Na dworcu autobusowym w senegalskim Ziguinchor od razu widać, który pojazd pojedzie do Gwinei Bissau. Większość krajowych autobusów zdobią portrety proroka Bamby, napisy Alhamdoulillahi (Chwalmy Allaha!) i podobizny świętego meczetu w Toubie.
Dostępny PDF
Gwinea Bissau, niepozorny kraj nad Atlantykiem, żyje własnym rytmem. W czasach kolonialnych był najsłabiej rozwiniętą zamorską posiadłością Portugalii. Właściwie pod jej kontrolą były tylko porty Bissau i Cacheu. Portugalczycy rzadko zapuszczali się w głąb lądu. Inaczej niż na niedalekich Wyspach Zielonego Przylądka – tu nie szukali bliższych kontaktów z miejscową ludnością.
Przez wiele lat głównym zadaniem tej portugalskiej kolonii było dostarczanie niewolników dla Nowego Świata. Szczególna więź między Gwineą Bissau a Brazylią trwa po dziś dzień, choć w innej formie. Największe państwo Ameryki Południowej funduje afrykańskim studentom stypendia na uczelniach Rio de Janeiro. Młodzi Gwinejczycy odkrywają, że za oceanem odprawia się te same rytuały magiczne, co w ich wioskach. Porzekadła przywołują tych samych bogów. Pokrewne są nawet nazwy stylów muzycznych. Od gumbé bardzo blisko do latynoskiej cumbii.
PORT W BISSAU
Miasto wraz z ufortyfikowanym portem u ujścia rzeki Gêba do Oceanu Atlantyckiego założyli Portugalczycy w 1687 roku.
WICHRY WOJNY
Wojna domowa z lat 1998-1999 sprawiła, że stolica popadła w ruinę. Do dziś nie odzyskała dawnego blasku.
ZANIM PRZYJDZIE BIEDRONKA
Handel obnośny bywa forpocztą hipermarketów. Tu alejka z nabiałem.
PRZEZ DROGI I WODY GWINEI
Na dworcu autobusowym w Ziguinchor wyróżnia się skromny, zielony mikrobus. Mężczyźni przy nim noszą się na modłę portugalskich elegantów sprzed 30 lat. Królują koszule w kwiaty i kapelusze. Z głośnika sączą się sentymentalne piosenki z Gwinei i Wysp Zielonego Przylądka. Ogromnie to odległe od obłędnie szybkiego mbalax, ulubionej muzyki senegalskich kierowców!
Mikrobus dociera do granicy Gwinei Bissau, oznaczonej sznurkiem przeciągniętym w poprzek jezdni! Zbliża się do przeprawy przez rzekę Cacheu. Wysłużony prom podobno często się psuje. Komunikaty o tych awariach usłyszeć można w radio. Bo do czasu naprawy promu ruch między północą kraju a stolicą zamiera. Innej drogi po prostu nie ma. Mamy szczęście: lewy silnik jest na chodzie. Kapitan próbuje manewrować. Ustawia statek bokiem, podpływa kawałek w górę rzeki, pozwala nurtowi obrócić łajbę. Po jakimś czasie jednak ogłasza: – Za dużo ludzi na pokładzie! Na jednym silniku nie dobiję do brzegu. Na szczęście pojawiają się czółna gotowe za dodatkową opłatą zabrać pasażerów przeciążonego promu.
Droga do stolicy wiedzie przez skupiska dużych glinianych chat pokrytych słomą. Między drzewami czerwienieją gigantyczne kopce termitów. Tu i tam widzi się baobaby i nerkowce. Jeszcze przymusowy przystanek w wiosce Bula. Policjant prowadzi na prowizoryczny posterunek kierowcę i co lepiej wyglądających pasażerów. Nie obejdzie się bez symbolicznej łapówki. Ktoś przynosi oficerowi chińskie klapki. Inny biegnie z czerwonymi majtkami. – Proszę! To dla pańskiej żony. Spodobają się!
Szosą idzie tłum miejscowych – prawie cała wieś. Niektórzy niosą staromodne parasolki, inni okryci są strojami z liści. To Mandingowie, prowadzą chłopca na ceremonię obrzezania. Właśnie do Mandingów, wyznawców islamu, należała w średniowieczu dzisiejsza Gwinea Bissau. Stanowiła część ich imperium – Mali.
MUZYCZNIE I POLITYCZNIE
W XX wieku skończył się handel niewolnikami. Dla Lizbony znaczenie Gwinei przygasło. Ot, skrawek lądu, gdzieś w Afryce! To tu jednak zrodził się ruch, który rozmontował resztki portugalskiego kolonializmu. W 1956 r. Amilcar Cabral założył Afrykańską Partię na rzecz Niepodległości Gwinei i Wysp Zielonego Przylądka (PAIGC). Jego partyzanci szybko opanowali większość kraju. Zyskali poparcie Kuby i państw bloku wschodniego. Niepodległość przyszła w 1974 roku, już po śmierci Cabrala, szybko uznanego za narodową ikonę i legendę, a także za wzór dla bojowników z Mozambiku i Angoli. Okres tuż po uzyskaniu niepodległości miejscowi wspominają z rozrzewnieniem jako czas wielkich niespełnionych nadziei.
Nowoczesną historię Gwinei Bissau świetnie obrazują losy kultowego tu zespołu Super Mama Djombo. Założyło go czterech chłopców na obozie harcerskim. Najmłodszy miał zaledwie 6 lat. Zaczynali od grania po weselach w Bissau. Później zapragnęli zmienić wizerunek na bardziej afrykański. W nazwę wpletli imię kobiecego ducha opiekuńczego. Nawet nie przypuszczali, że w tym samym czasie odwoływali się do niego partyzanci PAIGC, ukrywający się po lasach. W roku odzyskania niepodległości do kapeli dołączył Atchutchi, który zaraził kolegów entuzjazmem dla nowej polityki. Swoją muzyką pomogli zdefiniować tożsamość nowego państwa – wolnego od wpływów portugalskich i dążącego do zjednoczenia. Ich teksty weszły do kanonu współczesnego języka kriol, tutejszej lingua franca. Zespół zapełniał stadiony. Towarzyszył w podróżach zagranicznych pierwszemu prezydentowi – bratu Cabrala, Luisowi. Kiedy po kilku latach władzę objęli nowi ludzie, dla wojującej kapeli zaczęło brakować miejsca w radiu. Muzycy rozwiązali ją w połowie lat 80., rozczarowani polityką.
TŁUMY TU NIE CIĄGNĄ
Wieki temu Bissau było wielkim ośrodkiem handlu. Dziś podupadło, a bieda i brak pracy są czymś powszednim.
LODY Z BAOBABU
Gwineę Bissau pokrywają gęste lasy i rozlewiska wielkich rzek. Koło miasteczka Varela, przy granicy z Senegalem, ciągną się szerokie, dzikie jeszcze plaże. Może to tutejszy krajobraz, mający w sobie coś z Brazylii, sprawia, że Gwinejczycy dobrze czują się w Ameryce Południowej. Zresztą, afrykańsko-latynoska wymiana kulturowa działa w obie strony. Na ulicach Bissau, prawie jak w Rio, co roku przez cztery dni przed Wielkim Postem, szaleje karnawał. Ściągają reprezentanci wszystkich plemion, nawet z wysp archipelagu Bijagós. W kolorowych pochodach prezentują stroje i instrumenty. Jury nagradza najlepszych tancerzy, śpiewaków i aktorów festiwalu. Rywalizują też twórcy masek z papierowej masy. Tę część karnawału najbardziej lubią dzieci. Do stworzenia niepowtarzalnej ozdoby trzeba tylko trochę gliny, papieru, kleju, patyków i farbek. Malcy całymi tygodniami mozolnie tworzą przebrania, w których potem paradują. Starszych porywa nocna hulanka w rytmach samby albo przebojów gwiazd z Senegalu. Artyści zza miedzy takiej imprezy nie mogliby przegapić!
Po karnawałowej gorączce Gwineę Bissau ogarnia rozleniwienie. Nawet w stołecznym porcie wszystko zamiera. Trwa odpływ. Kutry rybackie i małe statki leżą w mule, cierpliwie czekając na wodę. Uliczki starej, kolonialnej części Bissau noszą ostatnie ślady dawnej chwały. Pastelowe farby i tynki mocno wyblakły. Wokół zabytkowej twierdzy ganiają bezpańskie psy. Po pałacu prezydenckim, wciąż noszącym znaki wojny domowej, latają nietoperze.
Z cokołu na jednym z placów spogląda Che Guevara, relikt epoki nie do końca tu minionej.
Lepiej sytuowani mieszkańcy Bissau przesiadują w zacienionych knajpkach w centrum miasta. Życie kwitnie na głównym rynku, Mercado Bandin. Można tam kupić lokalny przysmak – cabaseira, rodzaj lodów z miąższu owoców baobabu. Zimne grudki, rozpływające się w ustach, bardzo orzeźwiają. Mnóstwo jest wyrobów z nerkowca. Z jego owoców robi się wino, z liści pastę do zębów, a z samego orzeszka wyciska olej, podobno wyśmienicie zabezpieczający drewno przed termitami.
Bissau nie ma w sobie nic z niebezpiecznego miasta-molocha, w rodzaju Lagos czy Johannesburga. Nie ciągną do niego tłumy za pracą. Przeciwnie, tu jest trochę jak w miasteczku, w którym wszyscy się znają. Na tyle, na swój sposób, przytulnie, że dość prędko można się poczuć jak w domu. Nawet murszejące kamieniczki i znieruchomiałe statki zaczynają się podobać. Spowolnienie i rozleniwienie też ma swój urok.