Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2017 na stronie nr. 80.

Tekst i zdjęcia: Albert Karch, Zdjęcia: shutterstock,

Z siłą wodospadu


Spróbujcie sobie wyobrazić, co dzieje się w głowie fana Indiany Jonesa chwilę przed pierwszą wyprawą do dżungli. Chęć przygody pompuje krew tak szybko, że poranna kawa staje się zbędna, kultowa melodyjka szumi w uszach, a w głowie przeklinamy celnika, który na przejściu granicznym zarekwirował nasz bat.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

;">

Wodospad Itambé. Na co dzień zajmuje się oczyszczaniem dusz.

;">

Kaniony Serra da Canastra odcinają nas nie tylko od cywilizacji, ale też od codziennych spraw, i pozostawiają miejsce jedynie na podziw.

Poszukiwanie wodospadu nie jest łatwe, ale warte zachodu.
;">

Poszukiwanie wodospadu nie jest łatwe, ale warte zachodu.

 

Tym większe było rozczarowanie, którego doznałem po przebyciu pierwszych metrów w tropikalnym lesie. Zdałem sobie sprawę, że Spielberg odzwierciedlił realność wyprawy do dżungli metodami użytymi podczas kręcenia „Jurassic Park”. Zatem wszem wobec oświadczam – nie dajcie się nabrać! Nikt w tropikalnej puszczy nie wytrzyma całego dnia w skórzanej kurtce. Nawet Harrison Ford. Najwyżej parę chwil – do pierwszego odwodnienia.
 

LEPSZY NIŻ NIAGARA


Cała reszta przedstawiona w filmie się zgadza. Były kolorowe motyle, których nie da się sfotografować bez szczęścia i talentu, były też komary, których nikt nie chce fotografować. Były węże, które na szczęście nie miały ochoty pozować pośrodku ścieżki. Były także jaguary, o których dowiedzieliśmy się dopiero po powrocie, ale o nich za chwilę.
Było to za miejscowością Cajuru w stanie São Paulo. Regionie, który nie kojarzy się z tropikalnymi wyprawami Tony’ego Halika. Moja dżungla była dosyć ucywilizowana i często uczęszczana przez ludzi (ale także przez wspomniane jaguary, więc egzotyki nie można jej odmówić). Powód, dla którego tam się udałem, ma ponad 80 m wysokości, oczyszcza duszę i jest całkowicie niewidzialny dla ludzi, którzy nie wiedzą, gdzie go szukać.
Odwiedziłem wodospad Itambé, który uchodzi za jeden z najwyższych w stanie. Chociaż gdy go zobaczyłem, awansował na pierwsze miejsce we wszechświecie zarówno pod względem wielkości, jak i urody. Sądzę, że powinien być to dla niego komplement, ponieważ w przeszłości miałem przyjemność podziwiać Niagarę, która zrobiła na mnie wrażenie. Tylko że odrobinę mniejsze. Widok wyłaniającego się z dżungli słupa wody Itambé wbiłby mnie w fotel, gdybym akurat siedział. Pisząc krótko – o tym odczuciu nie da się pisać krótko.
Żeby tam trafić, trzeba najpierw wedrzeć się na pewne pole kukurydzy, które szumi oddzielone od szosy płotem i tabliczką z napisem: „Wodospad leży na mojej ziemi, więc daj mi dychę albo przebiję ci opony”. No dobrze, może jest to napisane odrobinę mniej dosłownie, ale właśnie o tym informuje tabliczka. Jak ją znaleźć? Trzeba pytać miejscowych, a najlepiej wziąć jednego ze sobą.
Następnie czeka nas, dodająca jedynie atrakcyjności, wycieczka wyschniętym korytem rzeki, które w trakcie pory deszczowej zmienia się w konkurencję dla Itambé. Dzieje się tak, ponieważ miejsce, w którym wodospad rzeźbi krajobraz, znajduje się w głębokiej dolinie.
Po zejściu na sam dół wystarczy iść za słuchem. Huk wodospadu nie pozostawia wątpliwości, gdzie się znajduje, oraz co się stanie, jeśli wetknie się pod niego głowę. W tym momencie Itambé ujawnia swoją zaletę, która stawia go powyżej Niagary. W tym drugim po prostu nie da się wykąpać. Siła, z jaką wodospad od wieków uderza w ziemię, stworzyła tutaj sporej wielkości naturalny basen. Woda ma temperaturę, która od razu przywodzi na myśl ostatnie sceny filmu „Titanic”. Na szczęście przyjemnie kontrastuje z nią parzące słońce i temperatura powyżej 30°C, co doprowadza organizm jedynie do niewielkiego szoku.
Polecam wspinaczkę po kamieniach w pobliże samego wodospadu. Podmuch i siła rozpryskującej się wody uniemożliwią podejście za blisko, a tym samym zgniecenie, więc nie ma powodów do niepokoju. Chwila spędzona w pobliżu wodospadu przypomina masaż biczami wodnymi. Dodatkowo, według miejscowej tradycji, taka kąpiel oczyszcza duszę i jest najlepszym sposobem na wejście w nowy rok. Osobiście w to wierzę, bo jeżeli już ma coś oczyszczać, to prędzej duszę niż ciało. Po powrocie wrażliwy na zapachy nos będzie prosił o kawałek mydła.
Warto uważać na swoje rzeczy. Nie polecam brać drogich zabawek ani dokumentów, bo miejsca na ich pozostawienie przy wodospadzie nie ma za wiele i są to wyłącznie pochyłe i gładkie skały. Wystarczy odrobina nieuwagi, aby precjoza runęły w przepaść. Lepiej zostawić je w samochodzie, gdzie będą pilnowane przez właściciela pola kukurydzy, zamiast potem stać z niesamowicie głupią miną i pytać wszystkich, jakie są szanse na to, że się nie potłukło.
Tak na marginesie, gdyby ktoś z Państwa zdecydował się ruszyć na szlak wodospadów i przez przypadek znalazł telefon marki Samsung, bardzo proszę o kontakt. Miałem tam kilka fajnych zdjęć.
 

JAK SPOTKAŁEM JAGUARA


W tym miejscu należy wspomnieć o jaguarach. Jeżeli Brazylijczyk ma trochę szczęścia, to nigdy w życiu ich nie zobaczy. Jeżeli Brazylijczyk ma dużo szczęścia, to będzie oglądał je co miesiąc, ponieważ ich wizerunek znajduje się na banknocie 50 reais. Jeżeli Brazylijczyk ma pecha, to jaguara zobaczy raz. A potem już nic nie zobaczy.
Mój przyjaciel wyszedł poza te ramy i miał przyjemność obejrzenia jaguara w odrobinę ciekawszych okolicznościach. Jego sąsiad ma w pobliżu wodospadu dom, gdzie hodował kurczaki. Przez pewien czas coś mu owe kurczaki kradło. Poza tym, w swej bezczelności, konsumowało je na miejscu bez fatygowania się o sztućce. Sąsiad podejrzewał bezpańskie psy, więc zastawił stosowne sidła w postaci klatki z zapadnią. Bardzo się zdziwił, gdy znalazł w niej nad ranem jaguara, który od wielu dni urządzał sobie kolacje na jego koszt.
To stawia pod znakiem zapytania możliwość ucywilizowania puszczy, nawet w najbardziej rozwiniętej części kraju. Może jaguary też czerpią korzyści z tego ucywilizowania i uatrakcyjniają sobie dietę? Nie mam nic przeciwko, dopóki nie przerzucą się na jedzenie importowane, które mówi po polsku.
Też widziałem jaguara w podobnej sytuacji. Było to na samym początku mojego pobytu w Brazylii, kiedy zupełnie zdezorientowany zamieszkałem w pobliżu puszczy przysłaniającej horyzont. Była pełna palm, kolorowych kwiatów i rozłożystych drzew, więc nosiłem się z zamiarem jej odwiedzenia. Pewnego wieczoru zapytałem współlokatora o ten las i rozpocząłem bardzo ciekawą rozmowę:
– Tam jest dużo zwierząt, gringo.
– Tak? A jakich?
– Są pająki, węże...
– To już wiem, gdzie nie pójdę.
– ...motyle, małpy, tukany...
– To może jednak pójdę.
– ...jaguary, kapibary, jelenie...
– Chyba jednak zostanę.
– ...lwy, tygrysy, słonie...
– Przecież w Brazylii nie ma lwów!
– Co? Gringo, ty mnie nie rozumiesz. Tam jest zoo.
Tego samego dnia zobaczyłem jaguara. I też był w klatce.
 

Ten krajobraz przez setki lat kusił obietnicą znalezienia złota. Obecnie zamiast łopaty lepiej zabrać aparat. Jest lżejszy.

ZAGUBIONY RAJ


Wróćmy jednak do tematu przewodniego, ponieważ wodospady są odrobinę łatwiejsze w podziwianiu i nie mają nieładnych nawyków wgryzania się w szyję. Wrażenie, jakie wywarł na mnie pierwszy wodospad, przyniosło za sobą pewien rodzaj uzależnienia, ponieważ już parę dni później jechałem w stronę Serra da Canastra, łańcucha górskiego, który słynie z kanionów, wodospadów i cudownych jezior. Niestety, szpony kapitalizmu lata temu zamontowały tam elektrownię, ale nie napiszę o niej ani słowa, aby nie obdzierać historii z romantyzmu, którym Serra da Canastra jest przepełniony na każdym kroku.
Miejsce to leży w stanie Minas Gerais, w którym na początku XVIII w. znaleziono wystarczająco dużo złota, aby pozwolić sobie na dodanie złotego rombu do brazylijskiej flagi. Przed przyjazdem słyszałem na temat Minas Gerais tyle superlatywów, że byłem skłonny uznać go za kolebkę wielu brazylijskich skarbów. Mówiono, że jest tam produkowana najlepsza cachaça (bimber cukrowy), z najlepszego mleka wyrabia się najlepsze sery, z których powstaje najlepszy pão de queijo (chleb serowy) i najlepsze doce de leite (słodycze, które przypominają polskie krówki), na tamtejszych wyżynach rośnie najaromatyczniejsza kawa itp. Po powrocie jestem skłonny stwierdzić, że to wszystko prawda.
Serra da Canastra jest ogromnym terenem, pełnym pięknych zakątków jak Capitólio czy Furnas, jednak najbardziej polecam skierowanie kół samochodu w stronę O paraíso perdido, co oznacza „zagubiony raj”. Z tym że turysta jest tam o wiele bardziej zagubiony niż sam raj, który zawsze jest w tym samym miejscu i robi wszystko to, co każdy rozsądny raj powinien robić. Mianowicie: oczarowuje.
Paraíso perdido to kilka wodospadów, mniejszych i większych, które opadają po górskim zboczu i doprowadzają nad niewielkie jezioro. Żeby tam się dostać, można zrobić dwie rzeczy. Można bez wysiłku podjechać nad wspomniany zalew, gdzie wejście jest drogie, albo obudzić w sobie ułańską fantazję (i trochę szkockiej natury). Druga opcja poprowadzi w górę, po stromym zboczu, które wymaga od samochodu napędu na cztery koła. Na szczycie znajdziemy chatkę roześmianego hipisa, który za parę groszy popilnuje samochodu i pozwoli przejść przez jego ziemię na najwyżej położony wodospad w łańcuchu.
Dalej czeka parogodzinny marsz w dół, na przełaj, po śliskich skałach kolejnych wodospadów. Nieraz trzeba przesuwać się bokiem wzdłuż ściany, ocierać się brzuchem o skałę i przypominać sobie wszystkie piosenki o aniołach stróżach.
Po wspinaczce i awanturniczej przygodzie polecam wybranie się na rejs motorówką po jeziorze Lago de Furnas. Moim zdaniem motorówka przewyższa statki, ponieważ te nie wpływają między kaniony, gdzie można podziwiać kolejne wodospady.
Rejsy są dobrze zorganizowane, a w większej grupie wcale nie takie drogie. Nie polecam jednak afiszować się zagranicznym pochodzeniem. Może się zdarzyć, że po rozmowie o słowiańskich korzeniach pan sprzedawca powiadomi nas, że stawka co prawda wynosi 60, tak jak jest napisane na ogłoszeniu, z tym że nie są to lokalne reais, tylko euro.
Gdy już się z tym uporamy, łódki zawiozą nas w miejsca tak bardzo turystyczne, że nawet doczekały się pływającego podestu z barem i kuchnią. Większość kapitanów wozi ze sobą pianki, których można użyć do unoszenia się na tafli wody bez konieczności majtania nogami.
Zapewniam, że kołysanie się na falach w akompaniamencie wodospadu, z barem w zasięgu wzroku jest dokładnie tym, czym powinna się zakończyć przygoda każdego Indiany Jonesa.