Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2018-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2018 na stronie nr. 20.

Tekst i zdjęcia: Marta Legieć,

Nie ma jak Lwów!


Będę jadła – pomyślałam, szkicując trasę zwiedzania. Poszukiwanie smaków i smaczków stało się moim planem na Lwów. Jadłam powoli, rozsmakowując się we wszystkich jego składnikach. Nie zamierzałam się spieszyć. W mojej wyprawie nie chodziło o walkę z czasem. Najważniejsze było podążanie przed siebie, krążenie po Lwowie dla samej przyjemności poznawania jego zakamarków, odkrywania świata, który w jakimś stopniu wymknął się dyktatowi czasu.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Wielokrotnie słyszałam, że Lwów to ukraińskie wrota do Europy. I kusiło mnie, żeby zobaczyć, jak te wrota się otwierają. Podróż na wschód planowałam od lat, ale z jakiegoś powodu wydawała mi się skomplikowana. Tymczasem ledwie zdążyłam dobrze zagrzać miejsce, a już samolot LOT-u podchodził do lądowania. Dlaczego nigdy nie wpadłam na to, że Warszawę od Lwowa dzieli zaledwie czterdzieści minut? To zdecydowanie najszybszy sposób dostania się do miasta zwanego galicyjską perłą, choć oczywiście możliwości jest jeszcze kilka. 

Całkiem wygodnie i szybko podróżuje się pociągiem, bezpośrednio z Przemyśla. Własnym samochodem można poruszać się w dowolnym tempie i dotrzeć tam, gdzie mamy ochotę. Jednak jeśli wybierzemy auto, jesteśmy skazani na kilkugodzinne przestoje. Kolejki na granicy są normą. Po ukraińskiej stronie świat rządzi się innymi regułami, czego można doświadczyć w drodze powrotnej. Bywa, że kto chce szybciej podjechać pod szlaban na przejściu, musi zapłacić. Nie jest też tajemnicą, że ze względu na zły stan dróg u naszych wschodnich sąsiadów ryzykujemy uszkodzenie zawieszenia samochodu. Już jasne, dlaczego zamiast wizyty u mechanika, czekania w ogonku na granicy i podróży podziurawioną jak sito szosą postawiłam na samolot. Szybko, komfortowo i bezpośrednio do celu.

 

GDZIE ŚPIEWEM CIĘ TULĄ 

I BUDZĄ ZE SNU

POLSKIE ŚLADY

Na ścianach budynków w centrum miasta bez problemu odnajdziemy przedwojenne reklamy sklepów i zakładów usługowych.

GOŚCIE BACZEWSKIEGO

Tu nie da się zjeść bez wcześniejszej rezerwacji. Restauracja Baczewskiego uchodzi za najlepszą w mieście.

 

KOPALNIA KAWY

 

– Idź na rynek, znajdź miejsce w jednej z kawiarni i przyglądaj się otoczeniu – powiedziała mi Lena, którą poznałam kilka godzin wcześniej w hotelu. Jej wskazówki były jak plan, który pozwala działać w sposób precyzyjny. I był to plan idealny. Bardzo lubię kawiarnie i życie, jakie się w nich toczy. Zapach świeżo parzonej kawy pozwala przyjemnie rozpocząć dzień. 

Dobrze się tu czuję – przemknęło mi przez myśl, kiedy mijałam piękny gmach opery, dookoła której jest gwarno niemal całą dobę. Nie jestem odosobniona w swoich odczuciach. Zapewne dlatego, że bliskość geograficzna pokrywa się tu z bliskością dziejową, kulturową, językową. I dlatego, że bez większych problemów wciąż można porozumieć się po polsku. Położony na granicy wschodniego Roztocza i Wyżyny Podolskiej Lwów aż do II wojny światowej stanowił część naszego kraju. To sprawia, że łatwo się tu nam odnaleźć, poczuć komfortowo.

Mijałam operę, a myśl, że muszę się napić dobrej kawy, nie dawała mi spokoju. Za namową Leny trafiłam do Kopalni Kawy, największej lwowskiej kawiarni. Tradycje picia czarnego naparu są tu długie, sięgają 1683 r., kiedy Jerzy Kulczycki nauczył miejscowych, jak się mieli ziarna, a potem je parzy. I choć okrzyknięto go twórcą pierwszej europejskiej kawiarni, a Lwów kawiarnianą stolicą, lepiej w to nie wierzyć. Prawda jest taka, że wzorował się na zwyczajach wiedeńskich.

Dziś kawa, którą tu podają, jest dobrze zaparzona, aromatyczna i taka, jak trzeba. Na każdym rogu przyjezdnych kuszą co ciekawsze kawowe propozycje. Zresztą jest tu ona słowem uniwersalnym. Krótkie „Idę na kawę” w tutejszym slangu oznacza tyle, że wychodzę zabawić się ze znajomymi. Do białego rana.

Kopalnia Kawy przypomina zakład produkcyjny. W piwnicach jest miejsce, z którego wydobywa się zielone owoce. Jest też sala z kawowymi pamiątkami, ale przede wszystkim jest wyjątkowy smak, dla którego warto tu wrócić. Oczywiście miejsc, w których można napawać się dobrym naparem, jest dużo więcej. Znawcy tematu polecają Lwowską Manufakturę Kawy, Świat Kawy, Veronikę czy Złoty Dukat. Jeśli mała czarna wam nie szkodzi, spróbujcie jej w każdym z tych przybytków.

 

ARCYKNAJPA ATLAS

 

Wciągnęło mnie zaglądanie do kolejnych miejsc pełnych nowych smaków, pasjonujących historii i ciekawych ludzi. Znajdę takie za chwilę, zaraz po tym, jak skończę przyglądać się usytuowanym na rynku kamienicom. Lwów jest rajem dla miłośników architektury. Na Starym Mieście mieszają się wspaniałe segmenty wzniesione w stylu renesansowym, barkowym i klasycystycznym. To prawdziwe szczęście, że architektura Lwowa wyszła prawie nietknięta z wojen XX w., choć dziś zabytkowa miejska zabudowa, szczególnie poza centrum, jest raczej zaniedbana. Nie jestem przekonana, czy naturalne starzenie miejskich kamienic dodaje miastu uroku i autentyczności, współtworząc jego magiczny klimat. Aby jednak nie narzekać, muszę przyznać, że starówka, zamknięta w kwadracie ulic i placów, błyszczy. Jest wizytówką Lwowa.

Zabytków jest tu bez liku – właściwie każda budowla, czy to kościół, czy maleńka zaniedbana kamieniczka, mają swoją historię i związane z nią znane nazwisko. Kiedy zaglądam do jednej z bram, na ścianach widzę przedwojenne polskie reklamy. Tynk w wielu miejscach jest odsłonięty tak, by dobrze wyeksponować napisy. Widzę, jak sto lat temu ktoś reklamował swój sklep z obuwiem, ktoś inny – magiel i restaurację. Trudno nie uśmiechnąć się do tych pamiątek przeszłości i nie docenić faktu, że polskich wspomnień się tu nie zamazuje.

Stoję w sercu miasta, na ogromnym rynku z usytuowanym pośrodku wielkim ratuszem, który wybudowali Austriacy w okresie 1827–1835, za astronomiczną na ówczesne czasy sumę miliona złotych. Otaczają mnie 44 efektowne kamienice. Każda to osobny rozdział historii miasta i jego mieszkańców. Spacer po kostce brukowej, która widziała wiele, jest samą przyjemnością. 

Trafiam do restauracji Atlas w kamienicy Kudliszowskiej pod numerem 45. Nie przygotowywałam się na tę wizytę, tym bardziej wciąga mnie historia tego miejsca, pełna ludzi o zadziwiająco różnorodnych życiorysach: byli naukowcy, profesorowie, muzycy, urzędnicy pocztowi. To tu od 1871 do 1939 r. spotykali się najsławniejsi polscy poeci, malarze, twórcy i politycy okresu międzywojennego. Na kieliszek wódeczki wpadał Jan Kasprowicz i Tadeusz Boy-Żeleński. Bywali Solski, Jaracz, Horzyca, Tuwim, Staff, Szczepcio i Tomcio, Rubinstein... Biesiadowali długie godziny, często zostawiali po sobie ślad w postaci ciekawego malunku na ścianie. Nazywali to miejsce „arcyknajpą”. I tu nikt nie wymazuje historii, nawet karta napojów alkoholowych jest stylizowana na okres 20-lecia międzywojennego, z menu w języku polskim. Spróbujcie koniecznie esencjonalnego, pełnego warzyw barszczu ukraińskiego. Będziecie zachwyceni.

Atlas to restauracja sentymentalna, w której można poczuć się po królewsku. Wyobrażam sobie, jak wyglądała dawniej. Siadam w ogródku i patrzę, jak przez rynek przelewa się tłum turystów. Jest tu chyba wszystko i wszyscy. Nawet nocą. Mam wrażenie, że przechadzający się brukowanymi ulicami przyjechali z każdego zakątka globu. Najczęściej spotykam turystów z Polski, ale też z Niemiec, Austrii, Białorusi, USA czy Rosji. Wszyscy czują się swobodnie. – Nie obawiają się wojny? – pytam Lenę. – Wojny? O wojnie mówią ci, którzy obawiają się tu przyjechać. A przecież z Lwowa do Ługańska jest ponad 1300 km. To mniej więcej tyle, ile z Warszawy do Wenecji. 

 

RANDKA POD DIANĄ

W narożnikach rynku znajdują się fontanny z początku XIX w. Przedstawiają Neptuna, Amfitrytę, Adonisa i Dianę (na zdjęciu). Tu mieszkańcy Lwowa umawiają się na randki.

 

BACZEWSKI PRZY SZEWSKIEJ

 

Porzucam stolik w kawiarnianym ogródku Atlasa i idę w miejsce równie słynne, a może i słynniejsze. Na tę wizytę czekałam. Nie ma bowiem możliwości zjedzenia czegokolwiek w Baczewskim bez wcześniejszej rezerwacji. Byłam świadkiem, jak wytworne panie u boku swych dżentelmenów odchodziły stąd niepocieszone i głodne. 

Baczewski przy Szewskiej 8 to punkt obowiązkowy nie tylko na kulinarnej mapie Lwowa. To miejsce, w którym po prostu trzeba być. Od swojego powstania w 1782 r. był ikoną ówczesnej popkultury i symbolem polskiego Lwowa. Dziś kojarzy się z czasami świetności miasta, jest miejscem modnym, dla wielu najlepszą tutejszą restauracją. Jest też znakiem firmowym słynnej destylarni alkoholu rodziny Baczewskich, a swojego czasu jednego z największych producentów napojów alkoholowych w Europie. Rozpoznawalność marki była tak wielka, że nazwisko lwowskiej rodziny stało się w przedwojennej Polsce synonimem słowa „wódka”.

Dziś, jak dawniej, uwagę przyciąga ekskluzywny, wysmakowany wystrój. Restauracja jest pełna oryginalnych pamiątek, a w toaletach z głośników słychać przedwojenną polską muzykę. I choć może to zabrzmieć dość dziwnie, uwierzcie, że trudno opuścić łazienkę, kiedy pięknie śpiewa w niej Mieczysław Fogg. 

W jasnej sali ozdobionej mnóstwem roślin, fortepianem i żywymi ptakami kelnerzy poruszają się bezszelestnie. Z menu wyłuskuję kilka miejscowych pozycji – pierogi galicyjskie, barszcz z uszkami czy wspaniały kotlet po kijowsku. Jeśli nie po drodze wam na obiad, pomyślcie o śniadaniu u Baczewskich. To jedna z atrakcji Lwowa, która pozwala zrozumieć powiedzenie „śniadaj jak lwowianin”.

 

PIWO W PRAWDZIE, WIŚNIÓWKA NA ULICY 

 

W swej historii miasto przeżywało zarówno złote czasy, jak i balansowało na granicy upadku. Stare Miasto oddaje wielokulturowy charakter dawnego Lwowa: katedra Łacińska z polskimi inskrypcjami stoi niedaleko swojej ormiańskiej odpowiedniczki, a cerkiew Wołoska przy ul. Ruskiej sąsiaduje z reliktami synagogi, obok której usadowiła się Złota Róża. Wnętrze przypomina stare żydowskie mieszkanie – stoły są ozdobione ręcznie robionymi obrusami, menorami ze świecami, a kelnerka myje gościom ręce, nim przystąpią do jedzenia. W karcie wszystko to, z czego słynie żydowska kuchnia – jest karp, faszerowany szczupak, hummus i pierogi z rybą. 

Po obfitym posiłku wypada coś wypić. Na trawienie. Smakosze dobrego piwa odnajdą się w położonym na rynku browarze Prawda. Ja wybrałam miniaturowy lokalik, który skojarzył mi się z Lizboną i jej ginginha. Tak jak w stolicy Portugalii, serwuje się tu wiśniówkę na kieliszki, wprost na ulicy.

Turystyczną konkurencją dla rynku jest Prospekt Swobody – zielony bulwar, osobom starszej daty znany pod nazwą Wały Hetmańskie. Początek wałów wyznacza pomnik Mickiewicza, koniec zaś pięknie zamyka widoczny z daleka budynek opery. To jedna z najbardziej charakterystycznych budowli w krajobrazie Lwowa. Powstała w latach 1897–1900 r. i była jednym z najwspanialszych gmachów teatralno-operowych w Europie, z widownią na ponad tysiąc miejsc. Stanowiła konkurencję dla opery paryskiej i wiedeńskiej. Kochał ją Jan Kiepura, czasami wychodził na balkon i śpiewał dla tłumu lwowiaków. Innym razem dawał recitale z balkonu hotelu George, położonego przy szerokim, wysadzanym kasztanowcami deptaku, na którym dzień i noc tętni życie.