Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2017 na stronie nr. 78.

Tekst i zdjęcia: Adam Kolarski,

Długa droga do domu


„To nie będzie kolejna dłużąca się wyprawa. Tym razem chcę jedynie wrócić do domu. Rowerem”. Ta myśl pojawiła się w mojej głowie spontanicznie i równie nieoczekiwanie zacząłem układać plan podróży, którą roboczo nazwałem „Long Way Home”.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Był początek marca. Już od pewnego czasu miałem świadomość, że mój ponad 4-miesięczny pobyt na Teneryfie dobiega końca. Przybyłem tu pod koniec października, aby przezimować w cieple i słońcu, z dala od polskiej szarej, wilgotnej i depresyjnej aury. Ten plan również narodził się spontanicznie. Żeby móc wyjechać na tak długo, rzuciłem kilkuletnią pracę. Zebrałem całe oszczędności, do plecaka spakowałem to, co najpotrzebniejsze, i oczywiście wziąłem rower.

 

SAMOTNY TOUR DE FRANCE

L’Alpe d’Huez to duże centrum sportów zimowych, ale miejsce ma duże znaczenie także dla kolarstwa. Podjazd z 21 zakrętami prowadzący z Le Bourg-d’Oisans do L’Alpe jest jednym z najsłynniejszych na Tour de France.

BEZ WIDOKÓW

Włoska miejscowość Riva del Garda słynie z pięknego jeziora. Nie można go niestety podziwiać, jadąc tunelami wyrytymi w skałach.

ZIMA WCIĄŻ TRZYMA

W okolicach przełęczy Brenner, na wysokości ponad 1500 m n.p.m., nadal leży śnieg. Lepiej przemieszczać się alpejskimi dolinami.


 

STARE NOWE LĄDY


Na wyspie wolny czas spędzałem głównie na rowerze. Eksplorowałem bliższe i dalsze zakątki. Majestatyczne góry otaczające maleńką wioskę Masca na północnym zachodzie, kipiący soczystą zielenią lasów Park Anaga, w końcu obowiązkowy punkt programu dla każdego turysty – okolice szczytu czynnego wulkanu Teide.
Te miejsca oraz setki innych dróg prowadzących często donikąd poznałem bardzo dobrze. Po pewnym czasie czułem już lekki przesyt. Stąd też chyba potrzeba spróbowania czegoś innego, poznania nowego lądu. Chociaż, jak się okazało niebawem, nie do końca nowego. Podróż do Polski była pielgrzymką do miejsc, które miałem okazję już poznać. W efekcie wyprawa przybrała charakter sentymentalny. Ale od początku...
Musiałem dostać się na ląd. Punktem najbliższym i najtańszym do osiągnięcia za pośrednictwem samolotu była leżąca na południu Hiszpanii Malaga. Od początku towarzyszyły mi pozytywne zbiegi okoliczności. W tym samym czasie w Maladze pięcioro Kanadyjczyków rozpoczęło 5-miesięczną podróż przez 25 państw Europy. Trzy namioty, a w nich jedno miejsce wolne. Szybko się dogadaliśmy co do dalszej wspólnej podróży. Pierwszą noc spędziłem w ich namiocie, na obrzeżach miasteczka Maro, 70 km na wschód od Malagi. W nocy padał deszcz, więc materiałowy dach nad głową okazał się lepszy niż nocleg pod gołym niebem na plaży, który miałem w planie.
Drugiego dnia rozstałem się z Kanadyjczykami, bo chciałem się spotkać ze znajomym u podnóża gór Sierra Nevada i wręczyć mu symboliczny podarek w podzięce za wspólnie spędzony czas na Teneryfie. Gdy przemierzałem pasmo górskie, w oddali widziałem Pico Veleta – wznoszący się ponad 3300 m.n.p.m szczyt, do którego prowadzi najwyżej położona droga w Europie. Tym razem nie było mi dane tam wjechać. Umówiłem się z moimi kompanami, że po zjeździe na wybrzeże znajdziemy się i dalej pojedziemy razem. Niestety, po drodze złapałem kapcia i tuż przed zmrokiem dojechałem do Castell de Ferro, gdzie za 8 euro przenocowałem pod gołym niebem na kempingu. Odnalezienie towarzyszy podróży było niemożliwe, więc ponownie przemierzałem drogę w samotności.
Ponieważ musiałem się liczyć z ograniczonym budżetem, nocowałem na tanich kempingach. W Hiszpanii noce były dosyć ciepłe i mogłem spać w śpiworze. Jednak gdy przemieszczałem się na północny wschód, klimat robił się chłodniejszy i musiałem kilka razy skorzystać z hosteli lub schronisk młodzieżowych, gdzie za kilkanaście euro miałem dach nad głową, ciepły prysznic i czasami śniadanie.

 

Z DROGI, BARANIE!

Naturalne oblicze Katalonii. Takie spotkania miały tu miejsce codziennie.

GÓRA WIATRÓW...

...Łysa Góra, Olbrzym Prowansji. Jakim mianem by nie określić Mont Ventoux, pozostawia ona w pamięci trwały ślad.

;">

 


 

KRAINA DOBRYCH LUDZI


Droga wzdłuż wybrzeża nad Morzem Alborańskim przez Almeríę i Murcję aż do Alicante jest stosunkowo nudna. Płaskie odcinki prowadzą między licznymi plantacjami owocowo-warzywnymi, pokrytymi niekończącymi się połaciami namiotów (podobnymi do szklarni). Na otwartych przestrzeniach przeciwny wiatr targał mną niczym chorągiewką. Najbardziej irytujące było przebijanie się w godzinach szczytu przez wielkie miasta. Dlatego starałem się omijać aglomeracje. Musiałem zrobić wyjątek, by kupić hamak, dzięki któremu już nie musiałem spać na ziemi.
Założeniem było sprawne i w miarę szybkie przemieszczanie się, dlatego zdecydowałem się na minimalne wyposażenie. Do dyspozycji miałem sakwę podsiodłową. W niej: hamak, drugi strój kolarski, ciepłą bluzę, coś przeciwdeszczowego, kosmetyczkę oraz ładowarki do telefonu, GoPro, powerbank itp. Śpiwór przytroczyłem gumą do kierownicy.
Z tym ekwipunkiem dojechałem do Calpe, gdzie u znajomego spędziłem dwie noce, w oczekiwaniu na nowy rower. Przez pierwsze cztery dni jechałem na wysłużonym karbonowym rowerze szosowym. Sprzęt dosyć delikatny jak na taką eskapadę, i miałem obawy, czy da radę przebyć taki dystans, zwłaszcza z bagażem. Dzięki uprzejmości znajomego dystrybutora rowerów marki Whyte dosłano kurierem do Calpe jedyny właściwy rower, który poradził sobie z trudami dalszej podróży. Gravel dawał mi pełną swobodę w wyborze terenu i nawierzchni, co pozwalało na ucieczkę z asfaltu i skracanie drogi. Miało to również aspekt poznawczy, bo mogłem cieszyć się piękną przyrodą.
Nie ograniczałem się jednak do roweru. Z racjonalnych powodów i – nomen omen – zimnej kalkulacji, musiałem zdecydować się na szybszy transfer między etapami. I tak oto do Barcelony dojechałem pociągiem – pokonanie 330 km zajęłoby mi 2 dni przy niezbyt ciekawej pogodzie. Dzięki temu znalazłem się szybciej w ciekawej dla mnie Katalonii. Dała mi się ona poznać głównie od strony gościnności mieszkańców.
Pewnego dnia, kiedy już zmierzchało, a ja kręciłem się po małym miasteczku w poszukiwaniu noclegu, zagadnąłem młodego chłopaka. Już po chwili siedziałem w dużym domu, w którym zaoferowano mi kolację i nocleg. Innym razem, kiedy podczas nagłego ulewnego deszczu zboczyłem ze szlaku i szukałem po zmroku oznak cywilizacji w głębokim lesie, wybawieniem stali się młodzi ludzie, którzy w schronisku urządzali osiemnastkę. Zaprosili mnie do środka, gdzie mogłem spędzić noc. Dobrych ludzi, którzy zaoferowali mi pomoc, spotykałem niemal codziennie.
 

RADOŚĆ POWROTÓW


Scenariusz każdego dnia był podobny: budziłem się ok. 7, pakowałem dobytek i ruszałem w poszukiwaniu sklepu, w którym zaopatrywałem się w śniadanie i kilka smakołyków na drogę. Dziennie starałem się pokonywać 120–160 km. Kiedy zbliżał się wieczór, rozglądałem się za noclegiem albo docierałem do miejsca wypatrzonego w internecie. Kilka razy zatrzymywałem się na dwie noce w tej samej lokalizacji. Tak było pod L’Alpe d’Huez i Mont Ventoux, które to góry miałem już okazję podziwiać w czasie podróży kilka lat wcześniej. Powrót w miejsca, w których narodziła się moja miłość do gór, oraz wspomnienia związane z ludźmi tu poznanymi są jednymi z najmilszych momentów tej wyprawy. Z kolei nowo poznane osoby oraz czasami całkiem przypadkowo napotkani znajomi tworzą podwaliny przyszłych wspomnień.
We Włoszech, nad jeziorem Garda, spotkałem przyjaciół z Trójmiasta, którzy ugościli mnie w daczy na kempingu. Z kolei na północnym skraju jeziora napotkałem kolejnych znajomych, którzy zaoferowali mi transport do Niemiec przez wysokie góry Austrii, na których przełęczach granicznych w większości leżał śnieg.
Niemiecka Bawaria z bezkresnymi polami chmielu oraz sterylnie i skromnie wyglądającymi małymi miasteczkami przypominała mi Szwecję, po której też już miałem okazję podróżować na dwóch kółkach. Niesiony zapachem kwitnących drzew i wiatrem od zachodu, dotarłem do kolejnej krainy szczęśliwości. Z powodu sporo niższych cen w Czechach poczułem się trochę jak bogacz. I chociaż pieniądze traktuję nie jako cel, ale źródło realizacji podróży, to cieszyłem się, że będę mógł sobie pozwolić na spróbowanie czeskiego piwa i knedlików. Praga ponownie oczarowała mnie starym miastem.
Pewne obawy ogarniały mnie na myśl, że już niebawem będę musiał przekroczyć granicę z Polską. Przez pogodę wcale mi się nie spieszyło do domu. W Jakuszycach leżał jeszcze śnieg. Wilgoć i zimno na kilkunastokilometrowym zjeździe do Jeleniej Góry poskutkowały wymarzniętymi dłońmi i stopami. Na szczęście mogłem liczyć na gościnność znajomych i rodziny. Nie zamierzałem dojechać do rodzinnego Gdańska najkrótszą drogą. Szlak wyznaczały mi bliskie osoby, które starałem się odwiedzić. Katowice, Kraków, Kielce, Warszawa...
Dopiero po Wielkanocy zakończyłem swoją pielgrzymkę po Europie, by na plaży w gdańskim Brzeźnie, wpatrzony w otchłań Morza Bałtyckiego, popijając piwo Złote Lwy i uśmiechając się pod nosem, móc sobie pozwolić na myśl, że „Piękna to była wycieczka, ale jeszcze piękniejsze przede mną”. Nie wiem kiedy i nie wiem dokąd, ale wiem, że niebawem znowu wyruszę w podróż. Taki jest zakręcony mój los na dwóch kółkach.