Indie kojarzą się z hinduizmem, islamem, czasem z buddyzmem. Są jednak stany, w których religią dominującą jest chrześcijaństwo. To często miejsca dopiero od kilku lat otwarte dla indywidualnej turystyki – po części ze względu na nieustabilizowaną sytuację społeczno-polityczną, dążenia niepodległościowe czy aktywność partyzantki. Jedną z takich plam na mapie jest indyjski stan Nagaland. Już samo dotarcie tam na motocyklu stanowiło nie lada wyzwanie.
Dostępny PDF
FOLKLOR POKOJOWY
Starszyzna plemienna podczas dziesięciodniowego Hornbill Festival w Kohimie. To okazja do zaprezentowania własnego folkloru oraz pokojowych spotkań z członkami innych, niegdyś wrogich szczepów.
GRZECHY PRZODKÓW
Dziadek tej uroczej dziewczynki, aby stać się prawdziwym mężczyzną, też ścinał...
POZNAJ ŚWIAT
NA KOŃCU ŚWIATA
Na trasie przez dżunglę, z Kohimy do Mon Town – postój przed wioską Longleng. Na pierwszym planie dzielny Royal Enfield z zieloną naklejką miesięcznika Poznaj Świat.
Nasza wiedza o zamieszkujących Nagaland ludziach sięga zaledwie 200 lat. To region nigdy nieujarzmiony, pominięty na szlaku podbojów kolejnych imperiów czy lokalnych władców. Owiany złą sławą, przekazywaną z ust do ust. Mało kto zapuszczał się w ten górzysty teren. Strzegł go swoisty immunitet – opinia o jego mieszkańcach jako o walecznych łowcach głów.
Brytyjczycy dotarli tu w XIX w. i zwrócili uwagę na znakomity klimat oraz możliwość uprawiania herbaty. Wzgórza Naga zostały anektowane przez nich w 1881 r. Potem, po uzyskaniu przez Indie niepodległości, Nagowie zostali niemal siłą nakłonieni do włączenia się do federacji, początkowo jako część Assamu, a od 1 grudnia 1963 r. – jako szesnasty stan Indii. Ale nigdy nie zrezygnowali z dążeń niepodległościowych. Trwająca 60 lat wojna partyzancka była najdłuższą w historii Indii. Kosztowała życie co najmniej 200 tys. ludzi. Dopiero w 2015 r. premier Narendra Modi podpisał traktat pokojowy z separatystami. Układ, który zawarto, ma dać Nagom większą autonomię i pomóc w rozwinięciu relacji handlowych z państwami Azji Wschodniej. Obecnie sytuacja w stanie jest na tyle spokojna i bezpieczna, że zawieszono (na okres próbny) obostrzenia i przepustki, otwarto jego granice.
DOMY CZASZEK
Nagaland to kraina o powierzchni dziewiętnastokrotnie mniejszej od Polski, zamieszkana przez 16 plemion. W odróżnieniu od innych społeczności, które najchętniej osiadały w dolinach w pobliżu dających życie rzek lub jezior, Nagowie zakładali swoje wsie na wzgórzach. Robili to ze względów strategicznych, bo takie osady pełniły również funkcje forteczne. W totalnej izolacji każde plemię wykształciło nie tylko odrębne tradycje, lecz także zupełnie odmienny język. Była jednak cecha wspólna... Otóż o ile w innych kulturach wystarczało zdobycie trofeum w postaci kła tygrysa lub lwa, rogów nosorożca czy dzikiego bawoła, aby zaświadczyć o odwadze i męskiej dojrzałości, o tyle wśród plemion Naga prawdziwa wartość mężczyzny była poznawana po liczbie zdobytych... ludzkich głów. Przy czym polowania na nie dotyczyć mogły, na przykład, po prostu sąsiedniego wzgórza zamieszkanego przez inne plemię. I nie chodziło wcale o efekt wojny o ziemię czy łupy. Żaden z młodzieńców nie mógł liczyć na przychylność dziewczyny, jeśli nie rzucił jej pod nogi ludzkiej głowy. A najlepiej – kilku.
Większość wiosek miała swój własny „dom czaszek”, a każdy mężczyzna musiał dołożyć do tej „kolekcji” swoje trofeum. Mężczyzna, który nie miał na sumieniu choć jednej głowy, określany był jako „kobieta” lub „krowa”. Honor i uznanie swojej wioski zaskarbić można było jedynie poprzez dekapitację innego mężczyzny. Rzecz znamienna – obyczaj ten nie nosił najmniejszych znamion kanibalizmu.
Aby poznać zasady „łowieckie”, a także nauczyć się, jak żyć w plemiennej grupie, młodzi chłopcy mieszkali w specjalnej chacie, zwanej morung. Było to dormitorium dla nieżonatych kandydatów na mężczyznę. Tam byli poddawani swoistej indoktrynacji, której istotą była nauka obcinania głów. Po zdobyciu pierwszych trofeów uzyskiwali nie tylko uznanie wioski, lecz także świadectwo swojej odwagi w postaci tatuaży. Tatuaż na twarzy oznaczał, że mężczyzna uczestniczył w łowach, dodatkowy tatuaż na piersiach – że sam już zdobył ludzką głowę, natomiast tatuaż na twarzy, piersiach i szyi świadczył, że osobiście ściął i przyniósł do wioski więcej niż pięć głów!
Chata morung była też czymś w rodzaju domu kultury. To tu przekazywano chłopcom swoisty kodeks moralny, uczono praw oraz wskazywano, jak żyć w zgodzie z naturą. Znajdował się w niej również potężny drewniany bęben kham, wykonany z jednego pnia, czasem obciągnięty skórą mithuna. Bębniono podczas ważnych wydarzeń o charakterze społecznym, a także kiedy wzywano na wojnę z sąsiednim szczepem. Każdy morung był ozdobiony rzeźbami i trofeami łowieckimi: czaszkami bawolimi, jelenimi, niedźwiedzimi, no i naturalnie – ludzkimi.
NON-VEGE
Przygotowania do świątecznej uczty w wiosce Mon.
IMPREZA INTEGRACYJNA
Raz w roku wszyscy razem łowią ryby. To stara tradycja wzmacniająca więzi plemienia Konyak. Tym razem w wiosce Zakho.
FAJKA POKOJU, KTÓRA MOŻE UZALEŻNIĆ
Angh – król wioski Longwa podaje żar do fajki nabitej opium. Zawartość trochę kontrowersyjna, ale wspólne popalenie to tradycyjny, nie tylko w tej części świata, gest wzajemnej życzliwości.
KONIEC POLOWANIA
Polowania na głowy zostały zakazane już ponad 100 lat temu. Ostatni udokumentowany proceder łowiecki miał miejsce w 1979 r. w plemieniu Konyak, ale istnieją pogłoski, że sporadyczne przypadki zdarzały się jeszcze niedawno. Ogromną rolę w odejściu od tej „tradycji” odegrali chrześcijańscy misjonarze, którzy w XIX w. dotarli do Nagaland. To oni, a nie administracja brytyjska, skłonili Nagów do zaprzestania dekapitacji i przyjęcia nowej religii. W chwili obecnej chrześcijaństwo, głównie baptyzm, wyznaje 90 proc. ludności stanu. Najbardziej wojownicze plemię Konyak zaakceptowało egzotyczną i niezrozumiałą dla siebie wiarę zaledwie 50 lat temu i ciągle jeszcze znajduje się trochę na rozdrożu – pomiędzy chrześcijaństwem a swoją religią animistyczną.
Wjechaliśmy do Nagaland w terminie, który dawał nam szansę na przeżycie dwóch ceremonii. Pierwszą z nich był Hornbill Festival – najsłynniejsze w tym regionie Azji widowisko folklorystyczne, które trwa aż 10 dni. Festiwal cieszy się taką popularnością, że wszystkie hotele, pensjonaty czy kwatery prywatne są zarezerwowane na kilka tygodni wcześniej. Rekomendowani przez naszych himalajskich przyjaciół, dotarliśmy do Amongla i Meren Paul – bogatych mieszczan i gorliwych baptystów, ludzi o wielkich sercach. Dzięki nim mieliśmy luksusowe warunki mieszkaniowe i mogliśmy wysłuchać historii o roli ich rodzimego plemienia Ao w krzewieniu tu chrześcijaństwa wiele lat temu.
Festiwal to jedyna możliwość spotkania wszystkich 16 plemion Naga w jednym, neutralnym miejscu (gdyby do takiego zjazdu doszło 100 lat temu, ścięte głowy wojowników spadałyby na ziemię nieustannie). Hornbill Festival jest więc szansą na pokojową konsolidację niegdyś wrogich sobie społeczeństw, a także unikalną okazją do podziwiania tradycyjnych strojów, tańców i obrzędów poszczególnych plemion.
Niewielka wioska Kisama, 10 km od miasta Kohima – stolicy stanu, na czas festiwalu zamienia się w turystyczno-folklorystyczną osadę, która tętni życiem i muzyką. Od rana do zmierzchu artyści amatorzy przedstawiają fragmenty z życia swoich klanów. Można też skosztować tradycyjnej kuchni, bo każde z plemion zaprasza chętnych do swojego morung, który tym razem pełni rolę niemal klubu i restauracji.
EKOŚWIĘTA
Boże Narodzenie ze sztuczną choinką, tyle że wykonaną z plastikowych butelek.
PAWIE Z ANGAMI
Zdjęcie z reprezentantami plemienia Angami. Są kolorowi i udekorowani niczym pawie, a można ich zobaczyć w czasie festiwalu folkloru lub miejscowych dożynek.
FAJKA Z KRÓLEM
Po nasyceniu oczu kolorami strojów wojowników udaliśmy się w okolice miasteczka Mon, najciekawszego pod względem etnicznym miejsca w Nagaland. Zamieszkane jest przez okryte sławą plemię Konyak. Aby dotrzeć tam z Kohimy, turyści najczęściej korzystają ze 150-kilometrowego objazdu prowadzącego przez Assam. My, za radą lokalnych przyjaciół, wybraliśmy drogę na skróty, przez Mokokchung i Longleng. Były to trzy dni jazdy po bezdrożach, czasami środkiem dżungli – niezły test wytrzymałości dla naszego Royal Enfielda.
Mon przywitało nas przedświąteczną atmosferą, a także wyjątkową gościnnością inżyniera Tali Temsu Jamira. Dzięki niemu mieliśmy możliwość dotarcia do miejsc i domów, gdzie obcy nie mają na ogół wstępu. Razem z Talim dotarliśmy do wioski Longwa, 42 km od Mon. Rozległa osada, poza mieszkającymi w niej jeszcze prawdziwymi łowcami głów, przyciąga turystów niecodziennym statusem terytorialnym. Przed laty zamieszkujące okoliczne wzgórza plemię zostało dekretem podzielone pomiędzy Indie i Birmę (obecnie Mjanma). Droga, która prowadzi przez wieś, jest w niektórych miejscach granicą państw. Po jednej stronie stoją birmańskie domy – kilka metrów w bok, na ubogich bambusowych sklepikach, widnieją hinduskie napisy. Władzę w wiosce sprawuje angh – król, w którego domu sypialnie znajdują się w jednym kraju, a jadalnia w drugim. Dwuspadowy, pokryty suchymi liśćmi dach ogromnej drewnianej chaty także należy do dwóch państw!
Poprzedni król Aluh Ngowang, zmarły w 2015 r., słynął z 60 żon! Jego syn ma skromniejsze wymagania, ale zaniedbuje podległy mu lud przez swoje „hobby”, jakim jest opium. Narkotyk ten, przywieziony tu przez Brytyjczyków, jest poważnym problemem mieszkańców Nagaland, zwłaszcza plemienia Konyak. Nasz przyjaciel Tali Temsu Jamir znany jest w okolicy ze względu na swoją wysoką pozycję zawodową i cieszy się dużym uznaniem tubylców (choć jest przedstawicielem innego plemienia). To on nie dość, że umożliwił nam sfotografowanie wytatuowanych łowców, to jeszcze załatwił audiencję u króla. Polegała ona głównie na uczestnictwie w ceremonii przygotowania opium, a następnie wspólnym wypaleniu fajki. Ogień do niej podawał osobiście sam król!
Dzięki Talemu uczestniczyliśmy także w specyficznym wydarzeniu, jakim jest tu zbiorowe łowienie ryb. Jest to okazja do wzmocnienia więzi pomiędzy poszczególnymi członkami społeczności. Impreza odbywa się tylko raz w roku. Tym razem polowanie na ryby urządzała wioska Zakho. Jej król o imieniu Wangto, właściciel pięknych tatuaży, zaprosił nas nie tylko do wzięcia udziału w wydarzeniu, ale także na posiłek po rybobraniu. Najpierw jednak dwie godziny przedzieraliśmy się przez zarośla oraz niezliczoną ilość razy trawersowaliśmy koryto rzeki Tekang, aby dojść do miejsca, gdzie mieszkańcy czatowali po obu jej stronach. W tym czasie kilku mężczyzn powędrowało w górę rzeki i celowo zanieczyściło wodę rozłupanymi gałęziami oraz owocami drzewa zujhai. Sok z drewnianej miazgi zabarwił wodę na brunatno, a zawarta w nim trucizna spowodowała chwilowe uśnięcie ryb.
Po kolana w rzece, razem z dziesiątkami tubylców przeczesywaliśmy mętną wodę i co jakiś czas wychwytywaliśmy z niej ryby przeróżnej wielkości. Większe, które wyglądem przypominały piskorze, młodzieńcy rozcinali jednym ciosem ostrej maczety. Tłumaczyli, że ryba jest zbyt śliska, aby ją chwycić rękami i wyjąć z bystrej wody. Dzieci brodziły tuż przy brzegu i penetrowały dno przy pomocy bambusowych koszyczków o lejkowatych kształtach. Niektóre z kobiet niosły swoje maluchy przymocowane do pleców chustami. Spory tłum poruszał się w dół rzeki, aż w końcu zatrzymał się przy jednym z brzegów. Czekały tam już rozpalone ogniska oraz ławy i stoły. Część ryb została szybko wypatroszona i wrzucona do metalowych garnków. Po kilkunastu minutach ich zawartość wylądowała na bambusowych liściach, które pełniły funkcję talerzy. Można było rozpocząć ucztę.
MÓJ PRZYJACIEL ŁOWCA
Z przyjacielską wizytą u wojowników Konyak – kiedyś najgroźniejszych i słynących z bezwzględności.
ŚWIĘTA NAWRÓCONYCH
Czas płynął nieubłaganie. Na Boże Narodzenie wracaliśmy do Mon Town. Każda mijana wioska była udekorowana choinkami zrobionymi z liści palmowych i krzewami obłożonymi watą lub pochlapanymi białą farbą imitującą śnieg. Tali Temsu Jamir wyjechał do swojej rodziny w Kohimie, i zostaliśmy sami w jego drewnianym, historycznym domu. Jako jedyni biali, ubrani w stroje motocyklowe, dotarliśmy do Konyak Catholic Church na pasterkę (tutaj odprawianą o 16.00). Wygląd upodabniał nas trochę do kosmitów, którzy wylądowali pomiędzy wiernymi, na tę uroczystość opatulonymi w swoje potężne szale tkane w tradycyjne wzory.
Najważniejszym dniem świętowania jest dla Nagów 25 grudnia. Wtedy to udaliśmy się do Mon Village, gdzie odbywała się msza w kościele baptystów. Po radosnym, pełnym śpiewów nabożeństwie zostaliśmy zaproszeni przez pastora na uroczysty posiłek, urządzany przez jedną z szanowanych rodzin. Wśród honorowych gości był m.in. minister w stanie spoczynku, toteż dookoła biesiadnego obejścia stało kilku żołnierzy z karabinami. Na ogniskach gotowała się tradycyjna strawa, a gotowe już potrawy zdobiły suto zastawiony stół. Królowały bulwy pochrzynu, zwanego tu yam, przygotowane na różne sposoby. Wzrok przyciągały: pokrojona w grube plastry wołowina, wieprzowina w sosie z dodatkiem anishi – pasty z wędzonych liści pochrzynu, porąbane wraz z kośćmi kawałki kurczaka z dodatkiem młodych fermentowanych pędów bambusa, suszone, wędzone i gotowane ryby, parzone liście musztardowca oraz kapusty, różne gatunki ryżu. Całości dopełniały smakołyki w postaci chutney – gęstego sosu z pomidorów, cebuli i papryczek, a także pasta z raja mircha – najostrzejszej papryki chilli na świecie. Dla wyjątkowych koneserów były pieczone i przyrządzane w aromatycznym sosie larwy jedwabników, mięso psa i najdroższy delikates – larwy szerszeni!
Obok drewnianych chat, pokrytych suszonymi liśćmi, stały zaparkowane eleganckie suvy. Pomiędzy gośćmi ubranymi nowocześnie w garnitury przemieszczały się tradycyjnie odziane kobiety. Pod jedną ze ścian zauważyliśmy kilku starszych przedstawicieli męskiej społeczności, z głowami przystrojonymi w pióra tukana, uszami przekłutymi i udekorowanymi kłami dzika oraz wytatuowanymi twarzami. Widok emerytowanych łowców głów budził zaciekawienie, ale już nie strach.