzech przedstawicieli ALE, którzy małym samo­lotem Twin Otter zabrali mnie z powrotem do głównej bazy pod Mount Vinson. Stamtąd następnego dnia czekał mnie przelot dużym samolotem transportowym do Punta Arenas nad Cieśniną Magellana w Chile.

Co pani czuła, patrząc na pokonaną przez siebie trasę z okien samolotu?
Widziałam odciśnięte w śniegu ślady moich nart i pulek. Czułam ulgę: udało się! Byłam bardzo szczęśliwa. I chyba nie do końca wierzyłam, że zrealizowałam tak szalony pomysł.

Czy zdobywcą trzeba się urodzić?
Myślę, że tak. Niektórzy z natury są ciekawsi świata, chcą więcej niż inni. Ale marzenia nie wystarczą. Najważniejsze jest dobre przygotowanie. Pokazuje to historia pionierów w zdobywaniu bieguna południowego: Brytyjczyka Roberta Falcona Scotta i Norwega Roalda Amundsena. W 1911 r. podjęli dwie niezależne wyprawy na biegun. Udało się dotrzeć obu, ale wyprawa Scotta skończyła się dla niego i jego załogi tragicznie. Amundsen nie tylko zdobył biegun, ale wrócił z niego cało wraz z załogą, właśnie dlatego, że przewidział zagrożenia i dobrze się do nich przygotował. Ja też osiągnęłam mój cel, ale nie za wszelką cenę. Chciałam to zrobić bezpiecznie. Byłabym zadowolona, nawet gdyby udało mi się przejść choćby połowę trasy.

Ma już pani plany na przyszłość?
Już o nich myślę.

To ważne, żeby były widowiskowe?
Cel ma znaczenie, ale najważniejsza jest sama przyjemność zdobywania, dochodzenia do celu. W marszu na biegun pociągała mnie też samotność, bo chciałam sama siebie sprawdzić. Teraz marzy mi się wyprawa bez pośpiechu. W drodze na biegun miałam narzucone tempo, z powodu ograniczonej ilości jedzenia i nadciągającej zimy musiałam pokonywać 20 km dziennie. Następnym razem chciałabym zwolnić, zatrzymać się, popatrzeć. Razem z załogą Selma Expeditions planujemy nowy rodzaj wypraw na Antarktydę. To będzie świetna okazja, żeby wykorzystać to, czego się nauczyłam.