Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2017 na stronie nr. 14.

Gwałtowne hamowanie wbija nas w fotele, szarpie samochodem. Zablokowane koła tracą przyczepność. Z piskiem opon zatrzymujemy się na przeciwległym pasie. Ocalony struś znika w rzadkich zaroślach. Prawie otarł się o maskę auta. Drugi ptak spaceruje wzdłuż pobocza. Rozgląda się czujnie, wyciąga długą szyję. Spłoszony, też zrywa się do biegu. Delikatne pióra w pędzie rozwiewa wiatr.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Australia to jedyne państwo, którego terytorium zajmuje cały kontynent. Rozległą przestrzeń interioru przecina skąpa sieć dróg. Północ z południem łączy Stuart Highway, która wiedzie przez czerwone, porośnięte buszem pustkowia outbacku. Prowadzi mniej więcej szlakiem podróży Johna McDoualla Stuarta, pierwszego Europejczyka, który przewędrował wzdłuż ten ogromny kraj. Podobno wyruszał w drogę aż sześciokrotnie, zanim zdołał pokonać blisko 3 tys. km suchego lądu między dwoma wybrzeżami. Nam, choć sporo później, udało się to już za drugim razem. Pierwsza próba zakończyła się, kiedy w jednej trzeciej drogi zepsuł się wypożyczony holden.

 

ZANIM SCHOWAM GŁOWĘ W PIASEK

Emu jest największym tubylczym ptakiem. Żyje głównie na krzaczastych stepach i unika miejsc gęsto zaludnionych. Mimo to jest uznawany za szkodnika, ponieważ czasem żeruje na polach uprawnych.

WSZĘDZIE W DOMU

W Australii podróżowanie bywa sposobem na życie. Ludzie mieszkają w kamperach i nieustannie się przemieszczają. Takich wiecznych włóczęgów jest tu bardzo dużo.

U STÓP TAJEMNICY

Uluru wyrasta niespodziewanie na monotonnej, piaszczystej równinie i góruje nad okolicą. Podnóżem wiedzie malowniczy dziesięciokilometrowy szlak, który miejscami pozwala zajrzeć w zakamarki dawnego życia Aborygenów.


 

UROK KATHERINE


Kiedy znów stajemy na australijskim lądzie, Darwin – stolica Terytorium Północnego – wita nas słońcem i dusznym upałem. Tu czeka nowoczesny i wygodny kamper. W porównaniu ze starym holdenem to pałac na kółkach. Na południe wyruszamy przez monotonną, krzaczastą nizinę. Szosa wije się przed nami niczym srebrna wstążka.
Miasteczko Katherine nie jest duże. Wzdłuż drogi stoją niskie, starannie utrzymane budynki. Jest duży supermarket, szpital, kościół, szkoła. Ulice są prawie puste. Jedynie na trawniku obok stacji benzynowej siedzi grupa Aborygenów zajęta nicnierobieniem. Ze znudzeniem obserwują, jak krzątamy się wokół samochodu, tak jakby oglądali niezbyt ciekawy film.
Wąwóz Katherine to największa atrakcja okolicy. Imponujące pomarańczowe skały wznoszą się nad rzeką o tej samej nazwie co pobliskie miasto. Na szczyt skalnego rumowiska prowadzi wąski, dobrze przygotowany szlak, który w dwadzieścia minut wyprowadza na pierwszy punkt widokowy. Stąd można dojść do kolejnych. Z góry roztaczają się rozległe panoramy na poszarpane skały urwiska i wijącą się w dole rzekę. Teraz można nią spłynąć. Po deszczach zamienia się w rwący żywioł, który przez tysiąclecia wyrzeźbił tę rozpadlinę w czerwonej skale piaskowca.
 

DIABELSKIE KULKI


Za oknami przesuwa się suchy krajobraz. Niebo na horyzoncie przybiera szarą barwę. Po aucie rozchodzi się zapach spalenizny. To znak, że w pobliżu pali się busz. W Australii pożar jest częstym zjawiskiem. W większych miejscowościach są nawet tablice informujące o stanie zagrożenia. Wystarczy niewiele – iskra, niedopałek papierosa, pusta butelka lub celowe działanie człowieka. Podobno Aborygeni często podpalają zarośla, w sobie tylko znanych celach. Kontrolowany ogień ułatwia im na przykład łapanie zwierzyny. Żywioł rozprzestrzenia się błyskawicznie. Nasączone lotnymi olejkami liście eukaliptusów i sucha trawa to świetna pożywka dla ognia. Płomienie trawią wielkie połacie ziemi, lecz przyroda wkrótce zabliźnia rany. Osmalone drzewa nierzadko wypuszczają nowe pędy i wkrótce znów szczycą się zieloną koroną liści.
Tennant Creek wita nas dużą reklamą, która zachęca do odwiedzenia starej kopalni. Gdy w 1932 r. odkryto w okolicy złoto, miasto rozkwitło. Przyciągało awanturników, poszukiwaczy cennego kruszcu i górników. Dziś pozostaje dość spokojnym miejscem, zamieszkanym także przez Aborygenów, którzy powrócili tu po latach prześladowań związanych z gorączką złota.
Sto kilometrów na południe znajduje się rezerwat Devils Marbles. To miejsce pełne skał o kształtach zbliżonych do kuli. Uformowane z rudego granitu, wyglądają jak piłki do zabawy dla diabła. Dla tubylców to jedno ze świętych miejsc. Podobno tutaj Tęczowy Wąż, ich mityczny przodek, złożył jaja. Rozrzucone po dużej przestrzeni głazy tworzą nieregularne skupiska na tle żółtozielonej trawy. Pomiędzy nimi znajduje się nieduży kamping. Nie ma tu żadnych wygód, ale brak wody i prądu wynagradzają cudowne widoki.
Zachód słońca wydobywa ze skał niespodziewane barwy – płoną czerwienią. Potem kamienie ciemnieją, by w końcu odbić się czernią od pomarańczowego nieba. Z drugiej strony horyzontu wychodzi zdziwiony księżyc. W czasie pełni jest tu jasno jak w dzień. Pogodny wieczór wróży spokojną noc. Kładziemy się do snu, kołysani ciszą. Na niebie mrugają roje gwiazd. Lecz o północy budzi nas porywisty wiatr. Trzęsie samochodem, łopocze namiotami, świszczy, wyje i zawodzi. Czy to diabły kręcą ogonami i bawią się w berka między kamieniami? Może Tęczowy Wąż sprawdza, czy nikt nie podkrada jego jaj? Tymczasem, po kilku godzinach wichury, świt znów budzi się cichy i spokojny.
 

ALE JAJA! ALE JAJA!

W Devil’s Marbles jest pełno dziwnych skał o kształtach zbliżonych do kuli. Podobno to nie piłki diabła, ale jaja Tęczowego Węża, mitycznego przodka Aborygenów.

WARSTWY CZASU

Kamienne płyty Kings Canyon układają się warstwami i tworzą mozaikę kolorów. Powstawały przez miliony lat w wyniku erozji form skalnych.

DO BARU
ZAWSZE PO DRODZE

Bogata oferta alkoholi w przydrożnym barze Mulga kusi przybyszów obietnicą zapomnienia o troskach. Dla odważnych jest nawet pustynna żmija zatopiona w spirytusie.

 

KAMIENNY CELEBRYTA


Alice Springs to spora miejscowość zagubiona w buszu i pustyni. Stąd wszędzie jest daleko. Nie jest to miasto szczególnie ładne, ale nie narzeka na brak turystów. To dla nich powstał park pustynny oraz liczne galerie ze sztuką Aborygenów. Tubylców wszędzie jest pełno. Snują się po ulicach lub obsiadają gromadnie parkowe ławki.
Dwieście kilometrów za miastem odbija droga w kierunku Uluru, najsławniejszej skały Australii. Busz ustępuje miejsca trawiastej równinie, na której pasą się krowy. Po drodze zatrzymujemy się obok zajazdu z galerią sztuki aborygeńskiej. Artyści tworzą ją na miejscu. Siedzą pod drzewem i pokrywają kartki papieru prymitywnymi malunkami. Na propozycję zrobienia zdjęcia machają gwałtownie rękami. Nie wolno.
Malarstwo Aborygenów święci triumfy na salonach świata. Za pomocą kolorowych kropek tubylcy potrafią pokazać legendy swojego ludu. Nie zawsze jednak chcą zdradzać tajemnice. Część obrazów przedstawia tylko nieregularne zbiory punktów, które nie niosą żadnej treści. Biali i tak wystawią w galerii każdy obraz, wszystkie osiągają zawrotne ceny. Australia to młody kraj. Ale kultura Aborygenów trwa od tysiącleci. I musi kosztować.
Położony niedaleko Uluru Kings Canyon to jedno z najpiękniejszych miejsc na kontynencie. Aby go obejrzeć, można wybrać dwie trasy: dołem, u podnóża kanionu, i górą, wokół rozpadliny. Na szczyt prowadzi stromy szlak po starannie wytyczonych stopniach. Kamienne płyty układają się warstwami, tworzą mozaikę kolorów. Na grani hula wiatr, szarpie gałęzie krzaków i karłowatych drzew. Lepiej nie zbliżać się do krawędzi. Kruche urwiska opadają w dół przepaści stromą ścianą, a zabezpieczeń brak.
Uluru, czyli w języku białych Ayers Rock, to jednolity, skalny blok w głębokim, rudopomarańczowym kolorze. Wyrasta niespodziewanie na piaszczystej równinie i góruje nad okolicą. Jest australijskim celebrytą. Równie znanym jak gwiazdy sportu czy kina. W przeciwieństwie do nich jego sława nie przemija.
Podnóżem wiedzie malowniczy dziesięciokilometrowy szlak, który miejscami pozwala zajrzeć w zakamarki dawnego życia Aborygenów. Pełno tu tajemniczych wejść, jaskiń ukrytych pod skalnymi nawisami, schowków. W niektórych zachowały się rysunki, w innych – ślady po palonych tu niegdyś ogniskach. Podobno okolice góry wciąż są zamieszkiwane przez duchy jej dawnych mieszkańców, dlatego są tu obszary, których nie wolno fotografować. Dla tubylców to święta przestrzeń, która dzisiaj znowu należy do nich. W latach 80. wywalczyli zwrot własności zagarniętej przez białych.
O zachodzie słońca Uluru wydaje się płonąć. Ognisty pomarańcz miejscami żarzy się intensywną czerwienią. Po chwili przechodzi w ciemną ochrę, głęboki brąz, aż w końcu, kiedy słońce znika za horyzontem, skała szarzeje i traci barwy. Australijska ziemia jest pełna symboli z Czasu Snu. W oddali wznosi się druga grupa malowniczych skał – Kata Tjuta. Ta aborygeńska nazwa oznacza „wiele głów” i doskonale oddaje wygląd ostańców. Można oglądać je z bliska, lecz Aborygeni proszą, aby nie zabierać energii zaklętej w kamieniach. To dawne miejsce sądu i kary, wciąż pełne mocy i duchowej aury. Tutaj odbywały się plemienne zgromadzenia, które rozstrzygały spory zgodnie z nakazami prawa. Podobno zdarzają się i dziś.

 

DIABLO PIĘKNIE

Nieduży kemping jest ulokowany pomiędzy głazami Devil’s Marbles. Brak wody i prądu wynagradzają cudowne widoki, zdolne uwieść nie tylko diabła.

DAWNE ŻYCIE POSZŁO W DAL

W Aileron znajdują się symboliczne figury ostatnich australijskich koczowników. Dziś Aborygeni, podobnie jak biali, prowadzą osiadły tryb życia. Ich dawne obyczaje powoli odchodzą w przeszłość.


 

ODŁAMKI TĘCZY


Trudno nam opuszczać te czarodziejskie góry, ale przed nami Coober Pedy, australijska stolica opali. Podobno w Czasie Snu zagniewany duch chwycił tęczę i rzucił nią o ziemię. Rozbiła się na tysiące okruchów, które wbiły się w ziemię. To właśnie opale. Dziś górnicy przekopują grunt w poszukiwaniu tych cennych kamieni. Aby je zobaczyć, musimy wrócić na Stuart Highway i zjechać 700 km na południe.
Kulgera to mała osada w buszu, gdzieś pomiędzy Alice Springs a Coober Pedy. 20 km stąd znajduje się granica oddzielająca Terytorium Północne od Australii Południowej. Podjeżdżamy pod stację benzynową, tankujemy i jedziemy. Nagle samochód zaczyna się dławić, po szoferce rozchodzi się nieprzyjemny zapach. W szczerym buszu nie poradzimy sobie z zepsutym pojazdem. Musimy wracać. Na miejscu orientujemy się, co się stało. Pomyliliśmy dystrybutory, zamiast ropy wlaliśmy benzynę.
Okazuje się, że mimo naszej głupoty opatrzność czuwa. Skoro musieliśmy już zepsuć samochód, to cud, że właśnie tu. Przy dystrybutorach ulokował się sklepik, bar, hotel i... punkt naprawy aut w postaci szopy z blachy falistej. Nieprawdopodobne, że na tym końcu świata, gdzie nie ma żadnych domów, jest taki zakład. Wychodzi z niego brodaty mężczyzna z kubkiem kawy w ręce.
– Nie możecie nim jechać dalej – mówi po obejrzeniu kampera. – Uszkodzicie silnik. Trzeba go przeciągnąć do warsztatu. Ale jak długo to potrwa? Musimy dojechać do Coober Pedy, a to jeszcze dobre 500 km. Mężczyzna nie podziela naszego zdenerwowania. – Don’t worry, mates – mówi. – Idźcie do baru. Mam dużo pracy, więc minie trochę czasu, zanim zajmę się waszym autem.
Bar przylega do stacji benzynowej. Za półokrągłym kontuarem panuje malowniczy bałagan, rodem z filmów o Dzikim Zachodzie. Na drewnianej desce ktoś wypalił dumny napis Mulga Bar. Po dwóch godzinach czekania wystrój znamy już na pamięć. Wielka mapa Australii na ścianie przypomina o odległości, jaka dzieli nas od celu dzisiejszej podroży. W końcu, późnym popołudniem, pojawia się mechanik. Wylał benzynę, możemy jechać. Inkasuje dwieście dolarów i śledzi wzrokiem, jak tankujemy. Może nie ufa, że tym razem wlejemy diesla?
Coober Pedy jest położone na płaskiej równinie. Za sprawą opali okolica przypomina księżycowy krajobraz. Wszędzie znajdują się kopce ziemi, które szpecą i tak nie najładniejszy pejzaż. Miasto jest zdecydowanie brzydkie. Pewną ciekawostką są jedynie wykute w skałach podziemne mieszkania miejscowych górników i takiż kościół. Mieszkańcy należą do wielu narodowości. Ściągnęli tu z nadzieją na szybki zysk, ale poszukiwanie opali to loteria, niewielu się udało. Drążenie w ziemi to nie zabawa, liczni górnicy przypłacili to zdrowiem lub życiem.
Za Coober Pedy droga wiedzie do Port Augusta. Powoli pojawia się cywilizacja. Jej pierwszym zwiastunem jest zasięg telefonii komórkowej. Kończy się outback, ustępuje miejsca rolniczym terenom południa. Stuart Highway jest jedną z najważniejszych tras Australii. Początkowo była tylko słabo ubitą drogą o niskim standardzie, która wiodła wzdłuż linii telegrafu. Czasem przemierzały ją karawany wielbłądów lub wozy pierwszych osadników. Po drugiej wojnie jezdnię stopniowo utwardzano. Ostatni odcinek doczekał się modernizacji dopiero niedawno, w 1987 r.
Przed Adelajdą ruchliwa arteria w niczym już nie przypomina romantycznej szosy przez busz. Szeroką autostradę w oparach spalin przemierzają setki aut. Za nami pozostała cisza pustyni i spokój rozległych stepów. Szum wiatru zastąpiły dźwięki klaksonów i głośne odgłosy aglomeracji. Zniknęły liczne znaki ostrzegające przed kangurami i żaden struś nie rzuci się pod koła.