Gmunden – to nie brzmi atrakcyjnie. Prędzej jak polipy w nosie niż urokliwy zakątek, wart czasu i pieniędzy. Austrię można podejrzewać o sterylną nudę. Tymczasem właśnie tam, nad jeziorem Traunsee, w zachwycającej scenerii alpejskiego przedproża, można przenieść się do wnętrza widokówki. Zażyć ruchu, odnawiającego spokoju i nasiąknąć estetyką na zapas.
Skaliste grzbiety i zielone pagórki, które stapiają się z błękitnym jęzorem polodowcowego jeziora – nie tylko bogactwo kulturowe, ale i takie widoki zapewniły regionowi Salzkammergut miejsce na liście UNESCO. Piękne, wszechobecne tło w Gmunden towarzyszy nam nieustannie. Podczas spaceru nadbrzeżną esplanadą i schodzeniu z górskich ścieżek. Przy stoliku w kawiarni i w hotelowym pokoju.
W tej scenerii przez stulecia uwijali się tragarze noszący 50-kilogramowe bałwany soli. Na ich pracy wyrósł dobrobyt ówczesnego mieszczaństwa, a wraz z nim – obecna starówka. Kameralna, a jednocześnie bardzo okazała w skali 13-tysięcznego miasteczka. O kluczowej roli tragarzy przypomina fajansowa fontanna na Rinnholzplatzu, otoczonym wspaniale zachowanymi kamienicami.
Dostępny PDF
PLECAMI DO DUNAJU
Dawniej flisacy, a dziś kajakarze mogą podziwiać na rzece Traun malowniczy skraj gmundeńskiej starówki. Chyba że płyną w stronę Dunaju.
PASIASTA CHLUBA
Po przejściu przez sześćdziesiąt stanowisk w manufakturze bloki gliny zmienią się w chlubę Gmunden: śnieżnobiałą ceramikę. Część naczyń ozdobią klasyczne, zielone paski.
SPACER PO EPOKACH
Niezwykle spokojna starówka oferuje kompaktowy spacer przez epoki: od średniowiecznych podwórzy do nowoczesnych galeryjek.
GDZIE KRÓL CHODZIŁ PIECHOTĄ
Flisacy transportujący solne bloki też nie mieli lekko. Ich życie było mniej cenne od powierzonego im ładunku. Flisakiem mógł zostać tylko ten, kto nie umiał pływać, co dawało solnemu rządcy pewność, że chłopi będą walczyć o utrzymanie towaru do samego końca. To jedna z historii, które można odnaleźć w zabytkowym centrum. Odsłania ono swoją przeszłość niezmąconą wojną czy komunizmem. Widać w nim ciągłość i zgodną przemianę pokoleń. Jest więc późnogotyckie podwórze domu mieszczącego dziś zakład kapeluszniczy Haas Hüte. Są renesansowe kamienice, które starają się maskować wiek pod pastelowymi tynkami, ale zdradzają się typową dla epoki formą kamiennych ościeży. Są i barokowe fasady domów, które spoglądają na ulice mnogością okien, choć każde z nich oznaczało dotkliwy podatek dla właściciela. Było na bogato!
Wreszcie nowoczesność, która wpasowała się bardzo dyskretnie w historyczną tkankę, tak jak najstarsza linia tramwajowa w kraju, obsługiwana przez poczciwe wagony z lat 60. Miejscami tak stroma, że maszynista na pewno odruchowo wciąga brzuch. Warto też pomyszkować we wnętrzach drobnych galeryjek, które kryją na zapleczu ciekawe wystawy i zejścia do starych piwnic. Zajrzeć za bramy oraz w urokliwe zaułki.
Bogactwu płynącemu z wydobycia „białego złota” zawdzięcza swój rozkwit także tradycja wyrobu ceramiki, dzisiejsza chluba Gmunden. Ponoć w każdym austriackim domu znajdzie się naczynia z cechem tutejszej manufaktury. Ceramicznie bije też serce miasteczka – karylion z glinianych dzwonów. Na każdym kroku coś pobłyskuje szkliwem. Ławki w parku Franciszka Józefa i przy kamiennym moście. Glazurowane szyldy zapraszające do piekarni. Dwumetrowa Madonna w kościele farnym rozkładająca nad miastem ochronny płaszcz.
A w jaki sposób kleista ziemia zmienia się w barwne przedmioty? Najlepiej przekonać się w manufakturze, która z dumą kontynuuje pięćsetletnią tradycję. Za niewielką opłatą można przyjrzeć się niektórym etapom produkcji: pieczołowitemu usuwaniu śladów po odlewach, glazurowaniu i najciekawszej części, czyli ręcznemu malowaniu.
Technika nanoszenia najbardziej klasycznego wzoru pozostała zasadniczo niezmieniona od pokoleń: na brzegu płaskich powierzchni trzeba nakreślić strużką pigmentu koncentryczne półokręgi. Potrzeba dużo praktyki, żeby nie kreślić kulfonów! W ten sam sposób na obłych przedmiotach powstają równoległe paski – drugi klasyk. Kolorowe linie wymalowane wprawną ręką urywają się, tworzą malownicze dzióbki i zgrubienia. Każde zdobienie jest unikalne i atrakcyjnie niedoskonałe. Na dodatkowych warsztatach można wypróbować pełną paletę kolorów, pędzli i stempli; stworzyć własny projekt, a dzieło in spe dać do wypalenia i doręczenia pocztą.
Z ceramiką związana jest również bodaj najbardziej oryginalna ekspozycja w całym regionie. Znajdziemy ją w muzeum w zabytkowym Kammerhofie, dawnej siedzibie solnego zarządcy. A mowa o pokaźnej kolekcji... toalet. Od dworskich bidetów do ergonomicznych projektów sprzed kilku lat. Większość z czasów, kiedy przedmioty codziennego użytku miały walory małych dzieł sztuki. Niektóre z nich przynosiły ulgę wybitnym postaciom.
Na wystawie dowiemy się, że cesarzowa Sisi robiła sisi do kwietnych muszli, a cesarz Franciszek Józef w myśliwskim szałasie defekował z godnością na przenośnym sedesie obitym skórą. Wagę zbiorów doceniło Japońskie Towarzystwo Toaletowe, które przyznając specjalną nagrodę, winszowało właścicielowi kolekcji „głębokiego zrozumienia wagi podnoszenia komfortu wydalania” oraz „wielkiego wkładu w sławienie postępu kultury toaletowej na świecie”. Tak oto nawiązała się nić przyjaźni gmundeńsko-japońskiej. Widocznie nie tylko przez żołądek do serca.
SERIALOWA SŁAWA
Ikoną miasta pozostaje bezsprzecznie dwuczłonowy zamek Ort. Laury za całość zbiera przede wszystkim część nawodna, połączona z brzegiem 130-metrowym mostem. Zbudowana na mikroskopijnej wysepce, zdaje się wynurzać z toni jeziora. Budowla przeobrażała się parokrotnie od XI w., kiedy to powstała kapliczka św. Jakuba i wieża zamkowa, które stanowią dziś fragment zamkowego pierścienia. Ale średniowieczny duch już dawno wyparował. Dziedziniec wewnętrzny okalają piętrowe arkady sprzed czterystu lat. W pomieszczeniach mieści się maleńkie muzeum tematyczne, a także replika sali tortur, w jakiej katowano biednych chłopów. Zwłaszcza po buncie w XVII w., kiedy chłopski żywioł spalił bliźniaczy Landschloss, drugi filar zamkowego kompleksu.
Na piętrze zachował się ciekawy system belek ułożonych w ceglanej podłodze, których stukot prowadził po ciemku gości w kierunku schodów. „Wodny zamek” prezentuje się jednak najatrakcyjniej z zewnątrz. Tkwiący spokojnie na tle skalistych szczytów i odbijający w wodzie po zmroku miękkie światło wieczornych latarni.
Przez lata zamek Ort był planem i wizytówką popularnego serialu „Schlosshotel Orth”, który gromadził przed telewizorami miliony niemieckojęzycznych widzów, a z czasem zrobił niespodziewaną furorę w Państwie Środka. Jak nasze „Majteczki w kropeczki”. Wycieczki z Chin zaczęły ściągać masowo, by przez wizjery aparatów obejrzeć znaną sylwetkę. Niektórzy gmundeńczycy twierdzą, że to właśnie zachwyt budowlą na wodzie skłonił chińskiego inwestora do odtworzenia w prowincji Guangdong starówki pobliskiego miasteczka Hallstatt.
Nieopodal Landschlossu, pomnika architektury, w parku Toscana otaczającym neoklasycystyczną willę, stoją wspaniałe pomniki przyrody. Wśród starych lip, wiązów i rozłożystych dębów króluje kilkusetletni cyprys. Wiosną parkowa polana zmienia się w kwitnącą łąkę. Między gałęziami prześwitują wody jeziora, a nad rozśpiewanymi koronami drzew piętrzą się znajome szczyty. Przyroda, ona to potrafi!
KUPA SZTUKI
Niezwykła kolekcja toalet, pisuarów, nocników i bidetów wystawiona w miejskim muzeum. Choć artyści sztuki użytkowej wiedzieli, co czeka ich dzieła, zdobili muszle klozetowe z wielką finezją.
ARKADY TELEWIZYJNE
Dziedziniec zamku Ort. Znany milionom telewidzów w Europie i Chinach oraz setkom nowożeńców, którzy brali ślub w zamkowej kaplicy. Kolejka do ołtarza dłuższa niż serial!
MAŚĆ ZE ŚWISTAKA CO CZWARTEK
W czwartkowe poranki plac przed ratuszem zmienia się w gwarny jarmark. Wówczas mija się gmundeńczyków w tradycyjnych strojach, bo dzień targowy to dzień niemal świąteczny. Z wiklinowymi koszami spacerują między kramami, wśród smakowitych serów, sprężystych chlebów z żytniej mąki, lokalnych wędlin i ogromnej ilości kwiatów i ziół. Na co którejś głowie kapelusz z pędzelkiem, a na plecach kamizelki z ozdobnymi, metalowymi guzikami. Ciemnozielone jak aromatyczny olej z pestek dyni, którym pachnie tutejsza kuchnia.
Spod kapeluszy najczęściej wystają siwe włosy, ale młodsze pokolenie również chętnie nosi regionalny ubiór. Suknie dirndl, marynarki i pełen austriacki rynsztunek czekają w eleganckim sklepie po drugiej stronie rzeki, tuż za kamiennym mostem.
Co czwartek pojawia się też stoisko, obok którego trudno przejść obojętnie. Szklanymi oczami łypią z niego wypchany świstak z borsukiem, pośród pudełeczek z maścią z ich sadła i górskich ziół. Na wszelkie bóle. Ale ilu futrzanych nieszczęśników trzeba poświęcić? – Oj nieee, no przecież nie zabijalibyśmy ich na maść. Wyszukuje się dla nas padłe osobniki! – wyjaśnił sympatyczny sprzedawca i pogładził wypchanego świstaka. Sam miał przy tym świstaczy wygląd i gryzoniowatą dykcję. Był zdecydowanie na swoim miejscu. Ale potem znika i on, i jego maści. Plac pustoszeje, a ruch jak co dzień przenosi się na esplanadę. Zielone kamizelki i grube podkolanówki mieszają się z wytatuowanymi ramionami i sportowymi butami. Śmigają rolki, psy i rowery. Seniorzy grają w szachy figurami sięgającymi do pasa, a partię obserwuje grupka osób siedzących pod rozłożystym dębem – otoczonym sztuczną trawą, której nawet zimą nie trzeba malować na zielono.
JAZDA WSPOMAGANA
O tej porze roku zboczy Grünbergu też malować nie trzeba. Nie brakuje mu zieleni lasów ani bieli kwitnącego czosnku niedźwiedziego. Żółtych pełników ani goryczek rosnących wzdłuż ścieżki do urokliwego Laudachsee, drzemiącego u podnóża Kociej Skały. Droga do górskiego stawu jest bardzo łatwa, uczęszczana przez emerytów z psami i rodziców z wózkami. Jedni dostają się na górę nowiutką gondolą, inni wchodzą pieszo. I słusznie, bo wjazd kolejką, jak na solne zagłębie przystało, słono kosztuje, panorama miasta zaś roztacza się również ze ścieżek. Poza tym półtorej godziny marszu pozwala wstępnie spalić spore porcje mięsa i smaczne bułczane knedle podawane w schronisku.
Szlak z prawdziwego zdarzenia prowadzi natomiast na Traunstein. Patrząc na jego skaliste turnie, trudno uwierzyć, że ma raptem 1691 m n.p.m. Trasa z elementami ferraty wymaga skupienia nawet od doświadczonych górołazów i nie powinno się jej lekceważyć, o czym przypominają ponuro wypadki śmiertelne.
Wielbiciele rowerów górskich mają tu tras po horyzont, tylko czy warto tracić jezioro z pola widzenia? Lepiej wgramolić się na okoliczne pagórki lub pokręcić po uliczkach malowniczego Altmünsteru. Zadanie to może ułatwić nowy wynalazek: elektrorower. Na tyle nowy, że raz po raz ktoś zatrzymuje i pyta o intrygujący patent. Mechanizm jest prosty: bateria wspomaga pedałowanie z siłą, jaką samemu się ustawi. Wysiłek i tak będzie spory, a zasięg znacznie większy. Można nacieszyć się do woli zieloną przestrzenią i ciągami asfaltowych ścieżek prowadzących przez wzniesienia, partie lasu i wymuskane osiedla domków.
PANORAMA GRATIS
Szlaki prowadzące na Grünberg nie są wyzwaniem, ale nagradzają pięknymi widokami. Na szczyt można też wjechać kolejką gondolową, co jednak sporo kosztuje.
CERAMICZNE SERCE
W targowe czwartki i każdego innego dnia, o 10 rano, na gmundeńskim ratuszu budzi się jedyny ceramiczny karylion w Austrii.
ERWIN NIEUGIĘTY
Erwin stanął prosto jak wieża kościółka w Traunkirchen za jego plecami. Ale żeby wiosłować plätte, trzeba się lekko pochylić. Sterowanie tą płaskodenną łodzią to trudna sztuka.
ERWIN PŁYWA JAK LOKOMOTYWA
Najgłębsze jezioro Austrii żyje własnym życiem. Łódki i żaglówki suną po jego tafli, a niewielkie promy łączą nadbrzeżne miejscowości. Królową floty jest Gisela, najstarszy działający austriacki parowiec, zbudowany w 1839 r. Wciąż raźnie kręci kołami. Wzdłuż dwunastokilometrowej osi jeziora można wynająć chyba wszystkie istniejące wodne środki transportu, ale dba się o równowagę akwenu. Skutery wodne dostały całkowity szlaban, w środku lata mogą pływać jedynie cichsze motorówki elektryczne. Ograniczono pozwolenia wędkarskie, a dzięki ekologicznej dyscyplinie w każdej chwili można zaczerpnąć wodę wprost z jeziora i pić. Tak przynajmniej robią tutejsi kajakarze i wioślarze.
W łupince kajaku można w pełni poczuć jeziorną świeżość i spojrzeć na Gmunden z innej perspektywy. Zapuścić się w zieloną nitkę rzeki Traun i pod łabędzie gniazda w zatoczkach. Przy wysokim poziomie wody da się też podpłynąć pod mury zamku, którego wciąż pilnują sterczące z dna pale, broniące niegdyś dostępu do wysepki.
Jeśli ktoś szuka dodatkowego wysiłku i lubi wziąć sprawy we własne ręce, powinien zmierzyć się z tradycyjną płaskodenną łodzią plätte. Jedenaście kilometrów od Gmunden, w maleńkiej miejscowości Traunkirchen, jest po temu okazja. Do przystani najlepiej zajrzeć popołudniem, kiedy zatknięty na skalnej skarpie XIV-wieczny kościółek tonie w ciepłym świetle. O lekcję wiosłowania zadba właściciel łodzi, Erwin. I on, i łódź mają wyraźny charakter. Zadanie niby łatwe: stanąć prosto, lekko się pochylić i zataczać krótkie elipsy piórem masywnego wiosła przełożonego przez pętlę z grubego sznura. Tyle że drewniany drąg suwa się wte i wewte i utrudnia współpracę.
– Jak lokomotywa! – radzi Erwin. – Ręka ma chodzić jak koło zamachowe! Jak mu się to udaje ot tak? I to nierzadko na wzburzonym jeziorze z ciężkim ładunkiem? Ponoć trochę pomaga piwo. Bo co prawda Erwin też popija wodę zza burty, ale – jak mówi – piwo lepsze. Po dwugodzinnym treningu dziób łodzi powinien w końcu trzymać obrany kierunek, ale po godzinie nauki... no cóż. A jeśli ktoś twierdzi, że dałby radę, proszę bardzo! Erwin i jego plätte czekają.
Przy odpowiednim budżecie można obserwować panoramę Gmuden ze znakomitej restauracji Boothaus, dwa kroki od przystani. Dobrych knajpek serwujących austriackie klasyki i potrawy z jeziornych ryb jest w okolicy wiele. Tutaj jednak dostaniemy wyjątkowo finezyjne dania, zaprezentowane tak pięknie, że wbijając widelec, człowiek czuje się jak wandal.
Oprócz harmonijnego wypoczynku Gmunden daje coś jeszcze: dobry przykład. Przykład tego, jak pięknie może wyglądać przestrzeń publiczna trzymana w odpowiednich ryzach. Jak wiele znaczy konsekwentna architektura. Ulice wolne od reklam, znaków i wyklejanych szyb. Jest spójnie i przejrzyście, ludzie trafiają, gdzie trzeba, a firmy nie plajtują. Owszem, można się zastanawiać, czy bulwar, przy którym każdy kasztanowiec ma tabliczkę z numerkiem, mieści się w granicach normalności. Może z czasem człowiek dla higieny psychicznej zacząłby rozglądać się za psią kupą na chodniku. Estetyczny rygor zdaje się jednak nie usztywniać mieszkańców. Ludzie są weseli, serdeczni – przynajmniej z niepełnej, kilkudniowej perspektywy gościa. Na krótką metę powinno tu być dobrze każdemu.