Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2017 na stronie nr. 24.

Tekst i zdjęcia: Elżbieta i Piotr Hajduk, Zdjęcia: shutterstock,

Najstarsza księga świata


Kiedy kapitan James Cook zacumował swój statek na południu Australii, już od 40 tys. lat istniała tam najstarsza kultura na świecie. Wędrowne grupy aborygeńskich plemion przemierzały pustynię w poszukiwaniu żywności i wody. Tubylcy żyli, jak nakazywało im prawo, pozostawione przez Przodków w Czasie Snu. Polowali, odprawiali ceremonie, tworzyli malowidła, aby zapewnić ciągłość wiedzy i mocy. Trwali w harmonii z ziemią, oceanem i wszechświatem.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

OD GAGUDJU DO KAKADU

Chroniący rozległe mokradła rezerwat Kakadu pozostaje także domem rdzennych mieszkańców tych ziem. Wciąż żyje tu aborygeńskie plemię Gagudju, od którego prawdopodobnie park wziął swoją nazwę.

;">

 

PRZED OBIADEM

Bieliki białobrzuche lustrują okolicę z wysokości w poszukiwaniu zdobyczy. Żywią się ptakami, gadami, rybami i drobnymi ssakami, jak króliki czy walabie.

 

Billy’ego można spotkać w Jabiru, przed tutejszym marketem. Tak jak inni miejscowi Aborygeni siedzi na trawniku i korzysta ze skąpego cienia rachitycznych drzewek. Długie, siwe włosy opadają mu na twarz, zasłaniają przygasłe spojrzenie. Ożywia się dopiero, gdy częstujemy go papierosem. Ciemną, pooraną zmarszczkami twarz rozjaśnia skąpy uśmiech, ujmujący lat.
– Czas Snu? – odpowiada pytaniem na naszą nieśmiałą próbę nawiązania rozmowy. – Wy, biali, nigdy tego nie pojmiecie.
Billy nie szuka towarzystwa, stroni nawet od swoich. Upalne dni spędza na samotnych rozmyślaniach. Niekiedy najmuje się jako przewodnik.
 

W KRAINIE RÓŻAŃCOWEGO GADA


Znajdujemy się w Top End, najbardziej na północ wysuniętym skrawku kontynentu. W jego obrębie jest położony Park Narodowy Kakadu, który obejmuje dorzecza rzek South, East i West Alligator. To jeden z najzieleńszych obszarów tego pustynnego kraju, pełen bagien, mokradeł i niebezpiecznych trzęsawisk. Nawet teraz, pod koniec pory suchej, miejscami zieleni się trawa. Za miesiąc spadną pierwsze deszcze i ogromne połacie ziemi znajdą się pod wodą. Ostrzegają przed tym poustawiane na poboczu czterokątne znaki z napisem „floodway”.
Monotonię płaskiego, nizinnego krajobrazu urozmaicają rzeki pełne krokodyli różańcowych. Niektóre samce osiągają ponad sześć metrów długości. Nic dziwnego, że mogą zaatakować każdego intruza, który naruszy ich terytorium. Ogromne gady doskonale czują się w wodach zarówno słonych, jak i słodkich. Na ofiary czatują najczęściej niedaleko brzegu, wybierają uczęszczane miejsca, jak wodopoje czy brody. O powadze problemu świadczą liczne tablice przestrzegające przed lekkomyślnym zbliżaniem się do wody. Aby bezpiecznie zobaczyć krokodyla, lepiej wybrać się do którejś z tutejszych farm tych zwierząt lub wykupić rejs po rzece.
Poranny Yellow Water Cruise po rozlewiskach rzeki South Alligator rozpoczyna się bardzo wcześnie. Później przybrzeżne życie kryje się w cieniu przed upalnym australijskim słońcem.
– Nie wystawiajcie rąk za burtę – ostrzega Rick, kapitan naszej łódki. – Uważajcie zwłaszcza przy robieniu zdjęć. Krokodyle potrafią wyskoczyć nawet cztery metry ponad powierzchnię. Zdarzały się już takie wypadki. Jakby na potwierdzenie tych słów ze spokojnej toni wynurza się nieoczekiwanie nieruchome bursztynowe oko. Ale groźny gad przepływa obok, nie zwraca na nas większej uwagi. Śledzimy go wzrokiem, dopóki nie znika w przybrzeżnych trzcinach.
Tutejsze mokradła to nie tylko królestwo krokodyli, lecz także ptasi raj. Spędzamy długie minuty przy wężówce, która przysiadła na kłodzie i suszy skrzydła, a następnie na obserwacji samotnej białej czapli. Malownicze brzegi porośnięte są bujną, wodną roślinnością. Urokliwe różowe kwiaty lilii wystają z gąszczu płaskich liści. Przechadza się po nich długoszpon koralowy, nieduży ptak o nieproporcjonalnie długich palcach. Dwa orły na wysokim, suchym drzewie wzbudzają prawdziwy entuzjazm Ricka. – Są bardzo rzadkie. Macie niezwykłe szczęście – zapewnia nas gorliwie.
Miejsce jest piękne, aczkolwiek więcej skrzydlatych zdarza nam się oglądać w naszej rodzimej Dolinie Baryczy. Po dwóch godzinach rejsu zaczyna doskwierać upał. Z ulgą schodzimy ze statku.

 

OPOWIEM WAM HISTORIĘ

Biali strażnicy parku z pasją opowiadają dzieje kraju, który nie był ich. Prawdziwi tubylcy o historii swojej ziemi nie chcą mówić nic.

ABORYGEN NA SWOIM

Od wschodu z parkiem Kakadu graniczy tajemnicza i niedostępna Ziemia Arnchema. To obszar, który należy wyłącznie do Aborygenów. Aby tam wjechać, inni muszą mieć specjalne zezwolenie.

TWARDY ZAPIS

Aborygeni nigdy nie stworzyli pisma. To naskalne rysunki stanowią swoisty zapis ich dziejów i wierzeń. Młodym zastępują elementarz, a dla starszych są przewodnikiem i biblią.


 

ŚWIAT KAKADU


Na szczęście Kakadu ma do zaoferowania więcej atrakcji. Ten największy z parków narodowych Australii zajmuje blisko 20 tys. km2, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Rozsiane po całym terenie szlaki piesze kuszą niezwykłymi widokami. Poszczególne regiony łączy sieć dróg, dlatego dobrze jest tu mieć samochód. Jednak przed wyruszeniem na wycieczkę warto sprawdzić, czy wybrana trasa nie jest przypadkiem okresowo zamknięta. Informują o tym stosowne tablice i raporty zamieszczane w internecie.
Park słynie z widowiskowych wodospadów. W porze deszczowej spienione wody spadają z hukiem do urokliwych jeziorek, które odbijają szmaragdowy błękit nieba. Dzisiaj kaskady są jedynie cieniem swojej potęgi, sączą się cienkimi strugami z pomarańczowych skał. Za to niektóre można teraz odwiedzić. Po opadach droga do wodospadu Jim Jim zamienia się już w rwącą rzekę.
Z gałęzi spogląda na nas duży biały ptak z kępką żółtych piór na głowie. Kakadu żółtoczube są tutaj stosunkowo liczne. Całe stadko buszuje w rzadkiej ściółce, szuka nasion i drobnych owoców. Skrzekliwy harmider dobiegający z wysokich drzew każe podnieść głowy. Na eukaliptusach rosnących nad wodą gęsto siedzą owocożerne nietoperze. Zwisają z gałęzi niczym duże czarne parasole. Ich błoniaste skrzydła mają w sobie coś złowrogiego. Mijamy je pośpiesznie, depcząc po ogromnych płatach suchej kory. Eukaliptusy nie zrzucają liści, lecz właśnie korę, która odpada i odsłania nagi pień. Kruche gałęzie drzew stanowią pewne niebezpieczeństwo – odłamują się nieoczekiwanie. Za to świetnie nadają się na rozpałkę.
Na kampingu Merl nie ma prądu. Jedyna latarnia na energię słoneczną oświetla drogę do sanitariatów. Nie ma także recepcji. Opłatę za nocleg wrzuca się do skrzyneczki ustawionej przy drodze wyjazdowej. Jest natomiast miejsce na palenisko oraz to, co najważniejsze – piękno australijskiego buszu.
Patrzymy w ogień i przegryzamy niesmaczne herbatniki z marketu. Wokół pusto, niewielu turystów korzysta ze skromnych udogodnień kempingu. Pomarańczowe płomyki rzucają kapryśne błyski na okoliczne zarośla. W podmuchach wiatru gałęzie drzew chwieją się zwodniczo, ich ruchome cienie tańczą po trawie. Nie, to nie tylko cienie... Wytężamy wzrok, spoglądamy w ciemność, z której wyłania się trójkątny pyszczek. W świetle ogniska błyszczą okrągłe, czarne oczka. Zwierzątko przygląda nam się z ciekawością i bez strachu. Próbujemy zanęcić je ciastkami. Niewielki kangur podchodzi trochę nieufnie, porusza się zgrabnymi skokami. Chętnie zajada herbatniki.

 

;">

 

jim jim – plum, plum
JIM JIM – PLUM, PLUM

Wodospad Jim Jim nawet w porze suchej urzeka urodą. Po deszczach jednak nie przyjmuje gości – prowadząca do kaskady droga zamienia się wówczas w rwącą rzekę.

pozory mylĄ
POZORY MYLĄ

Zimny wzrok krokodyla nie należy do przyjaznych. Choć zwierzę wydaje się nie zwracać na nic uwagi, jego atak bywa błyskawiczny.


 

WYDARZENIA Z CZASU SNU


Przyroda parku jest bardzo ciekawa, lecz nie tylko dla niej przyjeżdżają turyści. Na pobliskich skałach zachowały się malowidła dawnych mieszkańców tych ziem, jedne z najpiękniejszych w Australii. Ubirr to miejsce niezwykłe. Dla Aborygenów święte. Ich legendy mówią, że ziemia istniała od zawsze, lecz dopiero gdy nastał Czas Snu, została ostatecznie uformowana. Dokonali tego Przodkowie, którzy przemierzając ląd, kształtowali jego krajobraz. To oni powołali do istnienia góry, rzeki, doliny oraz dali początek żywym stworzeniom. Ukończywszy pracę, odeszli lub wtopili się w krajobraz i pozostali na ziemi pod postacią zwierząt, roślin i skał.
Droga do naskalnych galerii wiedzie przez rzadki busz. Okolica emanuje niezwykłą energią. Uroczysty nastrój burzą tylko muchy, które występują tu w ogromnych ilościach, jakby broniły dostępu do czarodziejskiej krainy. Ta stara plemienna ziemia, niegdyś zagarnięta przez białych, dzisiaj znowu należy do Aborygenów. Jest ich świętym dziedzictwem. Tutaj pozostawili ślady wędrujący Przodkowie. Niestety, my nie odnajdziemy ich ścieżek, nie mamy mapy...
– Mapą są pieśni – wyjaśnia Billy, który towarzyszy nam w drodze. – Przodkowie układali je na swoich drogach, gdy szli. Przetrwały do dziś i noszą nazwę Ścieżek Śpiewu.
Rzeczywiście, Aborygeni potrafią przewędrować setki kilometrów po nieznanych sobie obszarach kontynentu i zawsze odnajdują właściwą drogę, a do celu prowadzi ich śpiew.
Stajemy przed pionową skałą i przypatrujemy się malowidłom. Miejscowe plemiona nigdy nie stworzyły pisma. Ich tradycja jest przekazywana z pokolenia na pokolenie w pieśniach i opowieściach. Te rysunki to swoista książka, jedyny namacalny ślad przeszłości. Są raczej proste. Kolorowe kreski układają się w wyobrażenie postaci lub zwierzęcia. Dominują kolory: czarny, biały, żółty i brunatny. To święte barwy, a każda ma inne znaczenie. W milczeniu idziemy wzdłuż galerii, próbujemy zrozumieć sens przekazu sprzed tysięcy lat. Oglądamy ryby, walabie, żółwie. Podziwiamy proste, patykowate sylwetki ludzkie, wyobrażenia duchów i wizerunki bóstw. Zatrzymujemy się przed symbolicznym obrazem Tęczowego Węża, jednego z potężnych Przodków.
Licząca tysiące lat mitologia Aborygenów jest bardzo skomplikowana. Ich tajemniczy mityczny świat zamieszkują nie tylko Przodkowie Stworzyciele, ale także inne istoty nadprzyrodzone. W sąsiedniej naskalnej galerii Nourlangie oglądamy lśniący wizerunek Nabulwinjbulwinj – niebezpiecznego ducha, który według podań zjada kobiety. Nieco dalej podziwiamy Namarrgon – wyobrażenie Człowieka Błyskawicy.
Nourlangie Rock to kolejne magiczne miejsce. Niesamowita skała z czerwonego piaskowca, pokryta imponującymi malowidłami, przez wieki służyła tubylcom jako schronienie. Billy odsuwa się na bok, kiedy Daniel, miejscowy strażnik, wyjaśnia twórczość jego ludu z perspektywy białego człowieka.
– Do zrozumienia tych obrazów trzeba dorosnąć – tłumaczy cierpliwie. – Malowidło to nie sztuka, ale rodzaj komunikacji. W kulturze Aborygenów ich symbolikę starsi przekazywali młodemu pokoleniu etapami – tak jak stopniowo wprowadza się w świat każde dziecko. Nie zaczynasz przecież wychowania od objaśniania zawiłości polityki, tylko mówisz synowi: uważaj na krokodyle, bo są niebezpieczne... To pierwszy przekaz, a dopiero potem przychodzą kolejne.
W miarę dorastania młodzi przechodzili na wyższy poziom interpretacji. Wtedy w tym samym rysunku dostrzegali więcej treści. Aż w końcu, po upływie lat, jako już dojrzali mężczyźni potrafili pojąć pełne znaczenie malowidła.
Stoimy na wąskiej ścieżce, u podnóża czerwonej skały. Po pionowej ścianie biegają zwinne, małe jaszczurki. Wokół szumi suchy australijski busz. – My, biali, jesteśmy w tej chwili na etapie małego dziecka – ciągnie strażnik. – Patrzymy na rysunek i widzimy na przykład kangura. Nie potrafimy dostrzec głębi tego przekazu, właściwy sens jest ukryty przed naszymi oczami.
Na twarzy Billy’ego gości nikły uśmiech. Jego prawda jest zapewne inna, lecz nie zdradzi nam prawdziwego znaczenia malowideł. To tabu Aborygenów, ostatnia rzecz należąca tylko do nich. Dla nas rysunek kangura to po prostu wizerunek zwierzęcia. Dla nich ten sam obrazek oznacza o wiele więcej. Może to Przodek, Człowiek Kangur, który niegdyś odpoczywał w tym miejscu i tutaj nawiązuje się z nim kontakt? Wszak wydarzenia z Czasu Snu wciąż trwają, w trudnym dla nas do pojęcia świecie równoległym. Przecież patykowate postacie to podobno duchy Mimi, kapryśne i niebezpieczne. Aborygeni wierzą, że wciąż mieszkają w tutejszych skałach...
– Kiedy umiera człowiek – szepce Billy za naszymi plecami – jego dusza powraca do Przodków, ale jej ślad pozostaje w skale. Malowidło to dusza...
O zachodzie słońca docieramy do punktu widokowego. Przed nami rozciąga się tajemnicza i niedostępna Ziemia Arnhema, która należy wyłącznie do Aborygenów. Aby tu się dostać, jest potrzebne specjalne zezwolenie. To jeden z nielicznych bastionów mieszkańców tych ziem. Tu wciąż zachowali tradycyjny sposób życia, tak różny od tego, jaki ich pobratymcy wiodą w świecie białych, gdzie dominuje betonowy świat banków, supermarketów, pieniędzy i samochodów. Tam, po zderzeniu z cywilizacją, świat tubylców już dawno rozpadł się na kawałki.