Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2017 na stronie nr. 54.

Tekst i zdjęcia: Anna Gryszkiewicz, Zdjęcia: shutterstock,

Wyspa w cieniu smoka


Tajwan, dla niektórych Republika Chińska, dla innych prowincja Chińskiej Republiki Ludowej, leży na zachodnim krańcu Pacyfiku, w sąsiedztwie Korei, Filipin, Japonii i Chin. Państwo, którego autonomii nie uznaje część świata, raz po raz zalewane obfitym monsunowym deszczem, nękane groźnymi tajfunami i tropikalnymi burzami, stało się moim domem na dwa miesiące.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Minął ponad tydzień, odkąd jestem na wyspie. Jest gorąco, 35°C w ciągu dnia, 29°C w nocy. Wilgotny, zwrotnikowy klimat sprawia, że ciało potrzebuje czasu, by przystosować się do nowych warunków. Chociaż od lipca do sierpnia temperatura wzrośnie jeszcze o kilka stopni, a gazety będą się rozpisywać o najgorętszym lecie od ponad dwunastu lat, zawroty głowy, nudności i senność mijają po pierwszych dwóch tygodniach pobytu.

 

MAT W MAOKONG

Tajpej, wieczorne spotkanie w klubie miłośników szachów w dzielnicy Maokong.

PROŚCIEJ W TAJPEJ

Stacja metra niedaleko placu Pamięci Czang Kai-Szeka w Tajpej. Korzystanie z komunikacji miejskiej ułatwia jedna karta, taksówki są tanie, jest też dużo rowerów do użytku publicznego.

SZTUKA PANA LI

Wystawa rzeźbiarza Li Zhena w Centrum Sztuki Współczesnej MOCA w Tajpej. Jedna z kamiennych rzeźb Pool of Luxury.

 

CZY JESZCZE NIE UMARŁAM?

 

Mieszkam nad rzeką Danshui He, w dzielnicy Wenshan, w południowej części Tajpej. Ze wszystkich miejsc, których człowiek dotąd nie zalał betonem, wyrasta soczysta, bujna zieleń. Mieszkańcy stolicy budzą się późno. Nie biegną, ale suną w stronę metra, potem dalej, do swoich miejsc pracy. Czerwona herbata z mlekiem, jajko gotowane w aromatycznej słodkiej zupie, gorący batat czy ciepła bułka na parze z mięsnym farszem – to śniadanie spożywane w drodze lub przy wspólnym stoliku w jednym ze sklepów typu convenience store.

Rano miasto jest ciche, nikt nie ma ochoty na głośne rozmowy, nie słychać też nawoływania z restauracji czy kawiarni. Wszystko powoli budzi się do życia, zupełnie tak, jakby cała energia mieszkańców skupiała się wokół wysiłku zdyscyplinowania ciała i umysłu, by mogły poradzić sobie z żarem lejącym się z nieba. Chociaż wieczorem ulice przemieniają się w potok ciemnowłosych szczupłych ludzi, również wtedy prywatne przestrzenie rzadko kiedy się krzyżują. 

Dzielnica, w której mieszkam, znajduje się zaledwie cztery przystanki metrem od bogatego centrum z wysokimi szklanymi domami, wśród których najwyższy to duma miasta, drapacz chmur Taipei 101. To architektoniczna fuzja tradycyjnego chińskiego budownictwa i sztuki projektowania feng shui z kapitalistycznymi ambicjami tajwańskiego rządu, które za sprawą architekta Li Zuyuana przybrały formę wysokiej na sto jeden pięter postmodernistycznej bryły z najszybszymi windami świata. Patrzę na Taipei 101, samotny wieżowiec wyrastający z niskiej zabudowy miasta, i zastanawiam się, ile miesięcy zajmuje ekipie wysokościowej umycie tych szklanych ścian. 

Gdy wracam do Wenshan, codziennie mijam przynajmniej kilka znajomych twarzy. Jest rodzina, która sprzedaje gotowane w wielkich wiklinowych koszach bułeczki baozi z kapustą. Jest sprzedawca kasków motocyklowych o przeróżnych wzorach, chuda jak szkapa kwiaciarka, rencista, który otworzył wypożyczalnię mangi, fryzjerka, która dość niedokładnie podcięła mi włosy. 

Codziennie o 20.50 na osiedlu rozbrzmiewa wesoła melodia. Brzmi znajomo, przypomina tę, którą kilkanaście lat temu, w Łodzi, puszczał przez megafon sprzedawca lodów podjeżdżający raz w tygodniu w okolice kościoła. Przyciągnięta wspomnieniem z dzieciństwa, wychodzę na ulicę. Obok sklepu gromadzi się około dwudziestu osób. Każdy trzyma kilka worków ze śmieciami, wszystkie starannie posegregowane. Osobno plastik, papier, kompost i cała reszta. Mieszkańcy Tajwanu spędzają mnóstwo czasu na segregacji odpadów. Na ulicach jest czysto, ale nie ma koszy na śmieci. Kubek po wypitym soku wraca z właścicielem do domu. Śmieci nie są niczyje, śmieci mają nazwiska i adresy, a od każdego worka płaci się podatki.

Kobiety i mężczyźni są ładnie ubrani. Lubią pić kawę i długo ją parzyć. Jednak w gorące południe najlepiej smakuje czerwona herbata z mlekiem i tapioką. Na ulicach kramy z napojami kuszą najróżniejszymi egzotycznymi mieszankami dla spragnionych. Jest owoc pasji z lodem i brązowym cukrem, jest mleko sojowe z czarną fasolą i miodem, jest w końcu japońska matcha o gorzkim smaku i ciemnozielonym kolorze, ze śliwką i tutejszymi ziołami. 

Do poruszania się po mieście służy jedna karta, taksówki są tanie, a w odległości pół kilometra można znaleźć parking z rowerami użytku publicznego. Na poczcie można otworzyć konto bankowe. Cztery pary okularów o różnym stopniu korekcji, przykute łańcuchem do stołu, leżą obok formularzy. Druk jest drobny, więc trzeba czytać uważnie. W razie wątpliwości starsza elegancka pani w informacji, zaraz po głośnym odbeknięciu, wszystko z uśmiechem wyjaśni. 

Z nowo wyrobioną kartą bankową idę do restauracji. Siadam przy stoliku z ramenem, a znajomi Tajwańczycy pytają, czy jeszcze nie umarłam. To tradycyjne południowe przywitanie, po którym zwykle rozbrzmiewa głośny, przyjazny śmiech. Patrzę na spocone twarze przyjaciół i ich przylepione do ciała ubrania. Odpowiadam, że żyję i mam się dobrze.

 

RYTM POŁUDNIOWCA 

 

Po trzech tygodniach w Tajpej powoli zaczynam rozumieć, czym jest życie południowca. Ważny jest rytm. Dzień spędzam w domu, na uczelni lub w restauracji ze śniadaniami. Podobnie jak inni przemykam wąskimi ulicami, zawsze pod ścianą, okryta jej cieniem lub cieniem wysokich na kilka pięter oleandrów i bambusów. Przechodzę z domu do kawiarni, z kawiarni do sklepu, ze sklepu do drogerii, a potem oglądam buty. Udaję, że chcę coś kupić, żeby na moment wejść do klimatyzowanego pomieszczenia. 

Około trzynastej Tajpej zasypia. Srebrne rolety spuszczane z hukiem na ziemię zasłaniają warsztaty samochodowe i ich gołobrzuchych właścicieli. Promienie słońca odbijają się od stalowych elementów zabudowań i świecą mi prosto w oczy. Ulice są opustoszałe, wszystko dzieje się powoli. Gorące, wilgotne powietrze przylepia się do płuc i nie ma czym oddychać, zupełnie jakby jakiś spocony olbrzym stał nad miastem i sapał nad głowami mieszkańców. 

Pod wieczór robi się gwarno. W małych przydomowych świątyniach najedzone posążki bożków podświetlone na różowo wysłuchują próśb o bogatego, wysokiego chłopaka, o zdrowy poród i zgodę mamy na poślubienie Alilang, smukłej i bladej niczym porcelana przybyszki z Korei Południowej. 

Na skrzyżowaniu ulic w dzielnicy Maokong, niedaleko upraw herbaty, jest klub miłośników gry w szachy. Ciągle walczę ze sobą, aby w końcu wejść i spróbować swoich sił, jednak onieśmiela mnie doświadczenie starszych ode mnie o kilka dekad graczy.

Na placu Pamięci Czang Kaj-szeka raz do roku zbierają się tłumy, by obejrzeć najnowszy spektakl teatru tańca Yun Men. Dziś tancerze grają za darmo. Przyszła rodzina z dziećmi. Z plecaków wyjmują kilka pudełek z jedzeniem. Zapach smażonego boczku unosi się nad trojgiem schludnie ubranego rodzeństwa o ciemnej skórze, niezwykle długich rękach i lśniących, pięknych włosach. Najmłodsza córka śpi na kolanach taty. Nie można robić zdjęć, nikt nie rozmawia. Wszyscy oglądamy, czasem nie wiemy co, ale wciąż ten świat nas interesuje. 

W Muzeum Sztuki Współczesnej jest wystawa rzeźb Li Zhena. Przed wejściem gruba stalowa „chmura-słoń” o dwudziestu ludzkich twarzach liczy zwiedzających. W pierwszym pokoju stoi masywna, dwa razy większa ode mnie kamienna postać buddyjskiej strażniczki Mahakali z wylewającym się poza podstawę rzeźby maminym brzuchem. Patrzę na ciężkie, toporne postacie wykute w białym kamieniu i mam nieodparte wrażenie, że Li Zhen był kiedyś moim bliskim krewnym i stąd nasze spojrzenia na niektóre sprawy są bardzo podobne. Wystaw takich jak ta jest w Tajpej mnóstwo. Lato, jak w każdej większej stolicy, obfituje w propozycje kulturalne i rozrywkowe. Kluby z muzyką na żywo, festiwale filmowe, wystawy fotografii, pokazy teatrów tańca – to wszystko sprawia, że wokół Tajpej skupia się życie kulturalne i rozrywkowe Tajwanu.

 

TAŃCE PO PROSIE

Festiwal aborygenów tajwańskich w Yuli, prowincja Hualian. Świętuje się obfite zbiory, tańcząc i pijąc alkohol z prosa.

PIKACHU NA RYNKU

Sprzedawca balonów na jednym z najbardziej znanych nocnych rynków w mieście portowym Keelung na północy Tajwanu.

 

STUKROKOWY WĄŻ

 

Wschodnie wybrzeże wyspy pokrywają masywne góry. Z okna pociągu na trasie Tajpej – Yuli widać ich łagodny grzbiet. Rano, gdy robi się najgoręcej, zieleń paruje, a niebo nad górami zaczyna falować. Grań przypomina grzbiet wielkiego legwana, który rozłożył potężne ciało wzdłuż wyspy, by chronić ją przed tajfunami i oceanem.

Yuli leży między dwoma pasmami gór. Łączą je wyschnięte prawie w całości rozlewiska rzek lub sztucznie nawadniane pola ryżowe. Wiejska architektura jest prosta i pod każdym względem daje pierwszeństwo naturze. Niskie białe domy, których ściany utrzymują przyjemny chłód, mają kamienne posadzki i rozsuwane drewniane drzwi. Przez wąską szparę widać chudą sylwetkę właściciela domu, który przysnął, by wieczorem mieć siłę świętować. 

Miejscowa ludność to w dużej części tajwańscy aborygeni lub ich potomkowie z mieszanych małżeństw. Mają ciemną skórę, szerokie barki, a zęby zabarwione betelem. Raz do roku zakładają ciężkie, wielokolorowe stroje, kobiety upinają wysoko włosy i zdobią je ptasimi piórami, a mężczyźni, na pół nadzy, wkładają wysokie sznurowane buty. W świąteczny dzień ludność aborygeńska gromadzi się na miejskim placu, wspólnie śpiewa i tańczy oraz pije pędzony domowymi metodami niskoprocentowy alkohol z prosa. Jest cierpki i trudno się go przełyka, a później w gardle pozostaje nieprzyjemny osad. Po jednej butelce zaczynam tańczyć i choć ruchy starszej ciotki, która tańczy obok, są dużo zgrabniejsze, ciężkie brzmienie bębnów i głośno wyklaskiwany rytm powodują, że mimo woli wciągam się w kilkugodzinny rytuał wspólnego świętowania.

Rano właściciel domu, w którym mieszkam, proponuje, że podwiezie mnie pod wodospad, gdzie rdzenna ludność lubi się kąpać. Chociaż z okna samochodu zieleń pokrywająca góry wydaje się łagodna, wąskie kamienne podejścia i wielkie jak ze snu owady, które po zmroku zaczynają głośno rozmawiać, budzą moją czujność. Wysoki na 40, może 50 m wodospad uderza głośno o taflę wody. Kilku wytatuowanych od pasa w górę mężczyzn popisuje się przed grupą młodych Tajwanek, które nie chcą zamoczyć ubrań i brodzą tuż przy brzegu. Jeden z nich skacze z wysokiego kamienia, a wszyscy wstrzymują na moment oddech.

To jeden z przywódców tutejszej szajki młodych aborygenów z plemienia Bunun. Z uwagą słucham, jak chwali się siedzącemu obok nowo zapoznanemu mężczyźnie znajomością tutejszych lasów, dzieciństwem obfitującym w takie rytuały, jak codzienne kąpiele w wodospadzie. Aż wreszcie mrożącą krew w żyłach opowieścią o dziadku, który zginął podczas jednej z takich kąpieli, ugryziony przez grzechotnika. Zgodnie z legendą ofiara po ugryzieniu przez „stukrokowego węża” (baibushe) nie jest w stanie przejść więcej niż sto kroków, gdyż w tym czasie trucizna zabija. Usłyszana opowieść budzi moją czujność, ale uspokajam się, gdy spojrzenie mężczyzny łagodnieje, a na jego twarzy pojawia się uśmiech z wyszczerzonymi, zabarwionymi na czerwono zębami. 

Po chwili piękna dziewczyna w ciąży wdrapuje się po skałach i z groźną miną napomina męża, że czas kończyć opowieści i zabawy w wodzie. Cała piątka zwinnie schodzi na dół, wsiada do białego vana i odjeżdża. Siedzę na dużym, rozgrzanym kamieniu i patrzę na mieniący się w słońcu wodospad. Zamykam oczy i przez moment mam wątpliwości, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę. 

Po powrocie do miasta sprawdzam legendę o baibushe, stukrokowym wężu, z którego uczyniono totem, do którego modlono się o zdrowie dzieci i którego przy okazji świąt przekupywano zabitą zwierzyną. Wracam pamięcią do wytatuowanego mężczyzny, do sympatycznej, choć nieprofesjonalnej fryzjerki, do sprzedawcy ramenu, do pracowników biblioteki, ekspedientki w Seven Eleven, do przyjaciół, których poznałam na miejscu. Sprawdzam godzinę odlotu do Polski, a do walizki wkładam książkę o rdzennej ludności Tajwanu i pudełko najlepszej herbaty wulong, jaką piłam.