Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2017 na stronie nr. 76.

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Błażyca,

Karamodża i duchy Kony'ego


To pierwszy deszcz od miesięcy. Po dziewięciogodzinnej trasie z Kampali mijamy Mbalę, Nakapirirt, zatrzymujemy się przy wodospadach Sippi. Potem suniemy chińskim asfaltem ku majestatycznej górze Elgon. Pod wieczór dojeżdżamy do Tapac. Wioska leży w rejonie Karamodża, zamieszkanym przez pasterskie plemię Karimodżong. To wojowniczy lud przez lata dokonujący zbrojnych rajdów na ziemie Aczoli, Pokot czy Turkana.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Od kilku lat obowiązuje rozporządzenie o rozbrojeniu wszystkich Karimodżong, ale do dziś co jakiś czas można tu usłyszeć strzały. Podobnie jak w oddalonym o 200 km na zachód Kitgum, gdzie dwa tygodnie przed moją wizytą wojsko wraz z policją rozprawiły się z ponad dwustuosobowym gangiem terroryzującym okolicę. – Ci ludzie nie wzięli się znikąd, nie boją się zabijać – mówił mi William, na którego posesji pojawili się wtorkowego wieczoru i postrzelili jego kuzyna.

 

PIĘKNIE NA FOTOGRAFII

Wioska Tapac. Na zdjęciu sielanka, ale pozorna, bo surowość tutejszego życia, uzależnionego od chowu bydła i opadów deszczu, ani trochę jej nie przypomina.

;">

 

SCENKA Z MISKĄ

Sympatyczna scenka z placówki misyjnej w buszu, którą zinterpretować można wielorako: prośba o dokładkę, czy raczej zwrot miski? Chrześcijaństwo wśród Karimodżong przyjmuje się z trudem, co potwierdza Mmale, misjonarz, towarzysz tej podróży (widoczny w tle).


 

POMAGAŁY IM DUCHY


Ale Kitgum, tak jak Gulu, Pabo czy Aboke, to inny rozdział opowieści – tej przekazywanej mi przez świadków wydarzeń, jakie rozegrały się na północy Ugandy. Opowieści o ponad dwudziestoletniej wojnie, która przez lata pozostawała „najbardziej zlekceważoną katastrofą humanitarną świata” – jak określił ją Jan Egelund, ówczesny reprezentant ONZ w Ugandzie. Wojny o tyle zbrodniczej, o ile demonicznej, bo prowadzonej przez samozwańczego proroka Josepha Kony’ego, w imię... Dziesięciu Przykazań. Jej wykonawcami były porywane i brutalizowane dzieci. Było ich ponad 60 tys.
– Człowiek jest jak roślina. Kiedy ją pielęgnujesz, rośnie prosto. Gdy pozbawisz ją opieki, rozrasta się dziko. Te porwane dzieci, które dopuszczały się zbrodni, były pozbawione pielęgnacji. Zabijać, pić krew, jeść ludzkie mięso, bezcześcić martwe ciała... Takie akty niszczą człowieczeństwo całkowicie. I stają się killing machines w rękach organizacji – mówi Macleord Ochola, ówczesny lider Acholi Religious Peace Initiative. I w kontekście trwającego obecnie w Hadze procesu Dominica Ongwena, który uprowadzony przez LRA (Lord’s Resistance Army) jako dziesięcioletnie dziecko, stał się po latach jednym z jej dowódców, poszukiwanych przez Międzynarodowy Trybunał Karny, dodaje: – Wspólnota międzynarodowa tego nie rozumie.
W 1986 r. władzę prezydenta w Ugandzie przejął Yoweri Kaguta Museveni, pochodzący z grupy etnicznej Banyankole, który obalił urzędującego na tym stanowisku generała Tito Okello z ludu Aczoli. Od tego czasu krajem wstrząsnęło 26 rebelii. Najtragiczniejsze w skutkach były te parareligijne. To z nich właśnie wyłoniła się Lord’s Resistance Army. Ruchy te łączyły elementy chrześcijaństwa i wierzeń tradycyjnych, a w przypadku Kony’ego – też islamu. Wojna Kony’ego trwała na terenie Ugandy do 2007 r. Obecnie niedobitki jego rebelii grasują jeszcze w lasach Republiki Środkowej Afryki. A Yoweri Museveni od 30 lat pozostaje prezydentem kraju.
Z buszu powróciło niecałe 20 tys. porwanych. Piętno pogwałconego dzieciństwa ciąży na ich życiu do dziś, choć od zakończenia wojny minęło już 10 lat. Oyare, którego spotykam w Orom, nie może pokazać się w rodzinnej wiosce. Uprowadzony jako nastolatek, dostał się pod bezpośrednią komendę Josepha Kony’ego. – Ludzie na nasz widok mówią tylko „Kony, Kony”. Uważają, że mam mózg skłonny do zabijania – przyznaje. Gdy opisuje ten pierwszy raz, wspomina chłopaka, który leżał na ziemi. Każdy podchodził i musiał go uderzyć. Około sto osób zadało mu ciosy. Zabili go pangą (rodzajem maczety). Ale Oyare mówi też o dziesięciu powiązanych sznurem. Tych kazali mu zastrzelić. – Użyć broni jest bardzo prosto... very easy... po prostu bierzesz, strzelasz... yeah...
Oyare jest zadowolony, że go wypytuję. – Nikt nie chce z nami rozmawiać. Gdy pytasz, to mi pomaga...
Podobnie jak inni, których spotykam, jest przekonany, że Kony’ego prowadziły duchy. – Kony mówił, że duchy były bardzo silne, ponieważ dzięki nim on odnosił sukces. Tak jak wtedy, gdy modliliśmy się w Odek. To niewielka góra, wzniesienie koło Gulu. Modliliśmy się dwa dni. Pojawiło się wojsko i wtedy z góry obsunęły się kamienie. Wojsko wycofało się bez walki. To jeden z dowodów, że duchy nam pomagały.
– O co się modliliście? – pytam.
– O pokonanie rządu. Bo wiesz... Kony chciał być prezydentem.

 

OBECNY SZERYF

Charles Bamuhiga jest szeryfem. Sama jego obecność w Tapac ma być gwarantem stabilności. I obecność musi wystarczyć! Bo nie ma ani motocykla, ani samochodu, a jego posterunek to kilka blaszaków.

COWBOYS

Pasterze Karimodżong spotkani na jedynej asfaltowej drodze pomiędzy Mbale a Nakapiritpirit. Ci chłopcy od najmłodszych lat samodzielnie zajmują się bydłem.

;">

 


 

BYDŁO A STAN NAPIĘCIA


Tak było w Orom. Tymczasem jesteśmy z Mmale w wiosce Nayonay Anakine. Ludzie zeszli się z różnych stron. Stary człowiek ma na imię Lokwa. Siedzi na ściętym, nadpalonym pniu i nawleka korale. Chłopak w żółtym T-shircie z podobizną Yoweri Kagury Museveniego, prezydenta Ugandy, nazywa się Hoisha. Lokwa przyznaje, że lubią prezydenta. Przed zeszłorocznymi wyborami wioska Tapac otrzymała dostawę wyborczych koszulek. Rządząca partia National Resistance Movement wie, jak zjednać głosy ludzi.
– Od trzech lat tu mieszkamy. Mamy kozy i krowy. Ci młodzi, których widzisz, śpią na dworze. Ich zadaniem jest chronić krowy. Muszą tu spać, nawet w porze deszczowej, bo lamparty schodzą do doliny i atakują. Lamparty napadają na kozy. Lwy – na kozły i krowy. Czasem, choć rzadko, atakują też ludzi.
Lamparty są mądre, bo podchodzą w nocy, gdy ludzie śpią. Ale Karimodżong wiedzą, jak sobie poradzić. Mają dzidy i łuki. Kiedyś mieli karabiny, no ale teraz jest to rozporządzenie.
Podobnie jak Karimodżong również ich zachodni sąsiedzi, Aczoli, silnie zależą od hodowli bydła, które zawsze zapewniało prestiż i było podstawą dobrobytu. Mężczyźnie dawało przy tym pewność zapłaty za żonę. Bogaty był ten, kto miał duże i dorodne stado. Krowa miała taką samą wartość jak broń. Taka wymiana była często praktykowana. W czasie wojny, która na północy Ugandy trwała od 1986 do 2007 r., pojawiały się głosy, że obecność bydła podtrzymywała stan napięcia w kraju Aczoli. Teraz jest to miejsce pełne grobów porozrzucanych po polach. Upadła edukacja, pozostały zniszczone drogi oraz punkty pomocy medycznej. W tych realiach, w związku z bydłem, pojawiło się nowe zagrożenie – zbrojne rajdy dokonywane od wschodu właśnie przez wojowniczych Karimodżong.
– Krowy dla Karimodżong są fundamentalną wartością. Kazania misjonarzy trafiały tu w próżnię, chyba że pojawiła się w nich... krowa. Ludzie chcieli więcej i więcej, wyznawali zasadę, że wszystkie krowy świata należą do Karimodżong. Bo oni wierzą, że krowy dał im Stwórca, i trudno zmienić ich mentalność – powie mi Otto, przyjaciel z Ugandy.
Początkowo Karimodżong mieli do dyspozycji tylko broń ręczną, do czasu, gdy w 1979 r. uciekające oddziały obalonego dyktatora Idi Amina porzuciły swoje karabiny w Moroto, wschodnim rejonie Karamodża. To wtedy pojawiły się gangi pasterskich nagich wojowników uzbrojonych w AK-47, pokrywających swe ciała mrocznymi skaryfikacjami. Każda jedna oznaczała kolejnego zabitego wroga. Dla plemienia Karimodżong zabijanie było próbą męstwa, momentem inicjacyjnym – tym, co nadawało status społeczny mężczyźnie (tego właśnie brakuje im u pracujących pośród nich misjonarzy).
Sukcesywnie Karimodżong ponawiali zbrojne rajdy na ziemie Aczoli i doprowadzili region do ekonomicznej ruiny, z której ten już się nie podniósł. Z czasem, w celu obrony przez Pokot i Turkana, którzy atakowali ich od strony kenijskiej granicy, zwrócili się do rządu w Kampali o dodatkową broń. Wśród Aczoli pojawiły się wtedy głosy, że uzbrajanie wojowniczych Karimodżong to taktyka rządu mająca na celu ekonomiczne wyniszczenie Aczoli. To z kolei podsycało nastroje antyrządowe.
Z czasem nawet wojsko obawiało się zapuszczania w rejony Karamodża, a LRA, która destabilizowała sytuację w rejonie, podeszła tylko dwa razy na ziemie Karamodża. Zostali zmiażdżeni i nigdy więcej już nie spróbowali ataków na ich ziemie. Również pracujący tam misjonarze przyznawali, że gdy jechali przez tereny Karimodżong, wielokrotnie intonowali modlitwy o wstawiennictwo świętych i wybierali na podróż porę nocną albo wieczorną, kiedy wojownicy byli zajęci spędzaniem stad lub spali.
Jednym z programów, który miał szansę powodzenia, był Happy Cow Project, zainicjowany przez niemieckiego misjonarza Franza Pfaffa. Celem było powiększenie stad krów przez odpowiedni chów, jako czynnik eliminujący przyczyny destabilizującji regionu. Ale apele do starszyzny o zaprzestanie błogosławienia młodych wyruszających na zbrojne rajdy nie odnosiły skutku. Zamiast stosowania programu pomnażania stad wojowniczy pasterze uzupełniali ich stany kolejnymi rabunkami.
 

LUDZIE SĄ, ALE MOŻE ICH NIE BYĆ


Pijemy kwete, lokalne piwo. Co jakiś czas do wiadra z zawiesiną dolewają nam gorącej wody. Wspominają i mówią o obyczajach. Przyznają, że problemem była broń. Wiele broni. Pamiętają te dni. Są zgodni, że... it was not good. Czasem chodziło o ochronę. Czasem o zemstę. Czary? Tak, lecznicze, ale nie czarna magia. Choć czasami... Czarownicy, gdy nie ma deszczu, składają ofiarę. Zwierzę. A nawet człowieka. Even human. Czasami... Rytuały? To tajne. Gdy nie jesteś blisko, to nigdy się nie dowiesz. Śmierć i pochówek? Zwłoki wynoszą do buszu, dla zwierząt.
Są u nich bogowie rzeczy dobrych (Nibara) i rzeczy złych (Nipian). Ofiara? Jako rodzaj mediacji. Okazywanie uczuć? Niewskazane. Nie mają dokumentów. Tylko niektórzy. Ci do lat siedemnastu nie są rejestrowani. Po prostu ludzie są, ale może ich nie być.
– A co tu jest najtrudniejsze dla ciebie – pytam Rolanda. Pochodzi z Konga, w Karamodża pracuje od czterech lat. – Widzieć te małe dziewczynki, obrzezane, które mają być wydane za starych facetów. Przecież to dzieci jeszcze... mają 9, 10 lat. Nie ma tu nic, co by je broniło. A gdy jest rzezana... Straszne komplikacje. Wiele krwi. Niektóre umierają. W ten sposób mężczyźni chcą kontrolować ich seksualność.
W Moroto są siostry miłosierdzia. Pomagają dziewczynkom. Wiele z nich wymaga rehabilitacji. Obrzezanie dziewcząt jest prawnie zabronione, podobnie jak przymusowe małżeństwa. Ale przecież w Karamodża wszystko jest możliwe.