Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2017 na stronie nr. 32.

Tekst i zdjęcia: Agnieszka Dziadek, Zdjęcia: shutterstock,

Śladami czarnych niedźwiedzi


Szlak Appalachów to dla Amerykanów swoista instytucja kultury. Został otwarty w 1937 r., po dwudziestu latach prac przygotowawczych, w epoce, kiedy nastała moda na ucieczkę od cywilizacji. Postanowiłam samotnie przejść te 3,5 tys. km i 14 stanów.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Pomysł na wytyczenie trasy wzdłuż całych Appalachów rzucił Benton MacKaye, zainspirowany szlakiem Long Trail – najstarszym długodystansowym w USA (powstał w 1930 r.). Pierwszego przejścia Appalachian Trail dokonał Earl Shaffer w 1948 r., a pierwszą kobietą, która go pokonała samotnie, była 67-letnia Emma Gatewood, zwana Babcią. Już wcześniej wzbudziła sensację, bo rozwiodła się z mężem sadystą. Pokonanie szlaku było jej potrzebne dla potwierdzenia własnej wartości. Aby zademonstrować swoje nowe podejście do życia, spakowała się nadzwyczaj minimalistycznie. Zamiast ciężkich skórzanych butów włożyła zwykłe trampki, zamiast namiotu używała ceratowej zasłony prysznicowej.

IDŹ ZA BIAŁYM BŁYSKIEM

White Blaze to białe znaki szlaku malowane na drzewach i skałach. Prowadzą wędrowca przez ponad 3,5 tys. km.

TERAZ JUŻ Z GÓRKI

Z najwyższego szczytu na całym szlaku, Clingmans Dome (2025 m n.p.m.), rozpościera się widok na główny grzbiet Appalachów.

BEAR MOUNTAIN BRIDGE

Most na rzece Hudson w stanie Nowy Jork stanowi granicę Appalachów Południowych i Północnych.

 

WĘDRÓWKA Z WIOSNĄ

 

Dziś na szlak ludzie także wyruszają po to, żeby coś sobie i innym udowodnić. Spotkałam 83-latka, który ubiega się o tytuł najstarszego zdobywcy szlaku, oraz chłopaka z protezą nogi, który zresztą wszystkich wyprzedził. Są ludzie, którzy udają się na wędrówkę w przełomowym okresie życia: w przerwie między szkołą a studiami, studiami a pracą albo w momencie przejścia na emeryturę. Niektóre pary na szlaku spędzały podróż poślubną.

Wspomniany Earl Shaffer opublikował relację ze swojego trekkingu w książce „Wędrówka z wiosną”. Szedł bowiem od wczesnej wiosny do końca lata z południa na północ, podążając za wiosennym ciepłem, w którym rozkwitały coraz to nowe kwiaty. Postąpiłam w ten sam sposób. 29 marca stanęłam na szczycie Springer Mountain i zwróciłam się w kierunku odległego o 3523 km Mount Katahdin. Te dwie góry stanowią krańce szlaku przebiegającego przez cały łańcuch Appalachów. Jest to bardzo stare pasmo, wypiętrzyły się w paleozoiku, podobnie jak nasze Sudety. Nie są wysokie – szczyty mają średnio 1200 m n.p.m., a najwyższy Clingmans Dome ma 2025 m n.p.m. Są zbudowane ze skał odpornych na erozję, a więc często widocznych na powierzchni. Nie brakuje też piargów, klifów i urwisk. Szczególnie imponujące skały tworzą punkty widokowe. Każdy ma swoją nazwę, np. Wisząca Skała, Ząb Smoka, Pulpit. 

Szlak Appalachów cały czas wiedzie przez las. Dla wielu wędrowców jest to męczące, doskwiera im brak rozległych widoków. Ja w lesie czuję się znakomicie, nawet gdy spędzam w nim samotne noce. Uwielbiam wtedy odgłosy lasu – pohukiwanie sów, szum drzew, tajemnicze szelesty...

W ciągu dnia widok ciągnącego się w nieskończoność zielonego tunelu urozmaicają drobiazgi. Ze stanu na stan – a jest ich do pokonania 14 – rozkwitają coraz to nowe kwiaty. Gdy wędrowałam przez Georgię i Karolinę Północną, witałam wczesną wiosnę. Kwitły fiołki, bodziszki, zawilce, rozwijały się pączki liściastych drzew – dębów i klonów. Las dostarczał też dzikiego szczypiorku i czosnku niedźwiedziego do posypania kanapek. 

W Wirginii, którą wędrowałam przez cały maj (to najdłuższy stan na szlaku, ma 890 km), właśnie rozkwitały purpurowe rododendrony i złociste azalie. Tu też spotkałam najwięcej czarnych niedźwiedzi: 12 sztuk, w tym dwie samice, obie z parą młodych. Niedźwiedzie są dość płochliwe, na widok człowieka uciekają w las albo szybko wspinają się na drzewo. Jednak gdy przywabi je zapach jedzenia, potrafią zajrzeć do wiaty. Dla ochrony przed takimi wizytami należy wieszać worek z jedzeniem na drzewie. Czasami są przygotowane specjalne kable lub słupy do wieszania albo żelazne skrzynki.

 

SYNDROM TRZECIEJ ĆWIARTKI

 

Na tym etapie wyćwiczyłam sobie dobowy rytm wędrówki. Mój dzienny limit przejścia miał wynosić około 26 km, ale okazało się, że z łatwością robię więcej. Pomógł w tym lekki bagaż – poszłam w ślady Babci Gatewood i starałam się spakować jak najmniej rzeczy. Mój plecak ważył 5,2 kg. Zawierał lekki namiot z Cubenu, puchowy śpiwór, kuchenkę gazową i okrycie od deszczu (spódniczkę przeciwdeszczową z silikonizowanego nylonu uszyłam sama). Do tego zapas jedzenia na kilka dni. Wyprawy po prowiant do najbliższego miasteczka odbywały się autostopem. Kierowcy wiedzieli, o co chodzi, i zabierali mnie prosto do supermarketu. 

Czasami w miasteczkach były tanie lub wręcz darmowe hostele prowadzone przez gminy wyznaniowe. Chętnie z nich korzystałam, przeważnie jednak nocowałam pod wiatami, które są rozstawione na całym szlaku. To proste trzyścianowe drewniane konstrukcje z podłogą do spania. Mieści się w nich przeważnie 6–8 osób, ale jeśli trzeba – więcej. „There is always room in the shelter” – głosi prawo szlaku. W pobliżu wiat jest zwykle źródło wody. Czystych strumieni w ogóle nie brakuje, jak to w górach. Najdłuższy odcinek bez dostępu do wody wynosi 30 km. Znajduje się w Pensylwanii. 

Przejście przez ten stan jest frustrujące nie tylko z tego powodu – krajobraz jest tu monotonny, teren niby płaski, ale usłany ostrymi kamieniami. W Pensylwanii wypada też połowa szlaku. Jest w zwyczaju, że ten moment świętuje się spożyciem dwóch litrów lodów naraz. Należy to zadanie wykonać w 30 minut, a w nagrodę dostaje się kolejne pół litra. Nie podjęłam się.

W stanie New Jersey krajobraz znacznie się zmienia. Pojawiają się pofalowane zielone wzgórza, w kotlinach pomiędzy nimi kryją się niewielkie jeziora. Bagienny teren jest idealny dla komarów. Są ich miliardy, zwłaszcza że robi się upalnie. Fala upałów towarzyszyła mi przez stan Nowy Jork. Mój humor siadł – to „syndrom trzeciej ćwiartki” – po osiągnięciu połowy człowiek uświadamia sobie, że do przejścia ma drugie tyle. 

Na tym odcinku szlak wiedzie blisko wielkich metropolii. Znudzeni wędrowcy robili wycieczki do Waszyngtonu i Nowego Jorku, czasem już nie wracali z powrotem na szlak. Oparłam się tej pokusie, by nie robić przerw w wędrowaniu, tzw. „dni zero”. Rozrywką było przechodzenie kładkami nad autostradami, z których jedna prowadzi na Florydę, druga na Dziki Zachód. Lubiłam przystanąć i pomachać kierowcom. Niektórzy pozdrawiali mnie klaksonem. 

 

KONIEC JUŻ BLISKI

Mount Katahdin to masyw wznoszący się ponad otaczający go lesisty płaskowyż, pełen krystalicznie czystych jezior i rzek.

DZIEŃ 122.

Szczyt Mount Katahdin w stanie Maine to północny kraniec Appalachian Trail. Samotna wędrówka skończyła się tu 28 lipca 2017 r. o godzinie 14.15.

 

ŚCIEŻKAMI INDIAN

 

Na 1404. mili przekroczyłam rzekę Hudson – granicę Appalachów Południowych i Północnych. Niegdyś ta rzeka nazywała się Muh-he-kun-ne-tuk. Nazwa znaczy w języku Mohikanów „rzeka płynącą w obie strony”. Nową nazwę nadał Henry Hudson, który eksplorował te tereny z początkiem XVII w.

Współcześnie funkcjonuje w Ameryce wiele indiańskich nazw geograficznych. Są to w zasadzie jedyne ślady po rdzennych mieszkańcach kraju. Appalachian Trail przechodzi przez tereny zamieszkiwane pierwotnie przez 6 plemion. Tereny od Georgii do Wirginii zamieszkiwało plemię Cherokee, północną i zachodnią Wirginię – Catawba, Pensylwanię – Susquehannock, New Jersey – Delawarzy, Nowy Jork wspomniani wyżej Mohikanie, a całe góry obecnej Nowej Anglii aż do Maine włącznie – Abenaki. 

Plemiona te wojowały ze sobą, a następnie z białymi kolonizatorami. Na szlaku można zobaczyć wiele pamiątek po tych czasach w postaci fortów i posterunków wojskowych schowanych w lesie. Pozostało też trochę śladów po pierwszych białych osadnikach. W Wirginii widziałam stare cmentarze i resztki kamiennych ogrodzeń, samotne kominy, rozpadające się drewniane młyny, zdziczałe jabłonie. W Pensylwanii natknęłam się na pozostałości kopalni węgla. Materialne ślady po Indianach pochodzą głównie z wykopalisk. Rozmaite kamienne narzędzia, groty strzał, okruchy ceramiki można oglądać w muzeach w New Jersey, Waszyngtonie, Nowym Jorku. 

Chęć podążania śladami Indian była jednym z powodów, dla których znalazłam się na leśnej ścieżce w Appalachach. Świadomość, że 300 lat temu chodzili po niej jedynie tubylcy, poruszała moją wyobraźnię. Gęsty las z przemykającymi jeleniami, słońce zachodzące nad jeziorem, szumiące kaskady rzek – wszystko wyglądało jak w indiańskiej powieści.

 

STUMILOWA DZICZ

 

Im dalej na północ, tym trudniej. Massachusetts było ostatnim stanem, w którym udało mi się przejść więcej niż 45 km w jeden dzień. Góry robiły się coraz wyższe. Zmienił się także las, na typowo borealny, świerkowy, przypominający tatrzański regiel. Jego niezwykła zieleń została utrwalona we francuskiej nazwie stanu Vermont, która oznacza właśnie „zielone góry”. 

Gdy dotarłam do granicy Vermontu i New Hampshire, musiałam się zmierzyć z załamaniem pogody. Wydano ostrzeżenie o nadciągających tornadach, a z nieba zaczęły lać się strugi wody. W ciągu pół godziny spadło jej 40 litrów na metr kwadratowy. Małe strumyki wezbrały, a następnego dnia okazało się, że powódź zniosła mosty i porwała z szos kawały asfaltu. Drogi stały się nieprzejezdne, a jednak udało mi się dojechać autostopem do miasteczka, w którym czekała na mnie na poczcie paczka z zapasowymi rzeczami. Wreszcie mogłam wymienić podartą koszulkę – czynem tym uczciłam wypadający następnego dnia Dzień Niepodległości (4 lipca).

New Hampshire jest stanem najbardziej wymagającym i budzącym obawy wędrowców. Zaczyna się prawdziwa wspinaczka po skałach. Szczyty głównego pasma tego stanu – White Mountains – leżą powyżej górnej granicy lasu. Widoki są wspaniałe. Strony te odwiedza wielu turystów, dla których zbudowano kosztowne górskie schroniska (cena noclegu – 150 dolarów). Jednak hikerom przysługuje prawo nocowania na podłodze w zamian za wykonanie drobnych prac. Mnie zaproponowano robienie porządku w zapasach żywności i wyczyszczenie pieca. 

Odetchnęłam, gdy osiągnęłam granicę Maine, a tymczasem wcale nie zrobiło się łatwiej. Na trasie wyrastały coraz większe skały, szczyty pokrywała jednolita gładka powierzchnia skalna, która w deszczu robiła się bardzo śliska. Trzeba było podciągać się na korzeniach i zjeżdżać w dół.

Kulminacją tych przeszkód był tzw. Mahoosuc Notch, najtrudniejsza mila na szlaku – jest to kanion zawalony blokami skalnymi wielkości samochodu. W utworzonych przez nie szczelinach zalegał śnieg, na głowę lał się deszcz... Po prawie trzech godzinach wydostałam się z kanionu z lekką hipotermią. Musiałam jeszcze wspiąć się na dwie inne góry. I tak wyglądały kolejne dni. Ulgę przyniosła północ Maine – obszar zwany Hundred-Mile Wilderness. Są tam przyjemne płaskie odcinki, na których można rozwinąć normalną prędkość. Życie umilają jeziora, w których można się kąpać. Pływają po nich ptaki, słychać charakterystyczne okrzyki nurów. 

Hundred-Mile Wilderness kończy się u stóp Mount Katahdin, która wieńczy całą wędrówkę. Dotarłam tu 28 lipca, po 122 dniach wędrówki. Góra ma 1605 m n.p.m., jest pokryta piarżyskami, a ścieżka prowadząca na szczyt kluczy między wielkimi głazami. Gdy wydostałam się z tego labiryntu, zobaczyłam od dawna wyczekiwany obiekt: tablicę z informacją, że oto tu znajduje się północny kraniec Szlaku Appalachów. Jeszcze tylko fotografia pod tablicą i mogę obwieścić światu swój sukces: doszłam!