Nazwisko van Riebeeck jako pierwszy wypowiedział krępy Zulus Joe, gdy już jechaliśmy do Siphezi. Zaraz zastrzegł jednak, że historia jego kraju jest znacznie dłuższa, a w 1652 roku, gdy Holender dobijał do brzegu, nikt nie wyobrażał sobie, że to początek białej dominacji. Zaczynało się skromnie, gdy przymierający głodem osadnicy okopywali się w koślawej bazie na skrawku lądu otoczonym morską wodą. Półtora wieku wcześniej Portugalczycy nazwali go Przylądkiem Dobrej Nadziei, bo jego osiągnięcie dawało nadzieję na dopłynięcie do Indii. Teraz, gdy droga ta była dawno otwarta, pałeczkę pierwszeństwa przejmowali Holendrzy.
Dostępny PDF
DZIEŁO PANI SOPHIE
Tutejszy sierociniec powstał w 2010 r. z inicjatywy belgijskiej pielęgniarki Sophie Vangheel i jej NGO „Cunina”. Ta organizacja zrealizowała ponad 90 projektów edukacyjnych na 3 kontynentach, w ramach których 12 tys. dzieci otrzymało wykształcenie.
JOE W KONTAKCIE
Zulus Joe we własnej osobie. We wnętrzu jednego z Iqukwane objaśnia złożony rytuał kontaktu z przodkami.
IQUKWANE MUROWANE
Obejście należące do rodziny Joe. Po lewej dom mieszkalny z czterema izbami, kuchnią i bez łazienki. Po prawej dwa solidne Iqukwane, które kiedyś budowano z gałęzi.
Jan van Riebeeck, kupiec w służbie Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, nie miał duszy poszukiwacza przygód. Zależało mu na synekurze w Indiach, a plany chciał zrealizować poprzez podsunięcie odważnego, aczkolwiek nieoryginalnego projektu zbudowania na przylądku bazy. Zgłosił się na ochotnika i mimo że nie miał ani układów, ani protekcji, zdołał dopiąć swego. Na przylądku osadnicy mieli zaopatrywać statki w świeże owoce, warzywa i mięso, zapewnić opiekę chorym żeglarzom oraz naprawiać uszkodzone okręty. Taki był plan.
PRAWEM BURA
Od początku wszystko szło jak po grudzie. Van Riebeeck nie tylko nie dysponował prawie żadnymi narzędziami, ale do tego podlegający mu żeglarze okazali się zabijakami i obibokami. Van Riebeeck słał do Amsterdamu skargi i prośby o wsparcie. Bezskutecznie. Tym bardziej że przez pierwsze lata baza okazała się zupełnie bezużyteczna, bo mimo szczerych wysiłków stanowiła głównie ciężar dla Kompanii – to raczej załogi statków ratowały osadników od śmierci głodowej niż na odwrót. Dopiero dwadzieścia lat po wyjeździe van Riebeecka baza zaczęła funkcjonować. Na jej komendanta mianowano wówczas niejakiego van der Stela, który wyruszył odważnie w głąb lądu i zaczął sadzić winnice, uprawiać ziemię, budować ogrody oraz zakładać pierwsze miasta. Ziemi było w bród, tylko brać!
Co ciekawe, Van der Stel, którego ogłoszono pierwszym Afrykanerem, był rasowym mieszańcem. To, co nie przeszłoby w drugiej połowie XX w., było obojętne w początkach afrykańskiej epopei. Burowie, afrykanerscy farmerzy, dopiero w kolejnych pokoleniach przemieniali się w modelowych rasistów, którzy stworzyli takie indywidua, jak Hendrik Verwoerd, ojciec apartheidu, czy Eugène Terre’Blanche, ostatni pogromca czarnych. Wszystko dlatego, że gdy oddalali się coraz bardziej od cywilizacji, Burowie zaczęli dziczeć. A im bardziej dziczeli, tym silniejsze było w nich przeświadczenie o własnej wyższości. Żywili szczere przekonanie, że przywilej ów nadał im sam Bóg, tworząc ludzkie rasy i gwarantując im pośród nich pierwszeństwo. A ponieważ żyli na odludziu, w otoczeniu powolnych im tubylców, trudno im było zweryfikować ten pogląd.
Złota burska wolność stała się świętością i ktokolwiek podejmował próby ucywilizowania wielodzietnych farmerskich rodzin, stawał się ich wrogiem. Próbowali Holendrzy z metropolii, lecz zostali zignorowani. Samozwańcze przywileje chcieli ukrócić Brytyjczycy, lecz w odpowiedzi Burowie utworzyli własne republiki – Natalię, Lindemburg, Transwal, Orange i wiele innych, gdzie rządzili się własnymi prawami. Może stąd właśnie van Riebeeck, a nie podejrzany rasowo van der Stel, stał się w końcu ojcem narodu. Niewątpliwie w równym stopniu co pierwszeństwo, pomogło mu to, że był biały.
DOM DLA ZAŚWIATÓW
Zulus Joe podkreślał jednak (podjeżdżaliśmy już wtedy pod jego dom na wzgórzu), że o wszystkim należy mówić w należytej kolejności: zanim van Riebeeck dopłynął do przylądka, na południu Afryki od wieków żyli już Sanowie, Khoikhoi, Bantu, Pedi, Xhosa, Suazi, Sotho, Tswana, Tembo i oczywiście Zulusi. I nie ma znaczenia, że historii tych ludów nie spisywali nadworni historycy – ustne przekazy ich dziejów opowiadane przez kolejne pokolenia są co najmniej tyle warte, co pisane kroniki. I jest jeszcze coś więcej: poprzez stały kontakt ze zmarłymi przodkami zuluska tradycja otwiera dostęp zarówno do przeszłości, jak i do tego, co szykuje przyszłość. Joe nie miał wątpliwości, że zmarli są wśród nas obecni. Gdyby było inaczej, nie przemawialiby do żywych i nie wpływaliby na ich życie...
Dlatego każda zuluska rodzina, nawet najbiedniejsza, zrobi wszystko, by zapewnić sobie i przodkom godne miejsce do spotkań. Miejscem tym jest Iqukwane, okrągła chatka ze stożkowatym dachem pokrytym strzechą. W przeszłości takie Iqukwane służyły za dom duchom i żywym. Kiedy jednak biali zabrali się za przesiedlenie czarnych do murzyńskich gett, narzucili im nowocześniejsze konstrukcje. Odtąd krajobraz wypełniły niezliczone budy pokryte falistą blachą, a Iqukwane stawia się dziś już tylko duchom. Na co dzień żyją tam w ciszy i spokoju. Tylko czasami, gdy rodzina ma kłopot albo chce poprosić o radę, puka do drzwi Zaświatów.
Rytuał takich spotkań jest sztywny: kobiety na lewo, mężczyźni na prawo, niebieskie świece – dla duchów babek, zielone – dla duchów dziadków, wypowiada się tylko najstarszy mężczyzna... A odpowiedź na pewno przyjdzie: we śnie, głosem nieznajomego na ulicy, albo nawet w reklamowym haśle.
Jednak Joe ma pewien kłopot z duchami: ma już trzydziestkę na karku i nie chce się żenić, a przodkowie niczego tak bardzo nie pragną, jak zachowania ciągłości rodu. Przy każdym spotkaniu mu to wypominają, a on za każdym razem odmawia. Ożenek to koszt jedenastu krów posagu, a Joe nie ma nawet jednej. Pieniędzy potrzebuje na utrzymanie matki i ojca. Matka jest schorowana, prawie ślepa, prawie głucha. Ledwie się rusza, dzień i noc siedzi w fotelu. Ojciec wygląda, jakby jedną nogą był już w świecie duchów. Gdy opada na kanapę w salonie, zamiera na niej bez ruchu i milczy. Wtedy podchodzi Joe i włącza mu stary telewizor. Jeśli widać w nim kolory, to są to jedynie niuanse zieleni i brązu; jeśli słychać głos, to nie przypomina on ludzkiego języka. Tata Joe mógłby tak całą noc, gdyby nie to, że dzienny limit prądu kończy się zwykle wcześniej. Do łóżek idzie się przy świetle latarek.
APTEKA ZULUSA
Sklep z ziołami w Eshowe. Medycyna naturalna ma u Zulusów powszechne zastosowanie, syntetycznych leków używają w ostateczności.
DWA KROKI DO RAJU
Kilkanaście kilometrów od wioski Joe, za wysokim kolczastym płotem, mieszka Helen. Do jej ogrodu wjeżdża się przez zdalnie sterowaną bramę, a następnie toczy po chrzęszczącym żwirze, poprzez gęstwinę różanego gaju. Na podjeździe pod domem jako pierwsza wita nas sowa. Siedzi na konarze gigantycznego klonu, pochyla ku nam swą wielką głowę i mruży ogromne oczy.
Po chwili przez drzwi białego domu wybiega Helen. Żwawa, drobna, urocza, wita nas wylewnie śpiewnym brytyjskim akcentem. Przeprasza, że kazała czekać, ale leci transmisja zawodów i akurat biegła dziewczyna z sąsiedztwa. Helen ma jeszcze wypieki na twarzy i chwali się, że zawsze kibicuje swoim. Tym razem dziewczyna nie zdobyła medalu, ale „to nie był jej dystans” i „będzie jeszcze miała szansę”. – Ale zapraszam, zapraszam. – Przegania skaczące psy i wpuszcza nas do środka.
We wnętrzach wiktoriańskiej willi ruch. Helen ma stale pełne ręce roboty i kiedy nie pracuje w polu albo w ogrodzie, zmienia zasłony w salonie. Mężczyzna stoi właśnie na drabinie i przykłada różne fasony, a Helen pyta nas, czy bardziej podobają nam się te w róże czy w słoneczniki. Mówimy, że zważywszy na pejzaż za oknem, lepsze słoneczniki. Są żółte i lepiej zlewają się z zielonymi wzgórzami po horyzont, nie wspominając o pasących się tuż za oknem krowach. À propos krów, dwa dni temu urodził się cielaczek. Helen skarży się, że jak dalej będzie taka susza – a to już drugi rok – to będą musieli zrezygnować z uprawy trzciny cukrowej i zabrać się za hodowlę. Osiemset tysięcy hektarów obsianych trzciną, a wszystkie okoliczne młyny zamknięte! Trzeba wozić zbiory kilkadziesiąt kilometrów, a to koszt, czas i duży wysiłek...
Wspominamy mimochodem o Joe, mówiąc, że jego rodzina ma dwa hektary obsiane trzciną, ale właśnie od dwóch lat nie ma kto zawieźć zbioru do młyna, bo Joe nie dysponuje transportem. Wcześniej pomagali biali farmerzy, ale od dwóch lat nie mają czasu. Więc wszystko gnije na polu. Za kilkaset randów zarobionych na trzcinie mogli kiedyś wykupić wyższy abonament na prąd, a teraz nadeszły chude lata. – No właśnie, przez tę suszę. – Helen kiwa smutno głową i mówi, że wszyscy w okolicy liczą na mokrą wiosnę. Dodaje, że teraz w okolicznych wioskach i tak mają znacznie lepiej niż kiedyś. Pamięta, jak było dawniej (a minęło trzydzieści lat, odkąd tu osiadła) – kiedyś, gdy patrzyło się wokół po zmroku, było czarno. A teraz doprowadzono prąd i w nocy pełno rozżarzonych punkcików. I ludzie, jeśli nie mają pracy, to dostają rentę. Owszem, słyszała o Siphezi. Pracuje u niej dużo osób z okolicznych wiosek – ogrodnicy, kucharka, sprzątaczka, strażnicy – na pewno ktoś jest z Siphezi. – A kiedy są żniwa, to zatrudniamy mnóstwo ludzi z okolicy.
Skoro tak, to pytamy o sierociniec. Joe nas tam zaprowadził pierwszego wieczoru – do centrum swojej wsi, gdzie obok szkoły stoją trzy długie budynki dla dzieci. To synowie i córki rodziców, którzy zmarli na AIDS. Joe zabrał nas tam, bo kiedy przyprowadza białych, dzieci uczą się kilku słów po angielsku. Trzydzieścioro dzieci żyje za kratami sierocińca i chociaż nie jest to różany ogród, przynajmniej przestrzeni mają pod dostatkiem. Rodzinę zastępują im przybrane matki. Joe chce zaadoptować któreś z nich. Uwielbia te dzieci, a przy okazji chce przypodobać się przodkom.
Helen wyjmuje z lodówki butelkę białego wina i mówi, że w takim razie musi koniecznie podjechać do Siphezi. Może się na coś przyda ze swoim angielskim, ale przede wszystkim płakać jej się chce, gdy słyszy, że dzieci żyją bez rodziców. – Tak, trzeba coś z tym zrobić – mówi. Nalewa nam wino i przeprasza, że musi wracać do pracy: – Gdybyście mieli ochotę, skorzystajcie z basenu – zachęca. – Jest tam nawet mała trampolina.
OGRÓDEK HELEN
Spojrzenie na wzgórza Eshowe z jadalni willi Helen. Za oknem pastwisko dla krów, w dole (niewidoczny na zdjęciu) dam, czyli zbiornik do przechowywania zimą wody, kiedy poziom opadów jest minimalny.
WSZYSTKIE NARODY ŚWIATA
W drodze do Johannesburga złapała nas noc. Żadnej miejscowości nie było po drodze, z wyjątkiem Harrismith. To był jeden z ważniejszych ośrodków dawnej afrykanerskiej republiki Orange. Gdy zjechaliśmy tam z autostrady, trafiliśmy najpierw na wielką tablicę z napisem: „Kryminalisto, strzeż się! Straż miejska czuwa!”, chwilę potem zaś na drogowskaz: „Pensjonat Serce Afryki, śledź brązowe strzałki”. Trochę błądziliśmy w ciemnościach, zanim dotarliśmy przed wysoki mur z białą furtką. Zadzwoniliśmy i zaraz wyszła do nas właścicielka. Chwilę grzebała w grubym pęku kluczy, w końcu otworzyła jeden zamek, potem drugi i wpuściła nas do środka. Pensjonat był pusty i kobieta z żalem zawiadomiła, że nie będzie kolacji. Poinformowała jednak, że w Harrismith jest wszystko, czego trzeba, wystarczy wsiąść w samochód i podjechać. – W żadnym razie nie należy iść na piechotę – przestrzegła, gdy zdradziliśmy zamiar spaceru. W tym kraju nie chodzi się pieszo po zmroku. A widząc nasze zakłopotanie: – Pić możecie sobie, ile wlezie: gdy słońce idzie spać, to samo robi policja.
Wsiedliśmy więc w samochód i dość długo błądziliśmy po pustych ulicach Harrismith. Centrum restauracyjne zbudowano wokół stacji benzynowej przy autostradzie. Tętniło tu życie: wszystkie miejsca parkingowe były szczelnie wypełnione przez wielkie terenówki. Co raz wyskakiwali z nich wielcy mężczyźni w towarzystwie wielkich kobiet. Grillhouse też pękał w szwach. Na ścianach migały wesoło ekrany telewizorów, a w kątach poupychano stylowe obrazki. Na większości z nich niewinne pejzaże, ale na jednej rycinie zaprzężone do wołów wozy i napis: „Die Groote Trek”.
Podszedł kelner, przedstawił się jako Prince i powiedział, że będzie nas obsługiwać. Poprosiliśmy o wino. Prince nie był jednak od wina i kazał czekać. Nadbiegła zaraz wysoka blondynka, zaleciła całą butelkę tego a tego, rocznik taki a taki. – Specjalni goście zza mórz – powtarzała, zabierając od Prince’a talerze ze stekami. – Będę obsługiwać was osobiście.
Dbała o nasze pełne kieliszki, a gdy butelka była już niemal pusta, spytaliśmy, co to ten „Groote Trek”. Twarz jej się rozjaśniła. Tłumaczyła, że to ich wielka wędrówka ku wolności, gdy w kraju zaczęli rządzić Anglicy i chcieli narzucić im, Burom, swoje prawa. – Nie mogliśmy się na to zgodzić i zbuntowaliśmy się. Burowie masowo porzucali ziemię i wyruszali z dobytkiem w głąb lądu, byle dalej od takiej niesprawiedliwości. – To myśmy ten kraj urządzili, zaorali ziemię, zasadzili winnice i ogrody, dali ludziom postęp, opiekę i pracę. I za to wszystko, wiecie, Anglicy wywołali wojnę, a nasze rodziny powsadzali do obozów koncentracyjnych...
– A teraz? – pytamy.
– Teraz się nawet lubimy, ale dziś nie rządzą ani oni, ani my, i wszystko jest inaczej.
– Gorzej?
– Nie, że od razu gorzej, inaczej... Teraz przyjaźnimy się ze wszystkimi. Wam, ludziom zza mórz, trudno to zrozumieć, ale my naprawdę kochamy nasz kraj i jego ludzi. Wszystkich bez wyjątku. Nie ma takiego drugiego miejsca, gdzie żyłyby w zgodzie wszystkie narody świata!