Straciłem rachubę, który to już dzień jestem w tym miejscu. Małe, zatęchłe pomieszczenie wypełnione jest po brzegi ludźmi. Brudne ściany to istna tablica ogłoszeń, wydrapanych w przeróżnych językach. Choć nie mogę ich odczytać, jestem pewien – każde opowiada czyjś dramat...
Dostępny PDF
Bangkok, stolica Tajlandii, krainy nazywanej często przez turystów rajem – i nie bez powodu! Nigdzie nie widziałem tak cudownych wysp i miłych, zawsze uśmiechniętych ludzi. Okazuje się jednak, że nawet raj ma swoje ciemne strony. Tych, o których chcę opowiedzieć, nie opisują żadne przewodniki.
Minęło już wiele lat od tych wydarzeń. Ciągle jednak pamiętam, jak się to zaczęło, moje pierwsze dni w Bangkok Narkotyk Suppress Division Police Departament, miejscu gdzie nikt nie chciałby się znaleźć. Miejscu, które było początkiem mojej podróży do „jądra ciemności”.
W PRZEDSIONKU PIEKIEŁ
Stalowe drzwi jęknęły powodując poruszenie wśród przerażonego tłumu Azjatów wypełniających pomieszczenie. Pojawił się ubrany w ciemnogranatowy mundur policjant. Na jego wysokiej czapce lśnił metalicznie wypolerowany Garuda – pół ptak, pół człowiek, symbol wywodzący się z hinduizmu, stanowiący godło Tajlandii.
– You! – krzyknął donośnym głosem wskazując palcem w moim kierunku.– Ma, leo, leo!
Poszedłem, jak kazał, przez długie korytarze. Posadzili mnie w dużym, widnym pomieszczeniu pełnym biurek. Przez okno wpadały promienie słońca, którego nie widziałem już jakiś tydzień. Inny policjant zaczął przesłuchanie. Tak było co kilka dni: groźby, oskarżenia, na koniec podpisywanie napisanych po tajsku dokumentów, z których nie byłem w stanie odczytać nawet własnego nazwiska. Straciłem też wiarę w pomoc ambasady. Pan konsul wpadł na chwilę podczas jednego z takich przesłuchań.
– Coś ty człowieku zrobił, zabiją cię!
Po tych słowach wytłumaczył grzecznie jak bardzo jest zajęty i odjechał służbową limuzyną.
Mnie pozostały do podpisu te same, tajskie dokumenty.
– Dziś przenosimy cię do Bambat – Oznajmił łamaną angielszczyzną stojący nade mną policjant. Miły gest z jego strony. Mógł nic nie mówić wrzucając mnie z powrotem do zatęchłej celi.
„Jeszcze jedna noc wśród gęstego smrodu, z wypalającą oczy jarzeniówką i musi być lepiej. Na pewno będzie lepiej!” – powtarzałem w myślach, jak mantrę.
Rankiem skuto mnie kajdankami, przymocowanymi do długiego łańcucha, który łączył szereg podobnych do mnie dwudziestu osób. Następnie zagnano nas do stojącej na placu ciężarówki. Jej paka przypominała dużą klatkę na dzikie zwierzęta. Wszyscy, spięci razem, wylądowaliśmy w jej wnętrzu.
Znów widziałem ulice Bangkoku, tym razem już nie z perspektywy turysty, lecz schwytanej, jadącej na rzeź zwierzyny...
MÓJ NOWY DOM
Moje nadzieje na poprawę sytuacji totalnie się nie sprawdziły. Trafiłem do celi znajdującej się w podziemiach ogromnego sądu Rachada. Tu zobaczyłem setki takich jak ja. Poutykanych w klatkach, pozbawionych wszelkiej godności ludzi. Patrząc na grube, stalowe kajdany łączące gołe kostki ich stóp, pomyślałem że śnię. Niemożliwe, by była to prawda. To musiał być koszmar, z którego zaraz się obudzę. Przebudzenie jednak nie nadchodziło. Później strażnicy odebrali mi buty i śmiejąc się drwiąco zapakowali do kolejnej więźniarki. Tym razem był to stary zdezelowany autobus. W środku zamiast foteli, przymocowanych było kilka drewnianych ławek. Stałem się jedną ze szprotek, upchniętych w metalowej puszce. Palący ból poraził moje stopy. To rozgrzana czterdziestostopniowym upałem stalowa podłoga przenikliwie parzyła gołe nogi. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że nic nie mogę z tym zrobić.
Minęło kilka godzin, nim przed nami pojawiły się szare mury Klong Prem. Autobus stanął obok głównej bramy. Otworzyły się drzwi. Dookoła stał szpaler strażników z karabinami. Jeden z nich dźgnął mnie mocno kolbą swojego shotgun’a dodając:
– Welcome home, farang.
Jego ledwie zrozumiały angielski z trudem dotarł do mojej zmęczonej głowy. Farang to ja, biały obcokrajowiec. Chwilę później zrozumiałem, że to, co spotkało mnie do tej pory, było dziecinną igraszką, w porównaniu, z tym, co czekało mnie w nowym „domu”.
MÓJ KAWAŁEK BETONU
Rozgrzany słońcem betonowy plac przedstawiał mało obiecujący widok. Gdzie podziały się palmy i złociste plaże? W oddali za zasiekami ludzka masa bacznie przyglądała się nowo przybyłym.
Na małym placu mieściło się jakimś cudem prawie tysiąc osób. Nad wszystkim górował osadzony na słupach budynek. Szeregi ludzi znikały w drzwiach do jego wnętrza. Dalej widać było długie koryto i rzędy dziur służących do wypróżniania się. Wszystko otaczał otwarty ściekowy kanał, będący jednocześnie rodzajem fosy, przeszkody oddzielającej od wysokiego muru.
Miska brudnego ryżu, którą łaskawie mnie obdarowano, śmierdziała tak odrażająco, że nie tknąłem jej, mimo że nie jadłem cały dzień. Nie byłem w stanie tego przełknąć. Odłożona na ziemię, natychmiast stała się łupem sporych szczurów. Głodny i wylękniony, dołączyłem do szeregu zmierzającego do wnętrza budynku.
Pomieszczenie tonęło w mroku, poprzecinanym wąskimi promieniami słońca, wpadającymi przez niewielkie, zakratowane, podłużne otwory pod dachem. Wchodząc głębiej znalazłem się w długim korytarzu, którego ściany stanowiły kraty klatek. Ubrany w niebieskie spodenki i koszulkę Azjata wepchnął mnie do jednej z nich. To funkcyjny, jeden z więźniów, który pracował dla strażników. Jak przekonałem się później, takich jak on tam nie brakowało. Zawistni i upierdliwi kapusie. Spełniali rolę usłużnych pomocników leniwych strażników. W klatce było cholernie duszno. Nabranie kolejnego łyku gęstego powietrza wydawało się wręcz niemożliwe. Miałem wrażenie, że się duszę. Dookoła ciemne ślepia łypały na mnie z każdego kąta.
– Hey, you – niewielki Azjata o bardzo ciemnej karnacji wskazał skrawek wolnego miejsca pod drewnianą nadbudówką, która przedzielała klatkę w połowie wysokości, by cela mogła pomieścić jeszcze więcej więźniów. Usiadłem na betonie we wskazanym miejscu. Nie było szans na koc lub inny luksus. Tak pozostało siedzieć następne kilkanaście godzin, czekając do rana, gdy znów otworzą się drzwi i stado wylegnie zapychając gęsto niewielki plac.
DIABEŁ Z BAMBAT
Czy ktoś z was widział diabła? Mój miał na sobie czarne, zdezelowane okulary przeciwsłoneczne, a w ręku trzymał końcówkę elektrycznej spawarki. Następnego dnia zabrano mnie do małej wiaty. Tam go zobaczyłem.
Śmiał się głucho, pokazując pozostałości uzębienia, gdy próbowałem z przerażeniem protestować. Posadzono mnie obok prasy, która zagięła na mych nogach gruby metalowy drut. Błysk odpalonej elektrody zwieńczył pracę mojego demona. Stal stała się częścią mojego ciała. Swoista inicjacja. Od teraz należałem do tego miejsca. Drugiej strony „krainy uśmiechu”...
Bambat po tajsku znaczy „dziwny”, „odmieniec”. To niewielkie więzienie mieści ponad dziesięć tysięcy skazanych i oczekujących na wyrok w sprawach narkotykowych. Zostają tu tylko ci, których skazują na niskie, góra trzydziestoletnie wyroki. Ludzie z wyższymi karami, jak ja, trafiają dalej.
BANG KWANG – THE BIG TIGER
Mówią – to miejsce jak wielki tygrys, zjada swe ofiary żywcem. Jeśli przekroczysz jego bramę – porzuć wszelkie nadzieję.
Ta sama „puszka sardynek”, która kiedyś zostawiła mnie w Bambat, teraz zbliżała się wolno, tonąc w ulicznych korkach, do wysokich murów Bang Kwang. Minęło ponad półtora roku – czas w którym poznałem wielu przyjaciół i wrogów, o mało nie umarłem w karcerze, spałem obok rozkładających się ciał, by na koniec uczestniczyć w przedziwnym, pozbawionym sensu i sprawiedliwości procesie, który skończył się dla mnie dwunastokrotną karą śmierci.
„The Big Tiger” otworzył swą stalową paszczę, by jeszcze raz połknąć świeże mięso. Szedłem długą aleją prowadząca przez kolejne bramy. Nogi połączone kajdanami bolały coraz bardziej z każdym kolejnym krokiem. Unosząc głowę widziałem wysoką, murowaną wieżę – symbol permanentnej inwigilacji, górujący nad całym „miastem za murami”.
Przydzielono mnie do sekcji piątej tego specyficznego „miasta”. Miejsca gdzie wszystko toczy się własnym rytmem, a jego mieszkańcy już dawno zapomnieli o istnieniu świata za jego murami.
Zatrzasnęła się ostatnia brama, za którą pozostał prowadzący mnie strażnik. Ujrzałem przed sobą pocięty zasiekami plac. Pośród stali i betonu oraz wszędobylskiej ludzkiej masy wyłaniały się budki chroniące przed słońcem i deszczem, miejsca do gromadzenia niezbędnych do przetrwania rzeczy. Na taki luksus stać tu było tylko tych najbogatszych. Stałem przy samym wejściu, wahając się jak zacząć adaptację w nowej przestrzeni.
Nagle poczułem mocne szarpniecie za torbę, którą trzymałem w ręce. Znajdował się w niej mój cały zgromadzony przez ostatni rok dobytek: miska do jedzenia, kilka koszulek, mydło i inne drobiazgi. Odruchowo zacisnąłem mocniej dłoń na uchwytach. Kątem oka dostrzegłem śniadą postać, starającą się wyrwać mi torbę. Druga osoba, stojąca obok, zaczęła coś krzyczeć po tajsku i w tym momencie dostałem solidnego kopniaka w brzuch. Przenikliwy ból przeszył całe moje ciało, a dłonie rozwarły się odruchowo. Napastnicy przechwycili torbę, by natychmiast zniknąć w tłumie. Dwa kroki dzieliły mnie od znajdującej się z tyłu siatki, ozdobionej zasiekami. Oparłem się o nią próbując złapać powietrze i osunąłem się na ziemię. Tak rozpoczął się mój pierwszy dzień w Bang Kwang.