Poznaj zwyczaj
Alleluja! Dotarłem właśnie do końca cywilizacji. Sprawnie przeszedłem kontrolę na przejściu granicznym na samym dole Maroka, czy jak kto woli – Sahary Zachodniej. Teraz całe moje życie jest wyłącznie w rękach Allaha. Pas ziemi niczyjej liczy około trzech kilometrów i jak ostrzegali mnie Marokańczycy, jest szczególnie niebezpieczny. Porywają tu dla okupu albo od razu obcinają głowę.
Dostępny PDF
Troskliwy współtowarzysz podróży każe mi zejść z drabiny, a w ostateczności – skoro się tak bardzo upieram – radzi, abym mocno się trzymał, bo będzie niedobrze. Miał rację, bo nagle usłyszałem serię przerażającego łomotu, a następnie nasz wagon został szarpnięty i pociągnął za sobą jeszcze z setkę podobnych – częściowo wypełnionych podróżnymi, a częściowo kozami i baranami. Gdybym nie uczepił się mocno uchwytu, nie byłoby szansy utrzymać się na drabince i spadłbym z wysokości na metalową podłogę.
MALUCHY Z MALI
Pogwarki z dziećmi z malijskiej wioski, przy drodze do Senegalu.
MOST DO MUSZELEK
Malowniczy półkilometrowy drewniany most łączący ląd z muszelkową wysepką Fadiouth. Już samo przejście po nim jest nie lada gratką. A to dopiero początek atrakcji...
BLIŻEJ DO NIEBA
Pogrzeb na cmentarzu przynależnym do Fadiouth. Ze względu na trudne „muszelkowe” podłoże zmarłych chowa się tu w dołach zaledwie półmetrowych.
POD KOCEM MUZUŁMANINA
Cały skład naszego pociągu ma około 2 km długości i jest ciągnięty przez trzy lokomotywy. Trasa liczy dokładnie 648 km. Pociąg pokonuje ją w ciągu niecałej doby. Ze stacji Zuwirat, gdzie Mauretania ma swoje zagłębie, wozi rudę żelaza do portu w Nawazibu. W drodze powrotnej skład kursuje do kopalni całkiem pusty, z czego korzysta miejscowa ludność, aby za darmo dojechać do Choum czy też dalej, aż do końca wybudowanej w 1963 r. linii. Jest obowiązkowym punktem wędrówki każdego szanującego się globtrotera będącego przejazdem w tym specyficznym kraju.
Jak sama nazwa wskazuje, Mauretania jest islamska. Tę religię wyznaje tutaj ponad 99 proc. ludności. Podróżuję z kilkoma mieszkańcami Sahary. Zaraz po odjeździe nasz wagon zostaje podzielony na trzy części. Pierwszą, niewielką, kuchenną, mieszczącą się w samym rogu, gdzie młody Berber rozpalił ogień na kolację. Następnie największą, sypialnianą, na której z rozmachem rozwinięto dywan. Wreszcie w drugim końcu wagonu znajduje się część toaletowa, gdzie – jak w kuwecie dla kota – rozsypano pustynny piach. Pociąg ciągnie za sobą wprawdzie jeden zdezelowany wagon osobowy, ale jechanie w takiej „luksusowej salonce” byłoby dla prawdziwego podróżnika dyshonorem.
Zaczyna zmierzchać. Moi współtowarzysze odmawiają modlitwę, a następnie przygotowują wielbłądzinę z ryżem. Posiłek je się oczywiście rękoma i z jednej miski. I nie wypada odmówić przyjęcia zaproszenia. Ponieważ jestem wegetarianinem, ograniczam się do ryżu. Herbata berberska to prawie sama esencja plus kopa cukru. Mówią na nią „berberskie whisky”.
Pociąg, choć sunie jakieś 40 km/h, podnosi za sobą tumany piasku, który sypie się do naszego wagonu. Robi się zimno. Zupełnie nieprzygotowany na taką okoliczność, zastanawiam się, jak dotrwam do rana. Ale młody chłopak, widząc, że nie mam się czym przykryć, wstaje i okrywa mnie troskliwie swoim kocem, sam zaś śpi pod drugim wraz z bratem.
NA WYSPIE MUSZELKOWEJ
Niewielka wysepka Fadiouth jest położona wśród namorzynów, nieopodal miasteczka Joal Fadiouth, oddalonego od Dakaru o jakieś 150 km. Jest popularna wśród turystów ze względu na malowniczy muszelkowy cmentarz pod baobabami. W zasadzie wysepka cała jest pokryta muszlami, co sprawia, że dzień w dzień przewijają się przez nią rzesze przybyszów wraz ze swoimi kamerami i aparatami, które coraz częściej są wypierane przez smartfony. Na wyspę prowadzi 500-metrowy drewniany most.
Senegal – podobnie jak Mauretania – jest zdominowany przez islam, ale wyjątkowo w tym regionie jest on w zdecydowanej mniejszości. Dominują tu bowiem chrześcijanie, głównie obrządku katolickiego. Nad wyspą góruje kościół pod wezwaniem św. Franciszka Ksawerego.
Przebywając tutaj, odnoszę wrażenie, że piekło nie istnieje, a balanga trwa 24 godziny na dobę. Mijam po drodze zataczających się panów, a niekiedy i panie. Jeden samozwańczy przewodnik o imieniu Francisco jest wyjątkowo natarczywy. Schronienie przed nim znajduję dopiero w kościele. Akurat trwają w nim przygotowania do pogrzebu. Kobiety intonują w tutejszym języku pieśń na jakąś znaną mi melodię. Po chwili przypominam sobie: to przecież tak często śpiewane polskiemu papieżowi „Góralu, czy ci nie żal”...
W tym czasie przed drzwiami kościoła zmarli są wystawiani w trumnach na widok publiczny. – Trzy osoby? Jakiś wypadek? – pytam. Okazuje się, że nie. Ot, tak po prostu się złożyło.
Mszę żałobną koncelebruje ośmiu księży. Następnie kondukt dociera do mostu wiodącego na cmentarz. Kapłani na pożegnanie obficie skrapiają trumny i rozchodzą się wraz z ministrantami. Kobiety natomiast pozostają przy mostku, gdyż na miejsce wiecznego spoczynku odprowadzają zmarłych wyłącznie mężczyźni. To taki lokalny przesąd. Groby kopie się w pokrywających wzgórze muszlach, więc mogiły są bardzo płytkie – na około pół metra.
A w muszelkowej wiosce zabawa nie ma końca. Co rusz jak nie bar, to sklepik z dostojnie poukładanymi obok siebie butelkami wody, wina czy innych alkoholi, zaraz pod świętymi obrazkami. Jezus w Kanie Galilejskiej przemienił wodę w wino i można odnieść wrażenie, że mieszkańcom wyspy ten fragment z Ewangelii wyjątkowo przypadł do gustu.
ZADUSZKI W BAMAKO
W Bamako, stolicy Mali, zostałem przez pewnego młodego żandarma zaproszony na uroczystość rodziną – wspomnienie zmarłej rok temu głowy rodziny.
Schodzą się bliscy i znajomi wspominanego. Ubija się rytualnie barana. Goście odmawiają modlitwy, ucztują, rozmawiają. Oczywiście bez grama alkoholu. Mama mojego znajomego przygotowała popularny tutaj dżem-dżem, czyli napój na bazie startego imbiru oraz limonki. Do tego duży kawał lodu i świeże listki mięty. Pełna kultura. A polski MSZ przestrzegał, żeby omijać Mali szerokim łukiem!
Czy rzeczywiście należy bać się islamu, jak sugerują politycy i dziennikarze? MSZ przestrzega też podróżnych przed wycieczkami do Mauretanii. W sekcji „ostrzeżenia dla podróżujących” podkreślono na czerwono: „Nie podróżuj!”, a w nagłówku dodano: „zły stan bezpieczeństwa w regionie, zamachy i porwania wymierzone przeciwko obcokrajowcom”. Podobną recenzję znajdziemy przy opisie Mali.
SENEGALCZYK Z KÓZKĄ
Sympatyczne spotkanie pośród afrykańskiego pustkowia.
WYPOMINKI
Wspominanie głowy rodziny – zmarłego rok wcześniej. Zeszli się najbliżsi, była wspólna modlitwa, a po niej posiłek.
Z PUSTEGO W PRÓŻNE
Autor udaje, że coś tam gotuje, ku wielkiej uciesze miejscowych z Bamako.
KADU W KANKAN
Republika Gwinei to z kolei uroczy i na wpół jeszcze dziki kraj. Ludzie są tutaj przyjaźni, zwłaszcza w górskich wioskach. Większość stanowią muzułmanie, ale w dużych miastach są ośrodki misyjne. W Konakry, stolicy kraju, zatrzymuję się w jednym z nich.
Zawiadujący recepcją Michael informuje, że w niedzielę odbędzie się w katedrze uroczysta msza dziękczynna z okazji 25. rocznicy nawiedzenia Gwinei przez papieża Jana Pawła II. „Super!”, myślę i postanawiam wziąć udział w obchodach.
Katedra nie jest duża i – jak w Polsce – wypchana po brzegi. Wierni stoją także na placu przed budynkiem. Z trudem udaje mi się wcisnąć do środka i zająć miejsce pod chórem. Mszę koncelebrują biskupi. Postanawiam nagrać fragment homilii, w której biskup wielokrotnie odnosi się do tamtej historycznej wizyty. Wyciągam z torby niewielką kamerę. Niestety, albo ochrona jest bardzo czujna, albo to ja, jako biały, zwracam szczególną uwagę. Po chwili zjawia się przy mnie jakiś chłopak w mundurze skauta i ostentacyjnie wyprasza z kościoła na zewnątrz.
Kankan to większe miasto położone w środkowej części Gwinei. Ze stolicy kraju droga wiedzie przez malownicze góry, ale niestety jest ona w takim stanie, jakby tuż przed chwilą zakończyła się tutaj wojna. Dodatkowo podróż „uprzyjemniają” liczne posterunki żandarmerii. Niektórzy zatrzymują tylko tak, aby sobie pogadać, ale bywa, że inni sprawdzają dokładnie wszystko, aby przyłapać kierowcę na czymś, czego ten nie ma, i mieć pretekst do tzw. kadu, czyli prezentu – łapówki. Ja oczywiście wszelkie wymagane prawem dokumenty i elementy wyposażenia zawsze mam, niemniej czasem okazuje się, że i to zbyt mało. Zdarza, że zdesperowany obrotem sprawy funkcjonariusz po sprawdzeniu, czy mam gaśnicę, dwa trójkąty odblaskowe oraz apteczkę, i tak domaga się kadu, argumentując grzecznie, że chciałby po prostu dostać jakiś prezent, aby „móc mnie miło wspominać”.
W Kankan także zatrzymuję się w katolickiej misji. Pobyt jest droższy niż w Konakry, standard zaś gorszy. W misjach raczej się nie przelewa: wierni mają ograniczone budżety, a ich utrzymanie kosztuje. Stąd komercyjna działalność tych ośrodków, czyli świadczenie usług noclegowych oraz gastronomicznych.
AFRYKA PODZIELONA INACZEJ
Według dostępnych statystyk chrześcijan na świecie jest ponad 2 miliardy, a muzułmanów około 1,6 miliarda. W 2050 r. obie liczby mają się zrównać. Czy mamy się czego obawiać?
W krajach, które krok po kroku odwiedzam, nie zauważam właściwie żadnych wrogości pomiędzy dwiema głównymi religiami świata. Wygląda na to, że społeczności te żyją tu ze sobą w zgodzie. Nie oznacza to, że incydenty na tle religijnym się nie zdarzają. Nie mam przy tym na myśli tych poważniejszych konfliktów, przeważnie inicjowanych przez organizacje przestępcze, takie jak ISIS, Boko Haram, czy też polityków wykorzystujących istniejące antagonizmy dla doraźnych interesów.
W Koranie możemy przeczytać: „To, co wy rozdajecie z dóbr, powinno być dla rodziców i bliskich krewnych, dla sierot, biednych i podróżnego”.
„Gość w dom, Bóg w dom”. Wyznawcy Allaha, co warto podkreślić, skrupulatnie się tej dewizy trzymają. Czego wielokrotnie podczas mojego saharyjskiego szwendania mogłem doświadczyć.
Największy problem na tym kontynencie ma raczej charakter epidemiologiczno-demograficzny. Afryka została „podzielona” mniej więcej po równo: na północy króluje islam, a po przekroczeniu równika w siłę rośnie chrześcijaństwo. Zachorowalność, choćby na AIDS, jest na południu kilkadziesiąt razy większa niż w krajach muzułmańskich. Znacznie też różnią się średnie długości życia: 77 lat w Maroku czy 75 w Egipcie przy zaledwie 52 latach w chrześcijańskiej Zambii czy Mozambiku.
To są prawdziwe zmartwienia Afryki, nie zaś animozje na linii islam – chrześcijaństwo. Ale zgłębienie ich to już całkiem inna historia.