Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2017 na stronie nr. 26.

Tekst i zdjęcia: Marcin Kołpanowicz,

W cieniu Nefrytowego Smoka


W lutym 1996 r. Lijiang nawiedziło trzęsienie ziemi, którego siła osiągnęła 7 stopni w skali Richtera. Większość murowanych budynków została zburzona, natomiast drewniane domy, wzniesione przez lud Naxi tradycyjnymi metodami, bez użycia gwoździ, przetrwały wstrząsy. Dlatego gdy przystąpiono do odbudowy miasta, postanowiono wykorzystać starożytne „wstrząsoodporne” metody. Dziś całe centrum Lijiang ma jednorodną, drewnianą zabudowę. Stolica królestwa Naxi leży na wysokości 2400 m n.p.m., w najbardziej dziewiczym i nieskażonym zakątku prowincji Junnan. Jest największą turystyczną atrakcją regionu.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

CHIŃSKIE KRUPÓWKI

Uliczki Lijiang, tutejszego Zakopanego, puste o świcie, za dnia zapełniają się tłumem turystów.

W KOLEJCE DO SMOKA

Gondola linowa na Śnieżną Górę Nefrytowego Smoka pnie się na wysokość ponad 4000 m n.p.m. i uchodzi za jedną z najwyższych na świecie.

THE SHOW MUST GO ON

Przedstawienie plenerowe „Impresja z Lijiang” odbywa się codziennie, bez względu na pogodę. Gdy pada, widzowie otrzymują peleryny, dzięki czemu na widowni robi się równie kolorowo jak na scenie.

 

Trudno oprzeć się urokowi tonących w kwiatach stromych uliczek Lijiang, poprzecinanych przez rzeczki i kanały, nad którymi rozpięto 300 kamiennych mostków. W ciemnozielonych wodach migają czerwone ryby, które łatwo pomylić z odbiciami cynobrowych lampionów wiszących na budynkach. Nad kanała­mi pochylają się płaczące wierzby i kwitnące krzewy magnolii. Co krok uderza w nozdrza zapach imbiru, cynamonu, oleju kokosowego czy goździków. Z kawiarenek dochodzi odgłos wykonywanych na żywo tradycyjnych chińskich melodii. Wzrok prześlizguje się po wystawach sklepów i kramów. W mrocznej pracowni krawca świecą cytrynowożółte, haftowane jedwabne suknie. Na wystawie jubilera pysznią się jaspisowe owale, uzyskane przez oszlifowanie bezkształtnych, burych brył leżących obok. Na straganie owoce dżakfruta wyglądają jak gigantyczne jeżowce. Restauracje są reklamowane wiszącymi przy wejściu suszonymi żeberkami, które przypominają zbroje wojowników ze starożytnego eposu.
 

SEAN CONNERY W KOLEJCE GÓRSKIEJ


Wychodzę z hotelu wcześnie rano, by pospacerować uliczkami niezalanymi jeszcze falą turystów. O świcie na Sifangjie, głównym deptaku miasta, tańczą starsze kobiety w ludowych strojach, granatowych czapkach i bordowych kaftanach, witając w ten sposób nowy dzień. Pozdrawiam je jedynym słowem, jakie znam w języku ludu Naxi: Alalali! (dzień dobry). Staruszki uśmiechają się do zdjęcia, nie przerywając pląsów. Nad wygiętymi jak łodzie dachami miasta wyłania się z porannych mgieł Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka. To cel mojej dzisiejszej wyprawy.
Nie, nie planuję wspinaczki na
5596 m n.p.m. – na taką wysokość wznosi się najwyższa z „głów” Nefrytowego Smoka. Utworzone z kruchego wapienia górne partie masywu są zagrożone lawinami i bardzo niebezpieczne dla wspinaczy, a znaczną część góry pokrywa niestabilny lodowiec. Najwyższy szczyt został zdobyty tylko raz – śmiałkami, którzy dokonali tego wyczynu w 1987 r., byli członkowie amerykańskiej ekspedycji. Jednak przedstawiciele ludu Naxi do dziś nie przyjmują do wiadomości, że ich największa świętość, tajemnicze i niedostępne mieszkanie boga Śnieżnej Góry, zostało sprofanowane ludzką stopą, i to na dodatek – amerykańską. Nefryt pozostaje dla nich symbolem czystości, a wytryskująca ze skały woda, której przypisują uzdrawiające właściwości, potwierdza boskość tego miejsca.
Ponieważ chiński turysta nie lubi się przemęczać, na jeden z pomniejszych wierzchołków masywu doprowadzono kolejkę linową. Wyjechałem nią na górę w 10 minut, najpierw jednak musiałem odstać trzy kwadranse w serpentynowo zakręcającym ogonku oczekujących na wagonik. Przez ten czas obserwowałem z zaciekawieniem różne przykłady orientalnej urody reprezentowane przez moich współkolejkowiczów, sam również byłem obiektem ich żywego zainteresowania. W Chinach przytrafiło mi się po raz pierwszy, że nie tylko ja robiłem zdjęcia miejscowej ludności, ale miejscowa ludność równie chętnie utrwalała na kliszy moją fizjonomię. Do dziś nie wiem, czy powodem tej niespodziewanej atrakcyjności była moja biała cera, broda, kapelusz, czy też może omyłkowo byłem brany za Seana Connery’ego. Zdarzały się dni, kiedy nawet dziesięć razy proponowano mi zdjęcie lub wspólne selfie.
W międzyczasie załamuje się pogoda, która – jak mówi porzekadło ludu Naxi – jest zmienna jak twarz kochanki, i wagoniki unoszą się w górę wśród mlecznej mgły. Na szczycie nie ma szans na zdjęcia, na które tak liczyłem. Temperatura bliska zeru, silny, wilgotny wiatr od strony lodowca i zacinający w oczy śnieg. Ludzie, idąc pod wiatr, mozolnie brną w stronę kamienia, na którym wypisana jest wysokość wzniesienia (4605 m n.p.m.), by udokumentować swój himalaistyczny wyczyn. Nie jest to proste: kilka kroków po równej powierzchni, a mam wrażenie, jakbym się wspinał pod stromą górę – to efekt rozrzedze­nia powietrza. Po krótkiej chwili spędzonej w krainie niegościnnego boga Śnieżnej Góry wracam do kolejki i zjeżdżam na dół, by zdążyć na plenerowe widowisko.
 

ORATORIUM POD ŚNIEŻNĄ GÓRĄ


„Impresja z Lijiang” to godzinny musical wyreżyserowany przez Zhanga Yimou, autora ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2008 r. Gdy świeci słońce, można się na widowni nieźle spiec; gdy od strony lodowca zawiewa wiatr i śnieg – można przemarznąć na wylot. Dzięki nieprzewidywal­ności pogody pod Śnieżną Górą podczas jednego przedstawienia jest szansa na zaliczenie obu tych atrakcji. Przedstawienie warte jest jednak poświęceń. Aktorzy występują codziennie, bez względu na kaprysy aury. W razie deszczu lub śniegu organizatorzy wypożyczają widzom obszerne peleryny, w kolorach turkusu i ultramaryny, kontrastujące z krwistoczerwoną sztuczną skałą, która stanowi scenografię musicalu – natural­ną scenografię tworzy sama Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka.
„Impresja” to zbyt skromne słowo na okreś­lenie monumentalnego oratorium, w którym bierze udział 500 aktorów, tancerzy i śpiewaków. Są tu chóry męskie i żeńskie, zbiorowe sceny pracy, tańca i walki. Górale okryci skórami jaków, w skórzanych „kowbojskich” kapeluszach galopują wokół widowni na małych konikach, wywijają koperczaki na blatach stołów, uderzają w potężne bębny; wieśniaczki dźwigają na plecach ciężkie kosze, tańczą w weselnym orszaku i składają religijne ofiary. Całość jest obficie okraszona chlorkiem amonu, czyli syntetycznym dymem wypuszcza­nym w stosownych momentach z rurek ukrytych w scenie, i wzbogacona sztucznym wodospadem uruchomionym w finale. Komercyjno-popowa oprawa nie niszczy jednak autentyzmu przedstawienia.
Spośród sześciu odgrywanych na scenie epizodów największe emocje wywołuje historia miłosna oparta na świętych pismach ludu Naxi, porównywana często z Szekspirowskim dramatem „Romeo i Julia”. Legenda pochodzi ze starożytnej epopei, zatytułowanej „Wędrówka młodzieży”, i opowiada o miłości pięknej dziewczyny o oryginalnym imieniu Kangmeijiomingji do młodzieńca, który nosił równie nietypowe imię – Zibuyulengpan. Zakochana K. do rodziców swego ukochanego wysyła kruka, by ten opisał jej zalety i poprosił o zgodę na małżeństwo. Jednak rodzice uważają, że nie jest ona godną partią dla Z., i szyderczo jej odmawiają. Ból dziewczyny narasta, gdy jej ukochany nie pojawia się na umówionej randce – to znów wina pozbawionych serca rodziców, którzy zmuszają go w tym czasie do pracy. Dziewczyna wpada w rozpacz, co przyciąga do niej Demona Samobójstwa z Miłości, który przekonuje ją, że jej życie nie ma sensu oraz że prawdziwego ukojenia i szczęścia zazna tylko po śmierci. Za podszeptami złego K. podejmuje kilka prób samobójczych, z których ostatnia jest uwieńczona sukcesem. Jakiś czas później Z. wyrusza w góry na poszukiwanie zagubionej krowy – i znajduje wyschnięte ciało swojej ukochanej. Następuje wzruszająca rozmowa Z. z duchem dziewczyny; chłopak wyznaje jej miłość, myśląc, że przywróci ją w ten sposób do życia. Tak się jednak nie dzieje. Teraz z kolei chłopak wpada w rozpacz, a duchy z gór sprowadzają na niego szaleństwo. Dopiero ceremonia dongba przywraca mu rozum. Dongba to nazwa szamańskiej religii wyznawanej przez Naxi, a także określenie mędrca (szamana) w ich języku.
Choć trudno w to uwierzyć, jeszcze sto lat temu recytacja tej opowieści podczas religij­nych ceremonii sprawiała, że młodzi kochan­kowie po jej wysłuchaniu udawali się na lodowe pustkowia Śnieżnej Góry i wspólnie popełniali samobójstwo. Wśród Naxi wybuchła wręcz epidemia samobójstw z miłości, co spowodowało, że władze zakazały szamanom recytacji starożytnego eposu.

 

KRZESANY PO CHIŃSKU

Podczas długiego show można się zapoznać prawie ze wszystkimi pieśniami i tańcami górskiego ludu Naxi.

WESOŁE JEST ŻYCIE STARUSZEK

Codziennie rano leciwe mieszkanki Lijiang witają wschodzące słońce tańcem.


 

RAJ MĘSKI, RAJ ŻEŃSKI


Obyczaje i struktura społeczna mniejszości etnicznej Naxi są zaiste godne uwagi. Przez wieki mężczyźni tego ludu zajmowali się eksportowaniem jedwabiu i herbaty do Tybetu oraz sprowadzaniem stamtąd szafranu, ziół i leczniczych grzybów. Karawany jaków przemierzające wysoko położone przełęcze potrzebowały czterech miesięcy na drogę w jedną stronę i tyle samo czasu na powrót. Kobiety, pozostawione same sobie przez dwie trzecie roku, zajmowały się nie tylko kuchnią i dziećmi, ale stopniowo nauczyły się wykonywać wszystkie męskie prace, włącznie z tymi najcięższymi. Na odcinku kręgosłupa lędźwiowego stroju kobiet Naxi znajduje się osłona ze skóry jaka, która służyła jako amortyzacja dla kamieni i innych materiałów budowlanych, transportowanych na plecach przez krzepkie niewiasty.
Z czasem panie całkowicie przejęły władzę nad rodziną, zabrały się także za prowadze­nie interesów i dziś właścicielami niemal wszystkich sklepów w Lijiang są kobiety. Mężczyźni, gdy wracali do domu na cztery miesiące w roku, zajmowali się nicnierobieniem: palili długie fajki, grali w domino i bawili się z dziećmi. Dlatego właśnie Lijiang był nazywany męskim rajem.
O ile matriarchat panujący wśród ludu Naxi można wytłumaczyć przedłużającą się nieobecnością mężczyzn w gospodarstwie domowym, o tyle trudno znaleźć uzasadnienie dla obyczajów spokrewnionego z nimi ludu Mosuo, mieszkającego nad jeziorem Lugu, oddalonym o 200 km na północny zachód od Lijiangu. To najbardziej matriarchalna i matry­linearna społeczność w Chinach – kobieta rządzi tu całym domem, dziedziczenie zaś następuje wyłącznie po kądzieli. Głowa rodziny, zwana ach mi, decyduje o losie wszystkich domowników, przydziela im obowiązki, a gdy przeczuwa zbliżającą się śmierć, wyznacza swoją następczynię.
Najbardziej oryginalnym aspektem życia rodzinnego Mosuo jest jednak tzw. chodzone małżeństwo. Polega ono na tym, że „małżonkowie” nie mieszkają pod jednym dachem, „żona” zaś jest odwiedzana w nocy przez wybranego przez siebie mężczyznę z innego domu. Wszystko odbywa się w tajemnicy, a „mąż” musi opuścić jej sypialnię przed wschodem słońca. Nie będzie on miał też żadnych praw do spłodzonego potomstwa, ani też moralnych, prawnych czy kulturowych wobec niego obowiązków – dziecko wychowywa­ne jest wspólnie przez mieszkańców domu, w którym przyszło na świat, natomiast ojca zastępują mu wujowie (bracia matki).
 

WAWEL W SZANGHAJU


Charakterystyczny, postrzępiony masyw Śnieżnej Góry Nefrytowego Smoka zobaczy­łem ponownie kilka dni później, gdy odwiedzałem Międzynarodowe Targi Turystyczne w Szanghaju. Film prezentujący Śnieżną Górę i inne atrakcje okolic Lijiangu był wyświetlany na wielkim ekranie w jednym z 750 boksów. Pierwsze trzy pawilony prezentowały wyłącznie turystyczną ofertę Chin. Wzdłuż wystawowych alejek sunął, niby połyskujący smok, korowód tancerzy z Teatru Jedwabnego Szlaku w mieście Xi’an, odzianych w cytrynowożółte i różowe jedwabie oraz bogato zdobione korony. W kolejnym pawilonie, mijając cejlońskie piękności i boso­nogie Hawajki, obwieszone girlandami kwiatów, zderzam się z jasnowłosą dziewczyną w stroju krakowskim, która przechadza się przed polskim stoiskiem. Spotykam tu panie Cui Ran, szefową biura CT Poland, i Ewę Gajewską, pracującą w jego polskim oddziale, doskonale znającą historię i współczesność Chin. Siedzimy przy stoliku pod banerem przedstawiającym Wawel nocą i rozmawiamy o blaskach i cieniach zwiedzania Państwa Środka przez Polaka.
Przeciętni Chińczycy nie znają angielskie­go nawet na poziomie minimalnym, więc dogadanie się wymaga nie lada umiejętności aktorskich. Ponadto prawie wszystkie napisy wewnątrz kraju są sporządzane wyłącznie w chińskich znakach piktograficznych. Przez to problemem staje się nawet odczytanie nazwy miasta na drogowskazie, identyfika­cja budynku (sklep? szkoła? szpital?) czy zapakowanego towaru na sklepowej półce (sos sojowy? ocet winny? rozpuszczalnik?). Podobnie jest z internetem, w którym Google czy Facebook są zablokowane; sporym wyzwaniem jest także korzystanie z poczty elektronicznej. Zapewne w niedługiej przyszłości ten problem zostanie rozwiązany, bo władzom zależy, by zagraniczni goście wyjeżdżali stąd zadowoleni. Na razie dowiedziałem się, że o ile na początku działalności CT Poland liczba naszych turystów zwiedzających Państwo Środka dziesięciokrotnie przekraczała liczbę Chińczyków przybywających nad Wisłę, o tyle w zeszłym roku proporcja ta się wyrównała.
Jeśli tendencja się utrzyma, to wkrótce znów mogę stać się fotograficznym przedmiotem pożądania dla skośnookich turystów – tym razem już we własnym kraju.