Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2017 na stronie nr. 60.

Tekst i zdjęcia: Jerzy Nowiński,

Kraina dobrych ludzi


Obserwuję krajobraz za oknem – wioska z trzcinowych chatek, zagubione między palmami groby, sklepik, znowu szałasy i... statek?! Nagle „normalny” Mozambik zmienił się w coś niezwykłego. Zamiast pustych plaż i poletek – molo, rdzewiejące kutry i urocze posiadłości. Gdy dotarło do mnie, że za chwilę stąd wyjedziemy, rzuciłem się po aparat. Za późno! Zostało mi poruszone zdjęcie i uczucie niedosytu. Co to było za miejsce?

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Myślę, że podobne wrażenia z Mozambiku ma większość turystów. Wszyscy śpieszą oglądać rekiny wielorybie na Tofo lub pływać po archipelagu Bazaruto. Inhambane pozostaje dla nich tylko krótką migawką z podróży. Nie tym razem! Nie zamierzałem zignorować tej perełki, zwłaszcza że referencje wystawił jej światowej sławy podróżnik Vasco da Gama i to właśnie on określił ją jako Terra de Boa Gente – Krainę Dobrych Ludzi.

 

ATRAKCYJNY MAGAZYN

Magazyny otoczone parkową zielenią są kolonialną pamiątką dawnej świetności Inhambane, a przy tym jedną z głównych atrakcji miasta.

BLACHA, FURA I KOMÓRA

Kramiki z blachy falistej, rozklekotane samochody i logo operatora sieci komórkowej Vodacom można tu spotkać na każdym kroku.

;">

 

 

 

MAŁA PORTUGALIA

 

Szczęśliwie nie musiałem długo czekać na szansę powrotu w te strony. Drobny zbieg okoliczności, chwila rozmowy i już następnego dnia siedziałem w fotelu turystycznej ciężarówki, która miała mnie zabrać na rogatki miasta. Z zamyślenia wyrwało mnie niespodziewane hamowanie: – To tutaj! Niby co jest „tutaj”? Dlaczego zatrzymaliśmy się na skraju dzikiego wysypiska śmieci? – Jeśli chcesz zwiedzać Inhambane, możesz wysiadać. – Wzrok kierowcy nie pozostawia żadnych wątpliwości, że to mój przystanek – Eee... dziękuję i do widzenia – rzucam w kierunku zamykających się drzwi i razem z plecakiem ląduję na rozgrzanym asfalcie. 

Miejsce, w którym się znalazłem, nie jest przypadkowe. Góra śmieci wyznacza granicę pomiędzy ostatnim polem uprawnym a ciągłą zabudową, która na pierwszy rzut oka składa się wyłącznie z blaszanych baraków. Stąd wystarczy przejść tylko kilka kroków, żeby wejść w życie 67-tysięcznej społeczności Inhambane. Malutkie warsztaty, w których wymienia się opony, trzcinowe kramiki wypełnione po brzegi chińszczyzną, sklepy zbudowane z blachy falistej – wszystko tętni życiem i pozytywną energią. 

Na ulicy nie widzę typowej dla Afryki apatii, każdy coś robi, gdzieś idzie. Ubrana w kolorową spódnicę pani niesie na głowie drewno na opał, ludzie robią zakupy, sprzedają towary, a obok przetacza się rozklekotany pick-up pomocy drogowej. Zaskakuje też grupka lokalnych murarzy, którzy w jednym z najbiedniejszych rejonów świata są ubrani w odblaskowe kamizelki i niebieskie kaski – zgodnie ze światowymi standardami BHP.

Robię kilka zdjęć, uśmiecham się do malca, który siedzi na krawężniku, przechodzę przez skrzyżowanie i trafiam do... małej europejskiej miejscowości?! Brzmi to zaskakująco, ale naprawdę trudno inaczej opisać ten przeskok. W jednej chwili ucichł otaczający mnie harmider, znikła wszechobecna blacha falista, a przed oczami stanęła mi portugalska dzielnica willowa. Dopiero po chwili zaczynam dostrzegać pewne niuanse: odpadająca miejscami farba, rosnące dziko drzewa, opuszczona parowozownia Caminhos de Ferro de Moçambique, przed którą wystawiono rdzewiejącą lokomotywę numer 572. 

Trafiłem na niepisaną granicę oddzielająca dwa światy – afrykański od europejskiego, bogatych kolonistów od biednej ludności lokalnej. Wszystko wygląda dokładnie tak, jak 42 lata temu, po tym jak Mozambik odzyskał niepodległość i nowe władze wydały rozkaz 24/20. 24 godziny na spakowanie najwyżej 20 kg swojego dobytku – dokładnie tyle mogli zabrać biali, którzy żyli tu od blisko 250 lat. Wypędzeni, nazwani później retornados, bez środków do życia musieli jechać do Portugalii – obcego kraju, który miał się stać ich nową ojczyzną. Zostawili domy, ogrody i kutry rybackie, które bez opieki zaczęły rdzewieć na mieliźnie. Dziś są one wizytówką miasta, wspomnieniem tego, że w 1975 r. w Inhambane zatrzymał się czas. 

Niegdyś trzecie co do wielkości miasto Mozambiku zapadło w sen i tylko gdzieniegdzie ktoś podmienił szyld sklepu na ministerialną tablicę. Szczęśliwym trafem te rejony ominęła okrutna wojna domowa, która przez dwadzieścia lat targała Mozambikiem. Nie walczyły tu oddziały „żołnierzy wolności”, nikt nie zburzył kolonialnych wilii, nie spalił zabytkowego kościoła.

Najbardziej charakterystyczni mieszkańcy Inhambane to uczniowie. Na każdym kroku jest ich pełno, a ponieważ w Mozambiku obowiązuje ścisły dress code, można łatwo oszacować wiek młodzieży. Jeśli dziecko jest ubrane w granatową sukienkę bądź spodnie – mamy do czynienia z uczniem podstawówki, natomiast brązowa tonacja jest zarezerwowana dla licealistów. Stąd też, nawet bez znajomości portugalskiego, wydedukowałem, że Escola primiaria completa, która mieści się w pięknym kolonialnym budynku z 1958 r., to jedna z wielu szkół podstawowych Inhambane. Wystarczyło zerknąć na ubranych w niebieskie koszule drugoklasistów, którzy wysypali się z budynku.

Jeden z brzdąców zobaczył mnie i zasłonił się kartką A4 niczym tarczą, zza której rozpoczął ostrzał jego kolega. W okolicy jest tylu uczniów, że cała prowincja sprawia wrażenia wesołej i beztroskiej, jednak trudno o uśmiech, gdy patrzy się w lufę rewolweru. Również kilkanaście lat temu Mozambik był pełen dzieci – nieletnich żołnierzy, którzy siali postrach i śmierć. W czasie wojny domowej stanowili nawet jedną trzecią zbrodniczych oddziałów walczących o „wolność i sprawiedliwość”. Zamyślony, odwracam wzrok. Ci chłopcy są za mali, żeby pamiętać te czasy, a pistolet to tylko wyciągnięty palec.

 

BIEDNIE, LECZ SCHLUDNIE

To jeden z najbiedniejszych rejonów świata, ale dzieci chodzą do szkoły ubrane w schludne mundurki, a robotnicy mają kamizelki odblaskowe i kaski, zgodnie ze standardami BHP. I wszyscy się uśmiechają.

PRZAŚNY, ALE WŁASNY

Europejczyka zachwyci portugalska katedra, jednak miejscowi uważają ją za stary, mały kościółek kolonizatorów. Dlatego naprzeciwko wybudowali własny, dość gargamelowaty, ale duży i nowy.

24/20

W 1975 r. biali mieli 24 godziny na opuszczenie kraju i mogli zabrać ze sobą najwyżej 20 kg dobytku. Pozostały po nich kutry rybackie, które teraz rdzewieją na mieliźnie przy molo.

 

 

PIELĘGNIARZ, POWSTANIEC, DYKTATOR

 

W Inhambane uwagę przykuwa bulwar, przy którym stoją najbardziej reprezentatywne budynki miasta. Mijam dawne magazyny handlowe, urzędy, szkoły, na niektórych wciąż można dostrzec przetarte napisy, wskazujące, że budowle powstały w dwudziestoleciu międzywojennym. Ze zdziwieniem zauważam, że władze zadbały o zagospodarowanie zieleni, drzewa są ładnie poprzycinane i pobielone, a śmieci uprzątnięte. W centrum miasta nie trudno zapomnieć, że znajduję się w jednym z najbiedniejszych miejsc na świecie. Uśmiechnięci ludzie, względny porządek i leniwie płynący czas – wszystko tworzy śródziemnomorską atmosferę w afrykańskim wydaniu.

Historia Inhambane sięga blisko tysiąca lat, kiedy na tych terenach Arabowie zakładali faktorie. Bezpieczeństwo, jakie zapewnia półwysep, oraz dogodne położenie do handlu z lokalnymi plemionami to niewątpliwe atuty tego miejsca, które w XVI w. dostrzegli również Portugalczycy. Handlowali na tych terenach kością słoniową, później niewolnikami i to właśnie oni ostatecznie przejęli kontrolę nad Inhambane. 

Za początek trwałego osadnictwa przyjmuje się 1727 r., kiedy kapitan Castro Soares odkrył zakotwiczony w pobliżu konkurencyjny duński żaglowiec. Portugalczyk wziął sprawy w swoje ręce, wezwał posiłki z Sofalii i zaatakował... Duńczyków? Otóż nie. Uznał, że dużo łatwiej spacyfikować lokalną społeczność i tym samym zniechęcić ją do dalszych prób „nieautoryzowanych” kontaktów ze światem zewnętrznym. Jako gwarancję swoich interesów Soares zbudował fort. Nie był on idealnym przykładem sztuki obronnej – co jeden z portugalskich oficerów skomentował słowami: „Duńczykom do zdobycia tych umocnień wystarczyłoby na nie spojrzeć” – jednak stanowił podstawę do dalszej rozbudowy Inhambane. W 1840 r. na miejscu drewnianego kościoła rozpoczęto budowę katedry i meczetu, a na początku XX w. powstał szereg pięknych kolonialnych willi i linia kolejowa wraz z parowozownią.

Na głównym placu Inhambane dumnie pręży się pomnik żołnierza ze wzniesioną dłonią. To uwieczniony w brązie marszałek Samora Machel – pielęgniarz, powstaniec, wreszcie dyktator, który w Mozambiku postanowił zaprowadzić komunizm. Trudno ocenić jego postać: z jednej strony odpowiada za śmierć dziesiątek tysięcy przeciwników politycznych, z drugiej – to właśnie on wywalczył dla kraju niepodległość. Jego druga żona, Graça Simbine, jako jedyna kobieta w historii była pierwszą damą dwóch republik – Mozambiku oraz RPA (po tym jak wyszła za mąż za Nelsona Mandelę).

Najciekawsza jest jednak historia związana ze śmiercią Machela. Zginął w katastrofie tupolewa Tu-134, który rozbił się w 1986 r. na terytorium Republiki Południowej Afryki – kraju, który podczas wojny domowej w Mozambiku wspierał oddziały opozycji walczącej z rządem. Śledztwo prowadzone przez RPA wykazało winę pijanych pilotów, natomiast specjaliści z ZSRR i Mozambiku wskazywali, że samolot rozbił się w wyniku zamachu, do którego wykorzystano fałszywą radiolatarnię.

Smaczku historii dodają zarówno doniesienia, że na pokładzie samolotu miały znajdować się dokumenty rządów Mozambiku i Zimbabwe dotyczące planowanego zamachu stanu w Malawi, jak i późniejsze zeznania Hansa Louwa (byłego agenta południowoafrykańskich sił specjalnych), który w 2003 r. przyznał się do uczestnictwa w zamachu.

 

 

NA LEWO PATRZ

 

 

Nareszcie jest! Największa atrakcja turystyczna miasta, 180-letnia katedra Niepokalanego Poczęcia. Budynek jest prześliczny: jasne barwy, kolonialny styl, który razem z wysoką dzwonnicą robią niesamowite wrażenie. Podobnie jak to, że kościół jest kompletnie opustoszały! Udało mi się wejść do środka (przez boczne drzwi) i widok wnętrza mną wstrząsnął. Dlaczego nikt się nim nie zaopiekował, czemu nie ma tu ławek, nawet prostego, drewnianego ołtarza? Odpowiedź na to pytanie jest zaskakująca i wiąże się z lokalnym poczuciem wartości. Okazuje się, że inhambijczycy po drugiej stronie ulicy wybudowali nową świątynię. Moim zdaniem jest symbolem lekkiego bezguścia, jednak dla autochtonów stanowi świadectwo wolności i bogactwa, które w założeniu miało przyćmić dużo mniejszy „kościółek” dawnych kolonialistów.

– Przepraszam, czy mogę sfotografować molo? – Tak... – Zaskoczony policjant chyba nie spodziewał się białego przybysza. – Ale wyłącznie to, co znajduje się po jego lewej stronie.

Spoglądam przed siebie i próbuję ocenić obie strony widoku przede mną. Na jednej jest pięć, sześć... dziewięć statków, na drugiej podobnie. Również populacja brodzących w niskiej wodzie flamingów wydaje się zbliżona. Szczerze mówiąc, nie jestem w stanie dostrzec żadnej różnicy i zakaz wydaje się lekko absurdalny, ale cóż, należy szanować lokalne obyczaje. – Oczywiście, będę fotografował tylko lewą stronę pomostu. Dziękuję i do widzenia – odpowiadam i zdecydowanym krokiem wkraczam na molo, zanim przedstawiciel mozambickiej władzy wpadnie na pomysł wyłudzenia ode mnie łapówki.

Główna przystań pływających do Maxixe łodzi jest najbardziej zatłoczonym punktem miasta. Mijają mnie dziesiątki podróżujących Afrykańczyków – jakiś chłopak zarzucił mały plecak na ramię, ktoś idzie z torbą na handel, ktoś inny niesie na plecach przenośny sklepik, a przy samym końcu molo kilku rybaków łowi ryby na żyłkę.

Rozglądam się (oczywiście tylko po lewej stronie) i dochodzę do wniosku, że to najlepsze miejsce do zakończenia mojego spaceru. Sylwetki kutrów, które już od 50 lat rdzewieją, porzucone na mieliźnie, kroczące dumnie flamingi, kilkanaście dau – małych łodzi arabskich o trójkątnych żaglach. Wszystko razem skąpane w ciepłych promieniach afrykańskiego słońca. Ciężko będzie się rozstać z Inhambane, małym miasteczkiem, na którego ulicach jest wypisana cała historia Mozambiku.