Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2017 na stronie nr. 34.

Zostałem sam. Mogę tylko patrzeć, jak za horyzontem znika łódź, a wraz z nią szanse mojego powrotu na kontynent. Nieprawdopodobnie drobny piasek łaskocze w stopy, przede mną rozpościera się Ocean Spokojny i wizja życia na bezludnej wyspie. Mam mały baniak słodkiej wody, nóż i paczkę makaronu. Ciekawe, czy uda mi się przetrwać do czasu przypłynięcia pomocy.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Uczciwie przyznam, że odrobinę podkoloryzowałem ten opis. Rzeczywiście stoję na bezludnej wyspie, mój środek transportu właśnie odpływa w siną dal, a piasek pod stopami jest po prostu niesamowity. Nie wspomniałem tylko, że trafiłem tu na własne życzenie i wreszcie, po wielu latach odnalazłem swoją przystań. Dokładnie: Białą Przystań, bo tak w tłumaczeniu na język polski nazywa się jedna z najpiękniejszych plaż na kuli ziemskiej – Whitehaven. 

Można o niej powiedzieć, że ciągnie się przez 7 km i w 98 proc. jest pokryta czystym krzemem, który w ciągu dnia nagrzewa się znacznie wolniej niż zwykły piasek. Można wspomnieć, że leży na wchodzącej w skład Wielkiej Rafy Koralowej wyspie Whitsunday (Zesłania Ducha Świętego), którą w czerwcu 1770 r. odkrył kapitan James Cook. Można, ale czy taki opis choć odrobinę odda atmosferę tego miejsca?

 

PIASEK MALOWANY WODĄ

Z góry widać, jak w zatoce Hill Inlet trwa nieustająca walka rzeki z piaskami Whitehaven.

PIANKA W RAJU

Whitsunday to rajska plaża, turkusowa woda i rafa koralowa przy samym brzegu. Jednak ze względu na śmiertelnie groźne meduzy (kostkowce) do kąpieli należy założyć specjalną piankę.

NIE STRASZ WARANA

Należy mieć na uwadze stałych mieszkańców wyspy – warany Goanna. Można do nich podejść dość blisko, ale nie wolno ich dokarmiać ani straszyć.

 

RAJ NA WYŁĄCZNOŚĆ

 

Patrzę na ciągnący się po horyzont pas bieli i mam ochotę po prostu biec przed siebie. Wrażenie przestrzeni jest tak silne, że aż zapiera dech. Wszędzie wokół mnie jest piasek, biorę go do ręki, przesypuję między palcami i stwierdzam, że w istocie coś musi być z jego składem – pomimo upału jest tylko ciepły, a jego ziarenka są niczym drobno zmielona sól. Do tego dochodzi ocean, chciałoby się powiedzieć turkusowy, ale przy brzegu jest wręcz przezroczysty. Można położyć się na wodzie, a cień rzucany na dno sprawi wrażenie, jakbyśmy unosili się w powietrzu.

Jak dostać się na Whitsunday? Sposobów jest kilka. Można: dopłynąć na pokładzie prywatnego jachtu, przylecieć wodnopłatem, bądź też (w wersji dla mniej zamożnych wycieczkowiczów) zabrać się jedną z łodzi, które każdego ranka wypływają z miejscowości Airlie Beach. Nie licząc rejsu żaglówką, wszystkie powyższe rozwiązania mają jedną zasadniczą wadę – na wyspie spędzi się co najwyżej dwie, trzy godziny. Co pozostaje podróżnikom, którzy chcą mieć na dłużej mały kawałek raju dla siebie?

Jeśli tylko nie wadzi nam brak wygód, na Whitsunday możemy przypłynąć na pokładzie małej łodzi desantowej. Po około półtoragodzinnym rejsie trafimy tam z 10 litrami wody pitnej, kuchenką gazową i namiotem. Jeśli chcemy zanocować na polu kempingowym (pozbawionym bieżącej wody), musimy dodatkowo zapłacić kilka dolarów i zarejestrować się na stronie parku narodowego – miejsca są limitowane i cała wyspa o powierzchni 275 km2 może pomieścić najwyżej 114 robinsonów. Gdy wylądowałem na plaży, było nas szesnaścioro, rozrzuconych na pięciu odseparowanych od siebie stanowiskach. Uważam, że 17 km2 wyspy na wyłączność powinno wystarczyć każdemu!

 

 

MIEJSCE Z WIDOKIEM NA NIEBO

 

Mój marsz wzdłuż brzegu zdaje się nie mieć końca. Zwrotnikowe słońce praży niemiłosiernie, mimo że wylałem na siebie już prawie pół opakowania kremu do opalania. Wygląda na to, że jego promieniom nie przeszkadza nawet moja lniana koszula. Co gorsze, plaża przez noc zrobiła się węższa. Nadal jest to gigantyczna połać piachu, ale nie robi takiego wrażenia, jak pierwszego dnia. Na szczęście zbliżam się do celu mojej podróży – zatoki Hill Inlet. Gwiazdy Whitehaven, która z bliska wygląda... jakoś tak nieszczególnie. 

Obraz Whitsunday z perspektywy pieszego wydaje się zbyt płaski. Zatoczka jest dość malownicza, ale na pewno nie jest to widok z listy „muszę go zobaczyć przed śmiercią”. Zresztą właśnie z tego powodu tak popularne są tu loty wodnopłatami. Szczęśliwie byłem na to przygotowany i jeszcze przed dopłynięciem na wyspę sprawdziłem, że po drugiej stronie zatoki znajduje się malutkie wzgórze z punktem widokowym Tongue Point. Wystarczy tylko przeprawić się na drugi brzeg...

Prąd jest za silny. Woda w najgłębszym miejscu ma ponad 2 m głębokości i boję się, że przy próbie sforsowania rzeka wyrzuci mnie na otwarty ocean. Co robić?! Zdesperowany, rozglądam się wokoło – zewsząd otacza mnie piasek i woda. Dopiero gdzieś dalej rozpoczyna się linia drzew i... chwila! Przecież tam jest wzgórze. Może uda mi się na nie wdrapać? Wydaje się najwyższym punktem w okolicy i przynajmniej teoretycznie panorama ze szczytu powinna być lepsza niż z punktu widokowego. Tylko jeśli mam zdążyć do obozowiska przed zmrokiem, muszę się spieszyć!

Na Telephone Hill nie należy wybierać się w samych klapkach! To był mój pierwszy wniosek po tym, jak zacząłem wspinać się po kamienistym zboczu. Bez dobrego obuwia droga nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza że na samym początku po prostu jej nie ma (pomysł wdrapania się na wzgórze nie jest zbyt rozpowszechniony). Będziemy musieli przedzierać się przez krzaki i dopiero w połowie podejścia zobaczymy małe kamienne piramidki ułożone przez podróżnych, które wskażą drogę na szczyt.

Stoję tu dosłownie od godziny. Kończy mi się woda, zbliża się zachód słońca, a ja nie potrafię oderwać wzroku od panoramy wyjętej żywcem z kart powieści Juliusza Verne’a. Z jednej strony rzeka tajemniczo wije się pomiędzy zielonymi wzgórzami Whitsunday, z drugiej – turkusowy ocean usiany wyspami archipelagu. No i oczywiście zatoka, ona gra tu pierwsze skrzypce – piasek i woda, połączone razem kilkoma pociągnięciami pędzla. Nie ma pomiędzy nimi granicy, tylko smugi, raz bielsze, raz bardziej błękitne, zgrane w jedną nieprawdopodobnie piękną całość.

 

PEŁEN ODPŁYW

Wystarczy poczekać na odpływ i Whitehaven z pięknej plaży zmienia się w niesamowite morze piasku. Najciekawsze są okolice zatoki Hill Inlet, gdzie ziarenka mieszają się z wodą i tworzą delikatną pianę.

 

PLAŻO, GDZIE BYŁAŚ?

 

Szczęśliwie droga w dół zbocza okazuje się znacznie łatwiejsza i udaje mi się nie skręcić kostki na wystających kamieniach. Zadowolony wracam po własnych śladach i dopiero przy brzegu orientuję się, że coś jest nie tak – ukradli zatokę!

W trakcie mojej nieobecności ktoś wypompował prawie całą wodę z Hill Inlet. Przy tak niskim stanie rzeki przejście na drugi brzeg nie stanowi żadnego problemu i bez trudu mógłbym dostać się na punkt widokowy. Co więcej, podmienili Whitehaven. Jeszcze dwie godziny temu chodziłem po małym skrawku plaży, a teraz stoję na środku gigantycznej piaskownicy. Gdzie nie spojrzę, ciągną się szerokie połacie bieli, które nadają temu miejscu lekko surrealistyczny wygląd.

Wszystkiemu winne są pływy morskie. Plaże na Whitsunday są płaskie i nawet niewielka różnica poziomów wody znacznie wpływa na ilość widocznego przy brzegu piasku. Podobnie zatoka, która przed południem wypełnia się wodą, wieczorem jest praktycznie pusta. Gdybym na mój spacer wybrał się dosłownie godzinę później, bez trudu trafiłbym na platformę widokową. Mógłbym usiąść wśród tłoczących się wokół mnie turystów, słuchać silnikowego ryku pontonów i patrzeć na zatokę z wysokości kilkunastu metrów. Uff... mało brakowało i straciłbym swój własny, prywatny kawałek raju.