Może to tylko złudzenie. A może wiatr od oceanu? Z jakiegoś powodu powietrze w Kapsztadzie jest zupełnie inne niż w pozostałych wielkich miastach Republiki Południowej Afryki. Tam pełne jest adrenaliny, napięcia i lęku. Tutaj pachnie wolnością. I muzyką.
LONG STREET jest długa, wąska, pełna barowego życia i antykwariatów. Niezwykłych, zakurzonych, pachnących naftaliną i starym drewnem, z którego zrobiono młynek do kawy. Jeśli pokręcić czarną, żeliwną korbą, wciąż tam jest. Zapach kawy sprzed lat. Z czasów, kiedy mężczyźni w korkowych hełmach podchodzili lwy na sawannie, której nie zdążyła jeszcze przeciąć żadna droga. Na półkach książki z całego świata. Stuletnie zielniki pełne kwiatów, co wciąż jeszcze pamiętają swoje barwy. A może i oddech motyli. I albumy rodzinne. Grube, oprawne w skórę księgi pełne zdjęć w sepii. Dziewczęta w białych sukniach pod lekkimi parasolkami, kawalerowie w surdutach, murzyńskie mamki w zawojach na głowie. Pierwsze samochody, jakieś safari krwawe i szczęśliwe, bo lamparty leżą pokotem jeden przy drugim, a mężczyźni mają na czym opierać stopę. Można usiąść w głębokim fotelu wyściełanym łysiejącą, atłasową czerwienią i podglądać cudze życie. Świat, który wciąż tkwi między tymi stronami.
– Czy ma pani jakieś książki z Polski?
– Z Polski? – zamyśla się starsza pani. Ma skórę jak brzoskwinia i jasnoniebieskie oczy, zamyślone teraz i dalekie.
– Nie. Nie mam takiej książki. Ale miałem kiedyś chłopaka – uśmiecha się nagle. – „Koamtsie”… tak do mnie mówił.
Spotkanie oceanów
Long Street. Ciągnie się od portowych wybrzeży do samego podnóża Góry Stołowej. Kiedyś była sercem dzielnicy muzułmańskiej, dziś jest najmodniejszą ulicą Cape Town. Stoją tu jedne z najstarszych kościołów i meczetów południowej Afryki.
Choć wiktoriańskie balkony z balustradami z kutego żelaza kryją się w cieniu nowoczesnych wieżowców, to nie utraciły niczego ze swojego uroku. Ale trudno sobie wyobrazić, że kiedyś niosło się tędy wołanie muezzina. Dziś mieszają się tu dźwięki z setki klubów z muzyką na żywo. I zapach kuchni całego świata.
Cape Town? powiadają, że jest najpiękniejszym miastem świata. Bo tylko tutaj możesz wdrapać się na tysiącmetrowe urwisko Góry Stołowej, usiąść na krawędzi i popatrzeć z wierzchołka, jak u Twoich stóp mieszają się oceany. Ten zielony – Indyjski, gorący i pełen ryb kolorowych jak marzenia. I ten granatowy – Atlantycki, chłodny i świeży…
Prawda jest taka, że te oceany mieszają się sto dwadzieścia kilometrów dalej na wschód, na Przylądku Igielnym. Ale nie zmienia to faktu, że drugiego takiego miasta nie ma na całym globie. Odcięte od reszty Afryki potężnym wałem Langeberge, którego wierzchołki sięgają dwóch tysięcy metrów, otoczone oceanem. Z tysiącmetrową, niezwykłą górą, która choć wyrasta w samym centrum miasta, to ukrywa w swoich załomach zwierzęta rzadsze niż diament.
Tu, w Kapsztadzie, dokonała się historia. To tutaj na piaszczystej plaży w okolicach Stradndfontein w 1486 roku wylądował Bartolomeu Diaz, opływając potężny skalny wał, który nazwano Przylądkiem Dobrej Nadziei. Dwanaście lat później Vasco da Gama ruszył stąd do Indii.
W 1625 roku przybył tu pierwszy gubernator, namiestnik Królestwa Holandii, potem ćwierć tysiąca hugenotów, którzy zmienili historię kontynentu, kiedy zapakowali swój dobytek na drewniane wozy i ruszyli podbić Afrykę. To tutaj przybywali pierwsi niewolnicy z Azji ze swoją religią i swoimi obyczajami. Tu osiedlali się arabscy kupcy. Tu w niewielkim Slave Lodge mieszkało ponad tysiąc niewolników jednocześnie, czekając, aż zobaczą słońce tego jednego, jedynego dnia, kiedy staną na targu przy Spin Street. Tu Anglicy przelewali krew w niezliczonych wojnach z Holendrami, Burami, Zulusami. Tu po raz pierwszy biały chłopak pokochał czarną dziewczynę. I tu, jedenaście kilometrów od brzegu, powstało najsłynniejsze więzienie Afryki: Robben – Wyspa Fok. Cztery stulecia temu zesłano na nią pojmanych wojowników Khoikhoi. A potem chorych na trąd. A wreszcie przeciwników segregacji rasowej. Bo nawet upadek apartheidu rozpoczął się właśnie tutaj.
Za kraty szli robotnicy. Wychodzili prawnicy, filologowie, historycy. A wiedza przynosi wolność.
Wyspa Przeklętych
Niespokojne są wody wokół przylądka. Niejeden żaglowiec rozpruł sobie brzuch we mgle albo sztormie. W 1641 roku Hendrik van der Decken ruszył wokół przylądka w drogę powrotną do Amsterdamu, kiedy dopadł go sztorm.
– Ocal mnie diable, a dopłynę aż do końca świata – miał przekląć. I diabeł go ocalił. Musi teraz okrążać oceany aż po kres czasów. Latający Holender, najsłynniejszy z miejscowych żeglarzy. Wciąż spotykają go w zatoce. W czerwcu 1881 roku, mimo zupełnej flauty, okręt pod pełnymi żaglami przeszedł przed dziobem flagowego okrętu z królem Jerzym V na pokładzie. W czasie ostatniej wojny, kiedy brytyjscy marynarze odnotować musieli każdą obecność okrętu na swoich wodach, Latający Holender trafił do raportów. Przeklęty kapitan. Kto wie, może jest tylko mitem żeglarzy przemierzających te burzliwe wody. Patrzyli na Górę Stołową, która z morza wygląda na zupełnie płaską. Opływali Przylądek Dobrej Nadziei, docierali do zatoki i widzieli wreszcie wodę jak lustro. Nadzieja wracała im w serca.
Nadzieję nosili w sobie więźniowie z Wyspy Robben. Wyspy Przeklętych.
Jeśli popatrzeć na ocean z wierzchołka góry, wyspa wygląda jak kawał szmaty ciśniętej w sól morza. Kiedyś mieszkały tu jedynie żółwie, foki i pingwiny. Dla żeglarzy płynących do Indii wyspa była spiżarnią. A kiedy Holendrzy wytłukli już do nogi wszystkie tamtejsze stworzenia – wyrzucili na brzeg Autshumato, wodza Khoikhoi. Był rok 1658. Przez następne cztery wieki wyspa była więzieniem dla pojmanych wojowników, zwykłych bandytów. a potem, od połowy XIX wieku, chorych na trąd i inne nieuleczalne choroby. W przededniu drugiej wojny światowej chorzy wyjechali na stały ląd, a na wyspie zainstalowała się brytyjska armia. W 1963 roku apartheid przypomniał sobie o wyspie i ponownie uczynił z niej więzienie. Najcięższe więzienie cywilizowanego świata.
Polityczni trzymani byli w pustych, maleńkich celach. Każdej nocy sypiali w innej. Żeby nawet napisu na ścianie nie mogli potraktować jako swego.
Wyspa jest wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, bo spotyka się tu cały świat. Murzyńscy wodzowie; holenderscy piraci; malajski przywódca religijny Tuan Guru, zesłany tu w 1780 roku, który z pamięci odtworzył kompletny Koran, a potem założył w Cape Town pierwszy meczet; brytyjscy żołnierze; belgijscy działacze Czerwonego Krzyża, którzy przekonali świat do bojkotu gospodarczego RPA; australijscy botanicy, którzy przekazali Anglikom sadzonki eukaliptusów. Dziś te drzewa skolonizowały wyspę i wyssały całą wodę.
– Nie ma narodu, może poza mieszkańcami Singapuru, który nie odcisnąłby swego piętna na tym skrawku ziemi – opowiada mój przewodnik, Lionel Davies.
– Wy, Polacy, wlaliście nam w serca nadzieję w roku 1980. Nadzieję i naukę, że to związki zawodowe powinny stać się barykadą w walce o wolność. I myśmy tę lekcję odrobili.
Lionel siedział na wyspie sześć lat. Z Nelsonem Mandelą i zapomnianym bohaterem, Robertem Sobukwe.
– Sobukwego zamknęli w małym domku z ogrodem. Żeby hodował warzywa. I żeby nie mógł z nikim rozmawiać. Nawet strażnikom nie wolno było się do niego odzywać. I kiedy po trzech latach ludzie z ministerstwa przyszli powiadomić go, że posiedzi kolejnych sześć lat, nic nie powiedział. Nie dlatego, że nie chciał. Dlatego, że jego struny głosowe przestały pracować…
Otoczony drutem kolczastym domek Sobukwego to jeden z najważniejszych eksponatów na wyspie. Po piaszczystej dróżce, obok bramy, przez którą nie padło nigdy żadne słowo, drepce malutki pingwin. Od dnia, kiedy strażnicy przestali łomotać podkutymi butami o bruk Wyspy Fok, pingwiny znowu zaczęły składać tu jaja. Mieszkają w ogródkach, które uprawiają wolni ludzie. Jak Lionel. Kiedy mógł już wybrać, gdzie chciałby mieszkać – wrócił na wyspę.
Mieszka w zabytkowym domku, w którym jest wszystko oprócz wody pitnej. Odkąd wypiły ją eukaliptusy, przypływa na wyspę w beczkach. Ale ma najpiękniejszy widok na świecie.
Na kamienistej plaży słonej od wiatru wrak zabłąkanego statku daje schronienie krabom i rybitwom. Ponad nim we mgle zachodu czerwieni się Table Mountain. Góra nadziei.
– Patrzeliśmy na nią każdego dnia. Była tu przed człowiekiem. I będzie, kiedy przyjdzie nam sczeznąć. To też dawało siłę…
W połowie lat siedemdziesiątych rząd RPA pod naciskiem ONZ zezwolił więźniom na samokształcenie.
– I to był przełom. Za kraty szli robotnicy. Wychodzili prawnicy, filologowie, historycy. To na tej wyspie zdobyliśmy wykształcenie. A wiedza przynosi wolność.
Europejczykom zawsze się taki wydawał: mityczna, bezpieczna przystań na granicy oceanów. Przyczółek cywilizacji na skraju najbardziej tajemniczego kontynentu świata. Wśród jego londyńskich ulic, irlandzkich pubów, holenderskich sklepów pełnych prawdziwego sera czuło się oddech Starego Kontynentu. Wszystko było takie samo jak w Europie, tylko wino o niebo lepsze.
Pierwsze winnice założył jeszcze Riebeck, ale nie udało mu się osiągnąć wybitnych rezultatów. Wszystko zmienili hugenoci. W 1688 roku przybyli do Afryki w poszukiwaniu wolności. Uciekali przed prześladowaniami kontrreformacji. Przybyło ich dwustu dwudziestu, na jednym statku. Przywieźli ze sobą szczepki ze swoich rodzinnych winnic: Rochelle, Motte Cabrierre. I tak się zaczęło. To na Przylądku Dobrej Nadziei odkryto technologię zimnej fermentacji białego wina. Winnice kapsztadzkie przyjmują gości na degustacje. Najsłynniejsze to obie Constantie, Mała i Wielka, oraz winnice Steinberga. Tutejsze wino, choć produkowane od zaledwie kilku lat, już uzyskało tytuł najlepszego wina świata w plebiscycie prestiżowego magazynu „Wine”.
Nie zobaczysz tu słoni, lwów ani lampartów, ale w zatoce pojawia się osiem gatunków wielorybów, delfiny i orki. Jeszcze do 1975 roku działały tu stacje wielorybnicze. Żeglarze polowali na płetwale błękitne i wieloryby biskajskie. Wzdłuż wybrzeża po drodze z Kapsztadu na Przylądek Dobrej Nadziei gniazdują kolonie pingwinów przylądkowych. Ptaszory wielkości gąsiorów wysiadują jaja zagrzebane w piasku, polują na ryby i walczą z olbrzymimi wydrzykami, które podkradają im jaja. Na samym przylądku można zobaczyć pawiany i stada strusi. W przypadku spotkania z małpami najlepiej brać nogi za pas, gdyż gryzą i próbują ukraść wszystko, co się da wziąć do ręki.
Po takiej wyprawie trzeba jeszcze spróbować tutejszej kuchni. Steku z antylopy, polędwicy ze strusia w „Africa Cafe”, polędwicy wołowej albo steku w czekoladowym sosie mole u Madame Zingara, curry i thali w hinduskiej „Bukharze”, gotowanej rybiej głowy w malajskiej „Biesmiellah” albo koźlęcia po kurdyjsku w „Shishy” przy Long Street.
Nawet w czasie najczarniejszej nocy apartheidu, kiedy czarni, żółci i biali mieli osobne taksówki i osobne ulice. I osobne kolejki do sklepów. I nie mogli się w sobie zakochać, bo za taki romans biały płacił grzywną i utratą czci, a czarny więzieniem – było tu miejsce, gdzie wszyscy mogli poczuć się równi.
Bezpieczna przystań na granicy oceanów. Przyczółek cywilizacji na skraju najbardziej tajemniczego kontynentu świata. Wśród jego londyńskich ulic, irlandzkich pubów, holenderskich sklepów pełnych prawdziwego sera – czuło się oddech Starego Kontynentu.
Inny świat
RPA byłaby rajem, gdyby każde z tutejszych miast było jak Kapsztad. Tak piękne i tak pełne życia. Ale nie są. Południowa Afryka nie jest bezpieczna. Gwałt zdarza się tu co cztery minuty. Napad z bronią w ręku równie często. Powietrze tutejszych miast naładowane jest lękiem. Iskrzy na bramach i furtkach odrutowanych przewodami pod napięciem. To bogate miasta. Wyrosłe na złocie i diamentach. Ale na ulicach nie ma ludzi. Przemykają samochodami z centrów handlowych do podmiejskich rezydencji za wysokim płotem. Na trotuarach Johannesburga czy Pretorii jesteś sam jak palec. I czujesz, że stale ktoś na Ciebie patrzy. W Durbanie jest bezpiecznie od świtu do zmierzchu. Potem – nawet Twój własny anioł stróż nie da Ci gwarancji.
Tylko Cape Town jest inne. Biała dziewczyna może iść pod rękę z czarnym chłopakiem. Arabski chłopak spotykać się z hinduskimi kolegami. Zulus gawędzić z Anglikiem w kurdyjskiej knajpce. Tylko tutaj można być w tłumie. Nawet jeśli jesteś lesbijką czy gejem. Możesz być Zulusem w lwiej skórze, transwestytą w lateksie, zakonnicą, piekarzem. Cape Town się nie dziwi. Wszystko już widział. Wszystkich kocha tak samo. Bezinteresownie. I świeżo.
– To przez ten wiatr od morza – żartują tubylcy – nazywamy go „doktorem”. Ma taką właściwość, że wywiewa stąd wszystkie śmieci.
To prawda, są tu townshipy – dzielnice biedy, pełne domków z blachy i tektury, z których dziesiątki tysięcy bezrobotnych każdego dnia od świtu ruszają pieszo do winnic wokół przylądka w poszukiwaniu zajęcia za choćby 30 randów dziennie. Idą pieszo, bo za bilet na kolejkę musieliby zapłacić po 10 randów w jedną stronę. Ale nie ma mowy o tym, żeby ktoś chciał Cię tu napaść. Albo okraść. Nie. W Cape Town jest inaczej. Zawsze był krok do przodu. Przecież to tutaj wszystko się zaczęło.