Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2017 na stronie nr. 38.

Tekst: Marcin Kołpanowicz,

Tajemnica Błękitnego Oka


Albania jest jak ukryty skarb. Przez 50 lat zamknięta na klucz, dopiero niedawno zaczęła się otwierać na świat. I odkrywać przed nim swe wdzięki: dziewiczą przyrodę, antyczne ruiny, nastrojowe miasteczka, szerokie plaże o białym, drobnym piasku oraz wyśmienitą kuchnię, która wabi grillowaną baraniną i owocami morza.

Aby nie wpaść w koleiny, które czyhają na wszystkich piszących o tym kraju, nie będę rozwodził się nad 750 bunkrami powstałymi na rozkaz Envera Hodży. Upstrzone jest nimi wybrzeże Adriatyku, a pomysłowi Albańczycy zagospodarowują je na budki z hamburgerami lub galerie sztuki, młodzież zaś wykorzystuje do czynów nierządnych. Nie będę rozpisywał się także o niezliczonych myjniach samochodów i zardzewiałych wrakach, wystawionych na działkach przed domami, jakby ich mieszkańcy chlubili się posiadanymi niegdyś wehikułami.
Za tymi znakami nieomylnie wskazującymi, że jesteśmy w Albanii, kryje się kraina pełna sprzeczności, spektakularnie piękna i komuszoszara, nowoczesna i zacofana, wciągająca i wkurzająca. Wkurzająca zwłaszcza na nieutwardzonych drogach, których – trzeba przyznać – jest coraz mniej, bo w ich miejsce powstają asfaltowe szosy. Jednak nadal po zjeździe z autostrady Matki Teresy można znaleźć się na drodze przejezdnej jedynie dla czołgów lub na niezabezpieczonej barierkami serpentynie, która wspina się na zapierające dech w piersiach i zacierające silnik wysokości.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

SKRZYŻOWANIE W SARANDZIE

 

Saranda oznacza po grecku „czterdzieści” – tylu właśnie żołnierzy rzymskiego legionu Błyskawica stacjonującego w okolicach Sebasty zostało zabitych w 320 r. na rozkaz cesarza Licyniusza, ponieważ odmówili złożenia ofiary pogańskim bożkom. W VI w. na skale wznoszącej się nad Morzem Jońskim zbudowano poświęcony 40 męczennikom monastyr, od którego nazwę przejęło miasto.
Wspinam się zakurzoną drogą na obrzeżach Sarandy, mijam jeżące się drutami zbrojeniowymi budynki, winnice i sady morelowe, w których powiewają łachmany strachów na wróble. Kieruję się na widoczną z daleka wieżę przekaźnikową. Obok niej ma się znajdować starochrześcijański klasztor.
Nazwać monastyrem spękane fundamenty i porozrzucane kamienne ciosy to lekka przesada – z trójnawowej bazyliki, która była jakby koroną opadającej ku morzu skały, zachowała się jedynie pochodząca z III w., zatopiona w skale krypta. A jednak te ruiny, zamieszkane przez pająki, jaszczurki i węże, świadczą o chrześcijańskiej przeszłości Albanii, choć obecnie tylko 10 proc. ludności wyznaje tu katolicyzm, a 6 proc. – prawosławie. Turcy osmańscy najechali kraj w XIV w. i narzucili swoją religię, więc 60-procentową większość stanowią muzułmanie. Islam nie miał tu na szczęście nigdy zbyt fundamentalistycznego oblicza, lata ateizacji za komunistycznych rządów osłabiły zaś w równym stopniu wszystkie związki wyznaniowe.

 

ŻYCIE JAK W BUTRYNCIE

Albańska riwiera to ciepłe, turkusowe morze, drobny, biały piasek, aromatyczna kawa, wyborne wina i grillowane ośmiorniczki.

BEZ DACHU NAD GŁOWĄ

Butrint to muzeum pod gołym niebem. O jego bogatej historii świadczą: grecki amfiteatr, starochrześcijańska bazylika z ruchomym stropem chmur i położona nieopodal wenecka twierdza.

 

Z bazyliki pozostało niewiele, jednak widok ze skały wart jest godzinnej wspinaczki w upale. Po prawej – obramowane przygiętymi przez wiatr, jakby cofającymi się przed przepaścią cyprysami – poszarpane skaliste wybrzeże Albanii, miasteczko Himara, Park Narodowy Llogara, a wcześniej rzeka Gjipe, żłobiąca efektowny kanion w skałach. U swego ujścia tworzy ona przepiękną, odciętą od świata plażę, bardzo trafnie nazwaną „ukrytym rajem”.
Po lewej – jezioro Butrint i starożytna osada o tej samej nazwie, a jeszcze dalej na południe – wyspy Grecji, oddalające się jak grzbiety kroczących osłów. Za plecami, daleko na wschodzie – Turcja, a znacznie bliżej – Gjirokastra, miasto, w którym urodził się Hodża. Na wprost wyłania się z morza rozpłaszczony kopiec: to grecka wyspa Korfu, prawie zawsze zwieńczona pierzastym kapeluszem chmur.
Turkusową tablicę wody ryje jasną kreską prom, który kursuje między wyspą a Sarandą, wylegującą się na białej plaży. Położone na skrzyżowaniu szlaków miasto to dobra baza wypadowa do zwiedzania tej części Bałkanów. Było ono kurortem jeszcze za czasów komunistycznych. Dziś jest tak szybko rozwijającym się centrum turystycznym, że pośród hoteli, pachnących świeżą farbą, trudno odnaleźć urokliwą zabudowę starej Sarandy, wzniesionej w czasach włoskiej okupacji. Kurort przyciąga inwestorów z całego świata, zwłaszcza ze Szwecji, Rosji, Niemiec, a także Polski. Wykupują oni mieszkania w położonych tuż nad morzem apartamentowcach.
Gdy podziwiałem ze wzgórza panoramę Albanii, trudno było mi uwierzyć, że ten zjawiskowo piękny kraj jeszcze 25 lat temu był najsilniejszym bastionem komunizmu. Ponurą satrapią, uznającą się, po zerwaniu stosunków kolejno z Jugosławią, Związkiem Sowieckim i Chinami, za ostatnie i jedyne państwo marksistowsko-leninowskie na świecie.

 

 

MIASTO BYKA

 

W ruinach Butrintu, starożytnego iliryjskiego miasta, 14 km na południe od Sarandy, można prześledzić całą historię tego skrawka ziemi, ulokowanego pomiędzy potężnymi ośrodkami cywilizacyjnymi: greckim, rzymskim, bizantyjskim i otomańskim. Legenda mówi, że Butrint założyli uciekinierzy z homerowej Troi, którzy tutaj zapragnęli odtworzyć swe miasto. Gdy składali ofiarę, byk, do którego zbliżał się kapłan z nożem, zerwał się z uwięzi, uciekł i wskoczył do rzeki. Świadkiem wydarzenia był wieszczek Helenos, syn trojańskiego króla Priama, a bliźniaczy brat Kasandry, i on to właśnie nadał nowo zbudowanej osadzie nazwę Butrint – miasto byka. Był to ten sam Helenos, który przepowiedział Eneaszowi, że założy Rzym.
W IV w. przed Chrystusem miasto miało agorę i amfiteatr, do którego przybywali pielgrzymi, by doznać uzdrowienia po obmyciu się w źródle nieopodal sanktuarium. Za panowania rzymskiego w 32 r. Butrint wzbogacił się o akwedukt, łaźnie i nimfeum. W III w. trzęsienie ziemi poważnie uszkodziło miasto, a rozrastające się wokół bagna zmniejszyły jego atrakcyjność. Później było ono regularnie niszczone przy okazji walk między Bizantyjczykami, Normanami i Wenecjanami. W końcu, jako klucz do wyspy Korfu, stało się trójkątną twierdzą, przechodzącą na zmianę z rąk weneckich do otomańskich, otoczoną osadami rybackimi. Właśnie stąd dostarczano do weneckiego garnizonu na nieurodzajnej wyspie drewno, oliwki i paszę dla koni.
Dziś Butrint jest miejscem spacerów pośród ruin porośniętych rzadkim lasem. Kiedy zwiedzałem ten park archeologiczny, amfiteatr był zalany po deszczach i bardziej przypominał basen, w jakim Rzymianie mogliby rozgrywać bitwy morskie. Z kolei bizantyjska mozaika, zdobiąca posadzkę w okrągłym baptysterium, była zasypana żwirem. Jak przeczytałem na tablicy informacyjnej, jest w ten sposób chroniona przed erozją i zalewaniem przez wody laguny; bywa odsłaniania dla turystów i badaczy jedynie co kilka lat. Największe wrażenie robią mury bazyliki starochrześcijańskiej. Miała ona niegdyś trzy nawy, mozaikową posadzkę i ozdobny strop. Dziś podłogę porasta trawa, z trzech naw pozostała jedna, środkowa, o arkadowych murach otwierających się na błękitne niebo.
Niezwykły jest także widok z wyniosłej twierdzy na dwukolorowe wody jeziora Butrint, w połowie słodkie, w połowie słone. Żyje w nich endemiczny gatunek małży – miejscowy przysmak, w dużych ilościach eksportowany do Francji.

 

U STÓP SREBRNEGO ZAMKU

Swą nazwę Gjirokastra zawdzięcza twierdzy po grecku zwanej argyro kastro (srebrny zamek). Roztacza się z niej widok na miasto srebrnych dachów, tysiąca schodów, dwu pisarzy i jednego amerykańskiego samolotu.

ZARDZEWIAŁE TROFEUM

Uczennice miejscowego liceum za sterami amerykańskiego Lockheeda T-33 Shooting Star, przechwyconego przez niezwyciężoną armię albańską podczas naruszenia przestrzeni powietrznej w 1957 r. i rdzewiejącego odtąd na murach zamku w Gjirokastrze.

 

KOLEBKA DWÓCH PISARZY

 

Około 25 km dzieli w linii prostej Sarandę do Gjirokastry, jednak samochodem trzeba przebyć 60 km. Droga biegnie serpentynami na wschód, a potem skręca na północ, przebiega przez Lazarat, wioskę, która do niedawna zaopatrywała niemal całą Europę w marihuanę (w ilości ok. 1000 ton rocznie). Dopiero gdy Albania podpisała umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską, władze położyły kres uprawie ziela i po trzydniowej wojnie, w której nie obeszło się bez karabinów maszynowych, miotaczy granatów i wyrzutników rakiet, udało się pokonać konopną mafię. Produkcja została przeniesiona do Republiki Kosowa, a okolice Lazaratu stały się bezpieczne dla turystów.
Gjirokastra wyróżnia się szarosrebrzystymi dachami z łupka, więc zgodnie z poetyką przewodników jest nazywana „miastem srebrnych dachów”, a że wszystkie jej uliczki są strome, bedekery określają ją jako „miasto tysiąca schodów”. Niezbyt trafnie, bo po zbyt wielu schodach się nie wspinałem. Bruk, kładziony poprzecznymi pasami, z daleka może przypominać schody. Być może ktoś, kto ukuł to określenie, znał miasto tylko z fotografii.
Pokrzywione kamieniczki z wykuszami, włóczące się po ulicach osły i kozy, śpiące psy, kramiki z wzorzystymi tkaninami, pracujący przed warsztatami rzemieślnicy – nadają miastu charakter zamieszkanego skansenu. Podkreślają to położone na jego obrzeżach okazałe, tradycyjne dwory albańskie, również zamieszkane, ale za drobną opłatą udostępniane do zwiedzania.
W Gjirokastrze przyszedł na świat Enver Hodża, i do niedawna całe miasto było jednym wielkim muzeum dyktatora. By oddać mu sprawiedliwość, trzeba zaznaczyć, że tyran z Tirany był człowiekiem solidnie wykształconym, absolwentem uniwersytetu w Montpelier, biegle władającym językami: angielskim, włoskim, serbskim i rosyjskim. Był także namiętnym czytelnikiem literatury pięknej oraz autorem 60 książek.
Jednak to inny literat rozsławił w świecie Gjirokastrę – również tutaj urodzony Ismail Kadare, autor dzieł takich, jak „Generał martwej armii”, „Ślepy ferman” czy „Pałac snów”. W tej ostatniej powieści cofa się do czasów Imperium Osmańskiego i opisuje owiany grozą Pałac Snów w Konstantynopolu, w którym setki urzędników analizują spisywane na terenie całego kraju sny poddanych. Na ich podstawie są oceniane polityczne nastroje, przewidywane spiski i zamachy stanu. Co roku wybierany jest Arcysen, który stanowi rodzaj wyroczni dla władcy. Powieść historical fiction jest zarazem metaforą życia w totalitarnym państwie, jakiego pisarz doświadczył, zanim uzyskał azyl polityczny we Francji w 1990 r. Obecnie Kadare tworzy w Paryżu i jest kandydatem do literackiej Nagrody Nobla.
Być może inspiracją do „Pałacu snów” była przytłaczająca osmańska twierdza górująca nad miastem (Gjirokastra wywodzi swą nazwę od greckich słów argyro kastro – „srebrny zamek”), rozbudowana do obecnych rozmiarów przez Alego Paszę z Tepeleny na początku XIX w. Warownia służyła później jako więzienie, a dziś mieści muzeum broni, najeżone lufami tureckich armat i włoskich czołgów. Na dziedzińcu rdzewieje najsławniejszy w Albanii wrak – amerykański Lockheed T-33 Shooting Star zmuszony do lądowania podczas lotu zwiadowczego i eksponowany do dziś jako największe po II wojnie trofeum niezwyciężonego narodu albańskiego.
Napotykam tam grupę roześmianych licealistek z Gjirokastry, które robią selfie za nieistniejącymi sterami myśliwca, a potem zgrabnie jak kozice wspinają się na mury zamczyska i kierują ku wieży zegarowej i tarasowi widokowemu. Rozciąga się z niego olśniewająca panorama, jakich nie brakuje w Albanii. W błękitnym oddaleniu szczyty rozłożystego górskiego pasma drapią brzuchy białych, skłębionych chmur. Na jednym z wierzchołków można wypatrzyć ruiny Antygonei, twierdzy założonej przez króla Epiru, Pyrrusa – tego samego, który tak drogo musiał płacić za swe zwycięstwa, że stał się bohaterem znanego powiedzenia.

 

KANION JOŃSKI

Rzeka Gjipe płynie potężnym kanionem, którego skały widać na zdjęciu. Dziewicza przyroda i pierwotne, nieskażone krajobrazy to główne walory jońskiego wybrzeża Albanii.

BURMISTRZ ROZWOJOWA

Pani Floriana Koka, burmistrz Sarandy, w rozmowie z Autorem. Przedstawia plany rozwoju miasta i budowy lotniska, które ułatwi turystom z całego świata dotarcie do najsławniejszego kurortu Albanii.

Starówka Gjirokastry obfituje w ciasne i zadymione kawiarenki, w których – jak w całej Albanii – wolno palić, a kawa jest lepsza i tańsza niż we Włoszech. Gdy dopadnie głód, najbezpieczniej jest zamówić serwowane na każdym rogu burki, puszyste placki z ciasta francuskiego wypełnione farszem ze szpinaku lub słonego sera. Burek ma tę zaletę, że można go wskazać palcem i wiadomo, co się dostanie, podczas gdy zamawianie potraw w restauracji kończy się często niespodzianką. Ponieważ większość Albańczyków nie zna języków obcych, najlepiej wynotować sobie wcześniej ze słownika nazwy potraw. Ale i to niewiele daje, bo przekonany, że zamówiłem krewetki (po albańsku karakalec), otrzymałem grillowane baranie jelita (kukurec), które na szczęście okazały się bardzo smakowite.
Język albański to anomalia lingwistyczna: choć należy do grupy indoeuropejskiej, prawie żaden jego rdzeń nie przypomina rdzeni języków słowiańskich, romańskich czy germańskich; nawet nazwa samej Albanii po albańsku to Szkiperi. W dodatku mieszkańcy północy mówią z takim akcentem, że ci z południa nie są w stanie ich zrozumieć. Nieoczekiwany wyjątek dla polskiego ucha stanowią dwa słowa: szkoł i plaż, i oznaczają, jak można się domyślać, szkołę i plażę. Poza tym nawet najprostsze wyrażenia brzmią dziwnie. – Mir Dita – powiedział, wyciągając dłoń, przedstawiony mi Albańczyk. – Marcin Kołpanowicz – odparłem, odwzajemniając uścisk. Dopiero po chwili wyjaśniono mi, że mir dita to nie imię i nazwisko mojego rozmówcy, ale zwyczajne „dzień dobry”. Po zakończeniu zakupów często słyszałem tajemnicze słowo faleminderit, które oznacza po prostu „dziękuję”. Jak widać, porozumiewanie się z miejscową ludnością wymaga domyślności oraz talentów aktorskich. Niewątpliwie najłatwiej przychodzi zapytać o szkołę i – co bardziej przydatne – plażę.

 

 

RZEKA WYSKAKUJE Z ZIEMI

 

W drodze powrotnej do Sarandy zjeżdżam na wąską, szutrową drogę, by dotrzeć do miejsca anonsowanego przez drogowskaz jako Syri i Kaltër (Błękitne Oko). Po zaparkowaniu na końcu drogi odbywam krótki spacer wzdłuż wartkiej rzeki. Jej brzegi porasta dorodny las, przypominający tolkienowską krainę Entów. Mijam ogromne pnie, udrapowane bluszczem i zarośnięte brodami mchów, rozłożyste parasole nadrzecznych liści i gigantyczne barszcze Sosnowskiego. Docieram do źródła, z którego rzeka wypływa, choć należałoby raczej powiedzieć: do miejsca, w którym rzeka wyskakuje spod ziemi.
Z naturalnej studni z głośnym bulgotem co minuta wydobywa się 360 m3 wody, wydaje się więc, że szeroka rzeka, wypełniona krystalicznie czystą, lodowatą wodą, materializuje się nagle, samoistnie, jakby za sprawą czarów. Płetwonurkowie, którzy próbowali rozwikłać tajemnicę tego cudu natury i ustalić głębokość źródła, dotarli do 45 m. Nie udało im się zejść głębiej, nie pozwoliło na to ciśnienie strugi wybijającej spod ziemi.
Stałem na mostku nad okrągłym źródłem, którego wnętrze jest ciemnoturkusowe, a brzegi niemal białe, co nadaje mu istotnie wygląd ogromnego oka, i pomyślałem o sławnym Lost Lake w stanie Oregon w Stanach Zjednoczonych. Jeziorze, pośrodku którego znajduje się okrągły wodospad, wysysający wodę w nieznanym kierunku. Być może krąży ona jakimiś splątanymi podziemnymi tunelami, by w końcu wybić na powierzchnię w Syri i Kaltër?