Tu spełnia się nie tylko amerykański sen, ale podobno każde marzenie. Los Angeles to raj na ziemi, w którym słońce rozpieszcza przez okrągły rok, wino smakuje lepiej niż we Włoszech, hamburgery nie mają sobie równych, a na ulicy można spotkać Brada Pitta.
Dostępny PDF
Dotarłam akurat na zachód słońca. Piękny, osławiony, niepowtarzalny. Przeleciałam pół globu, żeby zobaczyć ten obrazek. Na szczęście świat się skurczył do tego stopnia, że aby dotrzeć z Warszawy do Los Angeles, leżącego na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, potrzebowałam zaledwie 13 godzin.
Wylądowałam w mieście zbudowanym z mitu, w którym ludzkie marzenia są większe niż w jakimkolwiek innym miejscu, choć każdy marzy o czymś innym. Przekonałam się o tym już na lotnisku, kiedy celnik zapytał mnie, w jakim celu przyjechałam do Kalifornii, a zaraz potem rzucił kolejne pytanie: – Przywiozłaś polskie pierogi? – W szerokim uśmiechu odsłonił szpaler śnieżnobiałych zębów, puścił oczko i oddał paszport.
ZAKUPY POD PALMAMI
Rodeo Drive – to właśnie tutaj najczęściej można spotkać największe gwiazdy. Snują się od sklepu do sklepu w poszukiwaniu nowych ekstrawaganckich strojów, biżuterii czy gadżetów.
GWIAZDOZBIÓR
Na chodnikach Hollywood Boulevard błyszczą marmurowe gwiazdy z nazwiskami znanymi z kina, telewizji i estrady. Jest ich tutaj 2400, więc znalezienie należącej do swojego idola może trochę potrwać.
ZAKUPY Z GWIAZDAMI
Pamiętacie „Pretty Woman”? I tę słynną scenę, kiedy Julia Roberts, kołysząc zamaszyście biodrami, w białej sukience i czarnym kapeluszu, przechadzała się między nieziemsko drogimi butikami? Spacerowała po Rodeo Drive, najdroższej ulicy w USA. To tutaj bogaci tego świata robią zakupy. 50 dolarów za parę skarpet? Proszę bardzo. A może 15 tys. dolarów za garnitur? Dlaczego nie! Podobno przeciętny klient wydaje w tym miejscu około 100 tys. dolarów.
Giorgio Armani, Bvlgari, Buccellati, Cartier, Chanel, Christian Dior... Szyldy luksusowych sklepów i bogate wystroje zachęcają do wejścia. Spaceruję po tej świątyni luksusu i zastanawiam się, w którym z butików robi właśnie zakupy któraś z wielkich gwiazd. Zaparkowane przed sklepami sportowe bugatti i ferrari wyzwalają u przechodniów adrenalinę.
Rodeo Drive jest eleganckie, ale nie tłoczne, a luksus nie onieśmiela. Można spacerować do woli. Można też przejechać się oryginalnym autobusem z lat 50. z drewnianymi ławkami i boazerią na ścianach, który wolno niczym ślimak porusza się po ulicach Beverly Hills. Raz, że wiekowy i nie może nabrać rozpędu, a dwa, że tu nie ma się co spieszyć.
Jesteśmy w dzielnicy, która uplasowała się na szczycie elitarnych adresów. To najdroższy rynek nieruchomości w Stanach Zjednoczonych i jeden z najdroższych na świecie. Za dom płaci się średnio od kilku do kilkunastu milionów dolarów, ale bywa, że i 100 mln. Oglądanie rezydencji lub wysokich ogrodzeń, które je okalają, trochę trwa. To tutaj mieszka hollywoodzka śmietanka – Bruce Willis, Reese Witherspoon, Madonna, Nicole Kidman, Penelope Cruz, Robbie Williams... I choć niektóre rezydencje zaliczają się do architektonicznych koszmarków, to – podobnie jak tysiące turystów odwiedzających te miejsca – możemy ulec tutejszej magii. Trudno przecież minąć bez emocji willę, a tak naprawdę bungalow, Marilyn Monroe! Podobno właśnie w nim zaczął się jej słynny romans z prezydentem Johnem F. Kennedym. Nie zdziwcie się też, kiedy przed jedną z rezydencji spotkacie całkiem nieźle ubranych ludzi, którzy grzebią w kubłach na śmieci. Bywa bowiem, że odpady są przeszukiwane przez paparazzi. Sława ma swoją cenę.
PRZYPADKOWY HOLLYWOOD
Los Angeles jest oczywiście także mekką dla artystów, których przyciąga jedno słowo – Hollywood. We mnie wywoływało ono zmienne emocje. Zgiełk jest tu momentami przytłaczający, ale mimo to nie można tego miejsca odpuścić. W końcu Hollywood Boulevard to słynna ulica Ameryki, z umieszczonymi w chodniku gwiazdami, na których podpisali się wielcy bohaterowie zbiorowej wyobraźni. Wszechobecny kicz i komercja Hollywood mają nieodpartą magię.
Ta dzielnica LA na północnych przedmieściach powstała przypadkiem. W 1857 r. rodzina Horacego Wilcoxa założyła farmę. Dookoła rosły ostrokrzewy (ang. holly) i lasy (ang. wood), posiadłość nazwano więc Hollywood. Kilkadziesiąt lat później zalety tego miejsca odkryli uciekający z Nowego Jorku filmowcy. Natura tworzyła tu wyjątkowe plenery, a w komplecie otrzymywali jeszcze idealną pogodę. W 1912 r. powstało studio filmowe Universal Pictures, a zaraz potem następne. Niespełna dziesięć lat później postawiono Hollywood Sign, który budzi emocje do dziś i jest rozpoznawalnym symbolem fabryki snów.
Początkowo napis na południowym zboczu góry Lee brzmiał „Hollywoodland”. Trzynaście drewnianych liter o wysokości 14 m było podświetlanych przez cztery tysiące dwudziestowatowych żarówek. W 1944 r. zlikwidowano końcówkę „land” i tak powstał napis, który wrósł w pejzaż miasta i świadomość mieszkańców. Stał się rozpoznawalnym na całym świecie symbolem – znakiem sukcesu, sławy, pieniędzy, olśniewającej kariery. Każdy chce zobaczyć te osławione litery. Tymczasem o mały włos zniknęłyby ze wzgórz okalających miasto. Siedem lat temu napis planowano zburzyć, a teren sprzedać pod budowę luksusowych osiedli mieszkalnych. Opór postawiły gwiazdy kina – Tom Hanks, Arnold Schwarzenegger czy Steven Spielberg – które za 12,5 mln dolarów wykupiły teren.
W poszukiwaniu idealnego miejsca do zrobienia pamiątkowej fotografii słynnego napisu trzeba nieźle się najeździć wąskimi uliczkami miasta. Wstęp na teren, na którym znajduje się konstrukcja, jest zagrodzony i niedostępny dla zwiedzających. Kto chce zrobić zdjęcie, musi radzić sobie inaczej. Najlepiej poszukać dobrego punktu widokowego. Znalazłam taki przy skrzyżowaniu Hollywood Boulevard oraz North Highland Avenue.
Skoro uwieczniłam już napis, przyszedł czas na kolejne atrakcje. Najbliższe miałam pod nogami. Deptałam gwiazdę za gwiazdą. Marmurowe, lśniące, z wypisanymi nazwiskami, jakie znam z kina i telewizji. Na Hollywood Boulevard jest ich w sumie 2400. Kręci się tutaj także wielu dziwaków. Pirat z Karaibów, jakby nieobecny, bez przerwy wertuje coś w telefonie. Między tłumem turystów biegają podobizny Michaela Jacksona, jest też Spiderman, Batman i urocza Minnie Mouse z wielką kokardą na czubku głowy. – Mogę zrobić sobie z tobą zdjęcie? – pyta ją dziewczynka ubrana w koszulkę z bohaterami Disneya. – Oczywiście, za dziesięć dolarów – odpowiada Minnie.
Odwracam się na pięcie i przed oczami mam Dolby Theatre (dawniej Kodak Theatre) – kompleks, w którym każdego roku odbywa się oscarowa gala. Bez czerwonego dywanu obsianego tłumem gwiazd wygląda jakoś zwyczajnie. Udaje mi się wejść do środka i postawić nogę na tej samej scenie, na której stają bohaterowie Oscarów. Sam teatr jest raczej niewielki. Teraz w pierwszych rzędach siedzą kartonowe postacie przedstawiające znanych aktorów – dokładnie w tych miejscach, w których siedzieli podczas wielkiej gali.
NIE TAKA DOWN!
Kilkadziesiąt lat temu Downtown było jednym z najtańszych miejsc w LA i niewielu chciało tu rezydować. Dzisiaj to dzielnica biznesowa i modne miejsce miasta.
SURFER Z LA
Wbrew nazwie Pacyfik nie jest wcale spokojnym morzem, a z potyczek z nim tylko niektórzy wychodzą wygrani.
PLAŻA, PUSTA PLAŻA...
Wprawdzie kameralna Manhattan Beach została obudowana architekturą nierównej jakości, ale jest to idealne miejsce na ucieczkę od zgiełku tego gigantycznego miasta.
SMACZNIE I ROMANTYCZNIE
Kalifornia jest ojczyzną emigrantów z całego świata, a Los Angeles, obok Miami, ma większy procent osób urodzonych poza granicami USA. Mieszają się tu religie i odcienie skóry. Widać to nie tylko na ulicach, czuć też w tutejszej kuchni, która łączy wszystkie receptury i tradycje. Podczas wędrówki przez miasto można sobie zafundować kulinarną podróż dookoła świata. Ot, choćby w otwartym 100 lat temu Grand Central Market, do którego wpadłam na szybkie śniadanie. Jeśli chcecie poczuć się „po amerykańsku”, spróbujcie naleśników z syropem klonowym. Aby jednak wczuć się w rolę mieszkańca Los Angeles, musicie wybrać coś typowego dla tego miejsca.
– Mexican food is very LA – słyszę od kelnerki, kiedy zamawiam swoje danie. Bardzo w stylu LA jest też hamburger – z sieciówki, choć wcale nie taki najzwyklejszy. In-N-Out, do którego wreszcie trafiam, założyło małżeństwo Harry i Esther Snyder jeszcze w 1948 r. Do dziś trzyma poziom. Anthony Bourdain, gwiazda telewizji i znany kulinarny celebryta, w jednym z odcinków swojego programu „Miejsca nieznane” rozkoszował się tutejszą kanapką i frytkami.
Wśród innych atrakcji Kalifornii nie sposób pominąć brzegu oceanu. Plaże są takimi samymi bohaterami, jak aleja sław w Hollywood czy Rodeo Drive. To na nich kręcono „Słoneczny Patrol”, „Beverly Hills 90210” i setki innych filmów. Swoją drogą, ciekawostką dla wielu jest informacja, że tajemnicze 90210 to nic innego, jak kod pocztowy.
Turyści trafiają zwykle na Venice Beach, opisywaną w przewodnikach jako najbardziej romantyczne miejsce w sercu Kalifornii. Jest pięknie, ale tłoczno. Zdecydowanie wolę bardziej kameralne miejsca, dlatego na niespieszne obserwowanie oceanicznych fal i obmycie się z miejskiego zgiełku wybrałam Manhattan Beach.
Wbrew swojej nazwie Pacyfik potrafi być tu całkiem niespokojny. Przerażający, ale też piękny w intrygujący sposób. Z perspektywy miękkiego, złocistego piasku obserwuję surferów walczących z falami. Niektórzy z tej potyczki wychodzą niezwyciężeni.
...MOŻE FRYTKI DO TEGO?
Owoce morza, meksykańskie jedzenie, no i frytki. No trudno, trzeba spróbować.
PACIFIC COAST HIGHWAY
Jedna z najpiękniejszych amerykańskich dróg. Prowadzi wzdłuż zachodniego wybrzeża USA i zapewnia wyborne widoki na ocean oraz obiegające go wzgórza.
DROGA DO SANTA MONICA
Z centrum miasta do Santa Monica można dotrzeć w parę chwil. Ale ja nie chciałam iść na łatwiznę. Wybrałam trasę trochę dookoła, wiodącą przez Ventura Freeway, by później choć przez moment zachłysnąć się Pacific Coast Highway i niezwykłymi obrazkami, jakie serwuje.
Urzekł mnie widok majaczących gdzieś w oddali winnic. Kalifornia jest przecież czwartym, po Francji, Włoszech i Hiszpanii, największym producentem wina na świecie. Uprawy winorośli zajmują tu prawie 2 tys. km2, a tutejsze marki znajdują uznanie najbardziej wymagających koneserów. Enoturystyki jednak nie planowałam, bowiem główną rolę w mojej bajce grały plaże. I droga wijąca się wzdłuż oceanu. Aż dotarłam do Malibu z cudownie miękkim piaskiem.
Nie spodziewałam się, że tak tu spokojnie. Z jednej strony białe fale, z drugiej – wzgórza rozparcelowane na niewielkie, ale superdrogie działki. I tu, podobnie jak w Beverly Hills, lista lokatorów brzmi jak rejestr gości zaproszonych na galę Oscarów, choć dla wielu z nich to raczej weekendowa lokalizacja.
Na koniec zerkam na napis „Route 66” w Santa Monica. Właśnie tu kończy się „matka wszystkich dróg”, uznawana do dziś za najbardziej fascynującą szosę świata. Droga 66 – bohaterka niezliczonych opowieści, książek, piosenek, filmów i programów telewizyjnych. Zaczyna się w Chicago, by dotrzeć nad Pacyfik. Daje nadzieję na wielką przygodę. Może i dla mnie?