Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2017 na stronie nr. 70.

Tekst i zdjęcia: Elżbieta i Piotr Hajduk, Zdjęcia: shutterstock,

Prowadziło nas Szczęście


Granica w Beitbridge, pomiędzy RPA a Zimbabwe, zawsze jest zatłoczona. Rozglądamy się niepewnie, próbujemy w mrowiu czarnych ludzi znaleźć koniec kolejki. Biały kolor skóry ma jednak dobre strony – mężczyzna w mundurze wyłuskuje nas z tłumu i kieruje w stronę budynku, gdzie należy wykupić wizę. Po załatwieniu formalności ruszamy za odległy, zakurzony horyzont, gdzie wzywa nas magia ruin Wielkiego Zimbabwe.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

MANGWANANI, DZIEŃ DOBRY!

Przybycie białych zawsze jest wydarzeniem dla miejscowych dzieciaków. Mangwanani to tutejsze „dzień dobry”, obowiązkowo okraszone szerokim uśmiechem.

KAMIENNY NASZYJNIK

Tę część miasta o nieodgadnionym przeznaczeniu, zwaną Świątynią, otacza eliptyczny pierścień murów o długości 300 m. Budowla z lotu ptaka przypomina naszyjnik lub bransoletę.

W LABIRYNCIE

Na Akropol prowadzi wąska ścieżka, częściowo ukryta w trawie. Kamienne mury wtopione w naturalne formy krajobrazu tworzą labirynt wąskich korytarzy i niepokojących wnętrz.

 

Nad nami trwa afrykańska noc, która potęguje pragnienie przygody. Nie możemy zasnąć na nierównej drodze i myślimy o tajemniczych ruinach, dla których podejmujemy tę męczącą podróż. Wciąż trwają spory, czym naprawdę było Wielkie Zimbabwe. Kto i kiedy wzniósł gigantyczne konstrukcje i połączył ze sobą kamienne bloki bez użycia jakiejkolwiek zaprawy? Po co to uczynił?
Czy – jak twierdzi współczesna nauka – imponujące ruiny były wspaniałym średniowiecznym miastem, potężnym królestwem, bogacącym się na handlu złotem? Czy może jednak warownią wzniesioną dla obrony przed wrogiem? A może miejscem kultu? Może kamienne mury były „obrazem” – trój­wymiaro­wym odwzorowaniem astronomicznego systemu Syriusza, świętej gwiazdy Dogonów?
Czymkolwiek naprawdę były, pragniemy je zobaczyć. Usłyszeć ciszę, która tam trwa, i poczuć urok tajemniczej przeszłości.
 

PASTUSZEK O PIĘKNYM IMIENIU


Bramą do świata Wielkiego Zimbabwe jest miasto Masvingo. Na jego ponurych przedmieściach kobiety sprzedające owoce śledzą nas ukradkowymi spojrzeniami. Pomimo bliskiego sąsiedztwa ruin biali wciąż należą tu do rzadkości. Czasem tylko przejeżdżają klimatyzowanym autobusem i oglądają zza czystych szyb zakurzoną rzeczywistość miasta.
Masvingo nie poraża urodą, ale mamy wrażenie, że w powietrzu unosi się ów tajemniczy oddech historii. Z placu niedaleko centrum odjeżdżają busy w kierunku ruin. Wsiadamy do jednego z nich. Stłoczeni w ciasnym pojeździe, z zainteresowaniem oglądamy górski krajobraz, który niknie w oddali za poszarpaną linią horyzontu. Stąd m.in. pochodzi serpentynit – kamień, z którego rzeźby mogliśmy podziwiać na bazarze w Masvingo. W rękach miejscowych artystów martwe bryły ożywa­ją. Zamyślone figurki o wielkich oczach i wąskich, długich twarzach wydają się żyć własnym życiem.
Autobus zatrzymuje się w szczerym polu. – Tu musicie wysiąść – zwraca się do nas kierowca. – Tamta droga prowadzi do ruin. Idziemy przez wyschniętą sawannę, a upał leje się z nieba. Ciszę zakłóca tylko głośna muzyka cykad. Przy drodze rosną kolczaste akacje i figowce z grubymi, aksamitnymi liśćmi. Kwitnące niebiesko dżakarandy wyglądają jak kawałki nieba, które przypadkowo spadły na ziemię.
Po prawej stronie szosy kilkoro miejscowych wyrostków pasie kozy. Jeden z nich odłącza się od grupy i zmierza w naszą stronę.
– Skąd jesteście? – Szczupły, przygarbiony chłopak mówi całkiem niezłą angielszczyzną.
– Z Polski. Wiesz, gdzie to jest?
– W Europie. – Ledwie widoczny uśmiech pojawia się na moment na pełnych wargach. – Nie jesteście pierwszymi turystami z waszego kraju. Chcecie zobaczyć ruiny?
– Po to tu przyjechaliśmy, ale nie mamy za dużo czasu...
– Zaprowadzę was i pokażę wszystko.
Jest coś ujmującego w łagodnej twarzy chłopaka. Coś, co wzbudza zaufanie i wbrew zdrowemu rozsądkowi każe nam przystać na jego propozycję.
– Pochodzisz stąd?
Ciemne oczy spoglądają z powagą. – Należę do jednego z plemion Szona. Moi przodkowie założyli tu wielkie królestwo. Jego potęga wciąż trwa w naszej krwi.
– Są różne teorie na temat – próbujemy podjąć dyskusję.
Chłopak kiwa głową. – Wam, białym, trudno uwierzyć, że Wielkie Zimbabwe wznieśli Afrykanie. Już pisaliście o Fenicjanach, Żydach, Egipcjanach, nawet o Arabach. I co jest warta ta wasza nauka?
Skąd on to wszystko wie? Wygląda na to, że zwiedzanie ruin z tym dziwnym przewodnikiem nie będzie nudne. Pozostali chłopcy odchodzą z kozami dalej w busz, zostajemy sami na drodze.
– Jak masz na imię? – pytamy.
– Happiness – głos chłopaka nadal brzmi poważnie. Patrzymy nieco zdezorientowani: Happiness, czyli „Szczęście”. Tak mamy się do niego zwracać?
– Nie żartuję. W naszej kulturze imię powinno mieć konkretny przekaz. I moje ma. Możecie mówić do mnie Happy.
– A jesteś happy?
– Będę. Imię to mocna wróżba, przepowiednia przyszłego losu. Kiedyś będę szczęśliwy. Chodźcie.
 

IMPERIUM MIĘDZY ZAMBEZI A LIMPOPO


Podążamy szybkim krokiem za naszym Szczęściem. Na pustej drodze nie ma ruchu, tylko stado pasiastych zebr przygląda nam się z oddali. Chłopak wskazuje ręką na niedalekie wzgórze.
– To Akropol, jedna z części Wielkiego Zimbabwe. Zaraz tam wejdziemy.
Zmęczeni, dochodzimy do pustego parkingu. Na środku króluje wieża ułożona z kamieni – przedsmak tego, co czeka nas w środku. Rozglądamy się za kasą biletową, ale Happy popycha nas w stronę bramy, przyjaźnie kiwając głową strażnikom. To się nazywa mieć Szczęście!
Chłopak wydaje się nie czuć zmęczenia ani upału. Prowadzi nas szybko i pewnie w stronę wzgórza królującego nad okolicą. Wspinamy się po kamieniach porośniętych trawą.
– To stara droga prowadząca do miasta – mówi. Ścieżka pnie się w górę kamiennymi schodami, jest coraz węższa. Przechodzimy wąskim wąwozem pomiędzy skałami, przeciskamy się przez szczeliny, próbujemy nadążyć za przewodnikiem. Prawdę mówi stare przysłowie, że Szczęście trzeba gonić.
Przez wąski korytarz wchodzimy na rozległy dziedziniec. Happy zaczyna mówić:
– Tu znajdują się pozostałości kamiennego miasta, którego największy rozkwit przypada na XII-XV wiek. Ten kompleks na wzgórzu wasi uczeni nazywają Akropolem, a tam, w dole, jest budowla zwana Wielkim Dziedzińcem lub Świątynią, największy tutejszy obiekt. Poza jej kamiennymi murami kryją się jeszcze dawne kwatery mieszkalne miejscowej ludności.
Ruszamy dalej. Wąskie przejście prowadzi wyżej, przez kamienne labirynty korytarzy. Gładzimy ciosane, chropowate kamienie, myśląc o ich budowniczych. Kostki ułożone są jedna na drugiej i wtopione w naturalne formacje.
– Tu, w tych murach, zaklęta jest historia królestwa Wielkiego Zimbabwe – mówi poważnie. – Jego władcy stali na czele imperium rozciągającego się pomiędzy rzekami Zambezi i Limpopo. Do nich też należały kopalnie złota na równinie.
Cisza wokół nas ma w sobie coś mistycznego. Niemal widzimy średniowieczne miasto w całej jego okazałości.
– Potęga Wielkiego Zimbabwe wyrosła na handlu złotem. Stąd władzę sprawował król, władca plemienia Szona. To była jego stolica, pałac i bastion – ośrodek silnego państwa, które utrzymywało rozległe kontakty handlowe. Tędy wiódł złoty szlak na wybrzeże Oceanu Indyjskiego, a dalej do Indii i Chin.

 

TWARZ STAROŻYTNEGO LUDU

Te figurki, rzeźbione rękami miejscowych artystów, nawiązują do tajemniczej przeszłości Zimbabwe. Zamyślone posążki o wielkich oczach i wąskich, długich twarzach to wyobrażenia na temat ludu, który tu kiedyś zamieszkiwał.

TAJEMNICZY EXODUS

Starożytne ruiny, na których podobno w księżycowe noce dostrzec można spacerujące lwy, opuszczone zostały przez mieszkańców dobrowolnie i z nieznanych powodów. Na ich terenie nie znaleziono żadnych ludzkich kości.

WIELKI MUR

Równo przycięte kawałki granitu ułożono bez zaprawy. Spajała je tylko precyzja wykonania. Mur kompleksu w najwyższym miejscu (na zdjęciu) ma 11 m wysokości oraz 6 m szerokości.


 

KRÓL Z RZEKI PEŁNEJ KROKODYLI


Stoimy zasłuchani, bezwiednie poddając się urokowi opowieści. Kim jest ten obdarty wyrostek pasący kozy na sawannie pod gorącym słońcem Afryki? Skąd zna historię tych ruin? Dlaczego opowiada o nich z taką miłością i pasją?
Przygarbiona postać przewodnika prostuje się z dumą. Przez chwilę wygląda jak dawny mieszkaniec złotego, kamiennego miasta, który powrócił z zamierzchłej przeszłości. Czy nie zniknie wieczorem wraz ze słońcem, rozwiewając się w powietrzu jak prawdziwe ulotne szczęście?
– Zabudowania na wzniesieniu są najstarsze. – Happy przerywa nasze rozmyślania. – Miejscowi właśnie tę część ruin nazwali mianem Zimbabwe. Wiecie, co ono znaczy? Słowa dzimba dzemabwe można przetłumaczyć jako „domy z kamienia”.
– Ale co tu było? – pytamy w końcu. – To wzgórze wygląda jak forteca.
Spojrzenie ciemnych oczu zwraca się w naszą stronę z przenikliwością: – Sądzimy, że na Akropolu rezydował król i najważniejsi wodzowie. Ale jednocześnie mogło tu być coś w rodzaju świątyni, takiego religijnego centrum. Znacie może herb Zimbabwe? Nad zieloną tarczą ze srebrnym monumentem siedzi złoty ptak. To ptak stąd... Na tym terenie znaleziono osiem posążków ptaków o orlich dziobach, z ludzkimi dłońmi zamiast szponów. Ale nie jest znany kult, jakiemu miały służyć. Nawet wasza nauka tego nie wie – uśmiecha się przewodnik.
Wąskie korytarze prowadzą na kolejne dziedzińce otoczone potężnymi skałami. Z wysokości rozpościera się wspaniały widok na równinę. W oddali połyskują srebrne wody jeziora. Poniżej widać zabudowania otoczone wysokim murem – eliptyczną budowlę świątyni.
W pewnej chwili Happy zatrzymuje się nieoczekiwanie. – Nasze podania mówią, że stąd zrzucano ludzi podejrzanych o szpiegostwo. Tam na dół, na te kamienne głazy. Czasami nocą słychać jeszcze ich krzyki...
Pospiesznie schodzimy niżej, a spłoszone jaszczurki uciekają spod naszych nóg.
– Władca był okrutny?
– Był mężny. Jak na króla przystało. Kandydat na króla, aby udowodnić swoją odwagę, musiał przepłynąć rzekę pełną krokodyli.
– A królowe? Jakie były?
– W dawnych królestwach Szona królowe i królowe matki były bardzo ważne. Królów i wodzów, gdy niedołężnieli, niekiedy zabijano. Ale królowej nikt nie śmiał tknąć.
– Zabijano?
– Tak. Wierzono przy tym, że po śmierci mogą się oni wcielać w zwierzęta i powracać. Strażnicy opowiadają o lwach wędrujących nocami po murach. Myślę, że to wracają dusze dawnych wodzów.
Nie wiemy już, ile prawdy, a ile legendy jest w tych barwnych opowieściach. W milczeniu schodzimy ze wzgórza.
– Uważamy, że królowe mieszkały tutaj. – Happy zatrzymuje się przed wysokim murem świątyni. – Królewska matka, wdowy po byłym władcy, może i żony panującego... Mogło tu mieszkać nawet trzysta kobiet, bo dla ludu Szona liczba żon jest bardzo ważna. Świadczy o statusie społecznym mężczyzny.
Próbujemy wyobrazić sobie kobiety, żony króla. Musiały być piękne, ubrane w drogocenne tkaniny, obwieszone złotą biżuterią...
 

KIM JESTEŚ, HAPPY?


– Ta budowla jest niesamowita, prawda? – głos przewodnika burzy naszą wizję przeszłości. – Jej kilkumetrowe, wysokie mury tworzą okrąg. Ze szczytu wzgórza wyglądają jak ogromny naszyjnik. Sięgają dziesięciu metrów wysokości i pięciu szerokości, a wewnątrz wypełnione są gruzem.
Podziwiamy równo przycięte kawałki granitu, starannie ułożone jeden na drugim. Wchodzimy do środka przez kamienną kwadratową bramę. W środku uwagę przyciąga dość wysoka, stożkowata wieża, stojąca w cieniu ogromnych drzew.
– Nauka nie zna jej przeznaczenia. – Happy cicho staje za nami. – Mogła być skarbcem albo spichlerzem. Mogła pełnić funkcję sakralną lub być tylko symbolem płodności. Prowadzi do niej długi, mroczny korytarz między wysokimi murami. Ale nikomu nie udało się wejść do wnętrza. Podobno też jest wypełniona kamieniami. Nie wszystkie tajemnice są na sprzedaż. Jeśli wam powiem, że w tajemniczej wieży ma mieszkać Murengas, praojciec Szona, cały czas czuwający nad swym ludem, uwierzycie? – pyta retorycznie przewodnik.
Spacerujemy po starożytnym mieście. Jest w tych ruinach coś niezwykłego, jakaś nieodgadniona magia. Duszne, ciężkie powietrze wydaje się drżeć od tajemnic. Zachodzące słońce barwi złotem kamienne mury. Happy podziela nasz nastrój. – To tajemnicze miejsce – mówi półgłosem. – Psy boją się wejść na teren ruin, uciekają stąd ze skowytem.
Oglądamy porozrzucane resztki kamiennych domów, zamieszkiwanych prawdo­podobnie przez zwykłych mieszkańców. Trudnili się rolnictwem, handlem, metalurgią, górnictwem. Wyrabiali piękne ozdoby ze złota pozyskiwanego w okolicznych kopalniach, wytapiali sztabki w kształcie krzyża lub litery H. Zastanawiamy się, czemu miały służyć znalezione tu kamienne misy zdobione rysunkiem bydła z długimi rogami w kształcie liry.
Nasze Szczęście przysiadło na kamieniu i śledzi nas zagadkowym spojrzeniem. – Cały kraj przyjął nazwę od tego królestwa – mówi. – Dlatego chociaż upadło, nigdy nie zostanie zapomniane.
Na terenie ruin nie znaleziono ludzkich kości – ludzie Szona musieli opuścić swoje ziemie dobrowolnie. Nie wiadomo, co ich do tego skłoniło. Dlaczego upadło Wielkie Zimbabwe?
Przewodnik chyba myśli o tym samym, bo mówi: – Moi przodkowie opuścili miasto, odeszli na północ, założyli nowe siedziby. Ale ich kultura i wiedza przetrwała przez pokolenia. I trwa w nas.
– Kim jesteś, Happy? Pracujesz tu? Jesteś przewodnikiem? – pytamy w końcu wprost.
Na twarzy chłopaka pojawia się nikły
uśmiech.
– Wyglądam na przewodnika?
– Masz dużą wiedzę jak na tak młody wiek.
– Te ruiny są bardzo ważne dla naszych plemion. Mamy obowiązek ich strzec. Niegdyś obcy nie mieli do nich wstępu. Były tylko nasze...
Nadchodzi wieczór i chłodny wiatr kołysze koronami starych drzew. W powietrzu unosi się słodki zapach ziół. Zamyślone Szczęście patrzy na nas z powagą, opierając głowę na rękach. Nagle uświadamiamy sobie, że wygląda w tej pozie jak figurka z serpentynitu, ożywiona rękami miejscowych artystów. Wąska twarz, wysokie czoło, ogromne smutne oczy... Tak właśnie musieli wyglądać dawni mieszkańcy miasta, w złotych czasach jego świetności.
Chłopak nieoczekiwanie podnosi się z kamienia. – Muszę już iść, wy możecie jeszcze tu zostać. Nikt was nie zaczepi. Ale jak będziecie wychodzić, kupcie bilety.
– A twoje honorarium?
– Te ruiny są dla mnie ojcem i matką. Na rodzicach się nie zarabia. Zostańcie w zdrowiu.
Wodzimy wzrokiem po kamiennych ruinach, chłonąc niezwykły nastrój. Wysokie mury rzucają długie cienie na ziemię niegdyś splamioną krwią. Ostatnie promienie zachodzącego słońca gubią między kamieniami swój blask. Pragniemy jeszcze o coś zapytać, lecz nieoczekiwanie stwierdzamy, że... jesteśmy sami. Nasze Szczęście zniknęło – tak samo niespodzianie, jak się pojawiło.